Tikopia: etyczny poligon

Wyobraźcie sobie rajską wyspę na środku Pacyfiku: niecałe 5 kilometrów kwadratowych, ciepło, ale dwa razy do roku tajfuny i do najbliżej wyspy 225 kilometrów. Do tego 1200 mieszkańców, mniej więcej – jak pokazują wykopaliska – od 3 tys. lat! Jak to możliwe?

To proste: tropikalna dżungla porastająca wyspę jest w istocie ogrodem, w którym nie ma drzewa nie przynoszącego jadalnych owoców, do tego ryby, owoce morza, hodowla kur, sfermentowane owoce chlebowca w ziemnych dołach o trzyletniej gwarancji spożycia i… rygorystyczna kontrola populacji.

Wypracowano 7 metod – w tym ostatnią zastosowano, jak wierzyć ustnym przekazom, tylko raz: 1. coitus interruptus czyli stosunek przerywany; 2. aborcja przez nacisk brzucha ciężarnej lub układanie na nim gorących kamieni; 3. dzieciobójstwo – przez zakopanie żywcem, albo uduszenie; 4. przymusowy celibat najmłodszego rodzeństwa; 5. samobójstwo, np. przez wypłyniecie w pław na otwarte wody oceanu; 6. przygoda czyli wypłyniecie w łódce na otwarte wody oceanu oraz 7. jeden klan wyrzyna pozostałe trzy klany.

Wszystkie metody, prócz 4. i powiedzmy 6., nieetyczne w mocnym sensie (to znaczy nie ma wątpliwości, że sprzeczne z normami deontologii, a 1. sprzeczna z nauczaniem Kościoła). Niewątpliwie, to one jednak gwarantowały tak długie istnienie ludzkie na wyspie. Co się stało, gdy na wyspę przybyli misjonarze?

Od roku 1929 do roku 1952 ludność wzrosła z 1278 do 1753 i nastał głód, tak że brytyjski rząd kolonialny musiał część ludności przesiedlić na inne wyspy.

Współcześni etycy mówią o sytuacjach katastrofalnych albo o „klauzuli katastrof”. Chodzi o takie sytuacje, w których od nieetycznego czynu zależy istnienie całych społeczności. „Normalna” etyka powstawała i była weryfikowana zwykle w sytuacjach jednostkowych. Po drugiej wojnie światowej a zwłaszcza w czasach zimnej wojny i zagrożenia nuklearnego pojawiło się pytanie, czy taka „normalna” etyka jest w stanie ogarnąć szerszą (katastroficzną) perspektywę. Pojawiły się trudne pytania: np. czy zamach na Hitlera był etyczny?

Pozostawiam Was z tymi pytaniami. J

PS. O Tikopii wyczytałem w pasjonującej książce Jarema Diamonda zatytułowanej „Upadek. Dlaczego niektóre społeczeństwa upadały, a innym się udało”. Z kolei o sytuacjach katastrofalnych wspomina „Przewodnik po etyce” pod red. Singera (Warszawa 1998). Po co tam będziecie sobie wyobrażać tę wyspę, tu jest satelitarne zdjęcie.

Mademoiselle Fontanel

Skandal, mademoiselle Sophie Fontanel zrezygnowała z seksu! Sprawa poważna, gdyż paryska marszandka, bywalczyni salonów, znana felietonistka Elle nie może od tak sobie przestać uprawiać seks. Przecież ona wyznacza trendy, ma wpływ na zachowania ludzi, mówi, co jest, a co nie jest modne. I co, teraz w modzie ma być wstrzemięźliwość?

Na to nie można przystać! Stąd błyskawiczny ostracyzm. „To niesamowite jak mnie zaatakowano. Nazwano mnie utajoną lesbijką, neurotyczką, oziębłą przeciwniczką mężczyzn. A przecież nikomu nie robię krzywdy. Powiedziałam tylko, że nie uprawiam seksu. Inni nie potrafią tego zaakceptować. Nie potrafią tego znieść. Dopuściłam się największej niesubordynacji naszej epoki” – żali się Fontanel „Timesowi„. I wyjaśnia swój desperacki krok: „Nie mogłam już znieść bycia braną i potrząsaną”.

Na ile jest to medialna kreacja – nie wiem, ale fakt, że media nad Sekwaną o tym huczą, oznacza, że nasza kultura masowa uzależniła się od seksu i zbyt nerwowo na niego reaguje. A co do samej mademoiselle Fontanel, cóż, jestem w stanie sobie wyobrazić, że potrząsanie może się w końcu znudzić, bo (uwaga, moralizuję!) nie jest ono samo dla siebie. Podobnie jak mówienie w kółko i od rzeczy kocham też wiele sensu nie ma. Ważny jest kontekst jednego i drugiego – tak niewiele i aż tak wiele.

Bóg jak Kaddafi?!

Wracam na blog z przedłużonych (wiem, wiem, za bardzo!) wakacji. Przepraszam czytelników, że ich cierpliwość wystawiłem na taką próbę. Ale po prostu nie wyrabiam w tak czasochłonnej formule, jaką stosowałem do tej pory (monograficznych wpisów). Jeśli blog ma pulsować życiem, trzeba tę formułę jednak zmienić. Trochę poeksperymentuję, ale najprawdopodobniej będą to mniej lub bardziej luźne komentarze do wydarzeń i lektur.

Na razie taką myśl przewrotną przedkładam pod rozwagę: jeśli Boga zbyt mocno potraktujemy jako wzbudzającego lęk władcę, wcześniej czy później własnoręcznie zabijemy go, jak Libijczycy Kaddafiego. Innymi słowy, jest w nas pokusa bania się Boga – odruchowo sądzimy, że poważne traktowanie religii równoznaczne jest z poddańczą zależnością i lękiem jako jej sprawdzianem. Sądzę, że jeżeli rzeczywiście tak podchodzimy do sacrum, prędzej czy później zabijemy takiego Boga (o ile wcześniej na trwałe nie skarłowaciejemy w myśleniu o własnym życiu).

Z drugiej strony, daje do myślenia fakt, że najwięksi religioznawcy podkreślali w prawdziwym fenomenie religijnym obok fascinosum owo tremendum – nabożny dreszcz. Czym on jest?

Na razie nie mam innej odpowiedzi: to lęk nie przed Bogiem, tylko przed tym, że możemy poczuć się wezwani do rzeczy, które wcale nam nie będą w smak. To w istocie lęk przed pustynią. W jakimś sensie: przed wolnością…

Małżeństwo przedwczorajsze

Zewsząd słychać o kryzysie małżeństwa, o jego mizernej kondycji, o konieczności ratowania rodziny stojącej na chwiejnym małżeństwie. Słowem, jesteśmy coraz bardziej beznadziejni: nie chce się nam budować trwałych związków, cechuje nas niesłowność, nie można na nas polegać, idziemy na łatwiznę i tylko zabawa nam w głowie. Nie to, co nasi dziadowie i pradziadowie!

Nietrwałości małżeństwa dowodzą statystyki rozwodowe. Nie wiem jednak, czy odpowiada za nie bardziej nasza obecna mizeria, czy fakt, że dzisiaj jest o wiele trudniej niż wczoraj. W XX wieku dość dramatycznie bowiem zmienił się model małżeństwa.

Dawniej pobierający się ludzie nie tworzyli nowej struktury społecznej tylko wypełniali miejsce w strukturze już istniejącej. Mam na myśli wielopokoleniową rodzinę, która stanowiła solidne ramy dla każdego małżeństwa. W ogóle instytucjonalny aspekt małżeństwa odgrywał o wiele ważniejszą rolę niż dziś. To społeczeństwo gwarantowało dostęp do pożądanych poprzez małżeństwo dóbr: bezpieczeństwa, stabilizacji, prestiżu. Małżonek jedynie musiał się podporządkować zastanym, ściśle określonym regułom. Małżeństwo zatem było o wiele bardziej instytucją niż życiowym powołaniem, a wypełnianie zadań – innych dla kobiety i innych dla mężczyzny – ważniejsze niż budowanie osobowej więzi.

Oczywiście taka sztywna wielopokoleniowa rodzina nie wykluczała więzi między małżonkami, ale nie ona była najważniejsza. Prawdę mówiąc, można się było bez niej obyć. Małżonkowie przez lata mogli żyć obok siebie i doskonale funkcjonować w ramach szerszej struktury. A jak dzisiaj to dokładnie wiemy, budowanie trwałej osobistej więzi z drugim człowiekiem wcale nie jest łatwe. Wymaga stałego wysiłku, dlatego więź nie pielęgnowana szybko słabnie. Zatem tradycyjne patriarchalne małżeństwo nie sprzyjało raczej więzi. Sprzyjało natomiast sumiennemu wypełnianiu społecznych ról.

Pamiętam, że jeszcze w latach 80. w ramach rekolekcji wielkopostnych organizowano nauki stanowe – osobno dla kobiet i osobno dla mężczyzn. Bo małżeństwo pojmowano wciąż w Kościele bardziej jako stan, w który się wchodziło, niż relację, którą się cierpliwie współtworzyło. Na owych naukach usłyszeć można było przede wszystkim o „obowiązkach stanu”. Zarówno kobieta, jak mężczyzna mają wiernie i dokładnie wypełniać specyficzne dla siebie i ściśle określone społeczne role – ona ma być przede wszystkim matką, żoną i opiekunką ogniska domowego, on obrońcą i żywicielem, a także strażnikiem porządku.

Zaskakującym reliktem takiego myślenia są kanony 1104 i 1105 Kodeksu Prawa Kanonicznego. Ale zanim napiszę, co przedstawiają, zagadka: czy w Kościele katolickim na ślubnym kobiercu mogą stanąć np. dwie kobiety? Oczywiście! Tak mógłby wyglądać mój ślub, gdybym, zamiast osobiście się stawić, wysłał do kościoła koleżankę z pracy jako mojego pełnomocnika. J Tak, tak, choć wydaje się to nie do pomyślenia, sakramentu małżeństwa można sobie udzielić przez pełnomocnika. Skoro jest to przede wszystkim kontrakt dający dostęp do specyficznych dóbr, to czemu nie. O takiej możliwości właśnie traktują oba kanony (pamiętam, jak nad nimi z ubolewaniem kiwał głową śp. ks. prof. Remigiusz Sobański).

Łatwo dostrzec, że wraz z zmianą sposobu funkcjonowania małżeństwa zmieniła się w nim rola seksu. O ile dawniej seks służył przede wszystkim prokreacji, czyli budowaniu kolejnego piętra w owej zastanej wielopokoleniowej strukturze rodzinnej, o tyle dzisiaj niepomiernie ważniejszą jego rolą jest wzmacnianie relacji międzyosobowej i budowanie intymnej bliskości, w której funkcjonuje współczesne partnerskie małżeństwo. Bez tej roli trudno właściwie myśleć o udanym małżeństwie.

Na tradycyjne postrzeganie małżeństwa nakładała się w Kościele równie tradycyjna nieufność do seksu. Pamiętacie, po grzechu prarodziców nieustannie na nas czyha niemoralna „pożądliwość”. Zatem seks pełnił w małżeństwie także drugorzędną po prokreacji, ochronną rolę legalnego uśmierzania pożądliwości. I właściwie na tym się jego zadanie kończyło. J

Widać też, skąd się brało tak gwałtownie negatywne podejście do antykoncepcji. Antykoncepcja to była jakaś niezrozumiała aberracja, nadużycie instytucji małżeństwa, wskazujące na kłopoty małżonków z pożądliwością – skoro seks służył prawie wyłącznie do prokreacji…

Dzisiaj widać, że skuteczna metoda planowania poczęć jest prawie że niezbędna do powodzenia małżeństwa. Skoro więź, czyli być albo nie być małżeństwa, codziennie na nowo się negocjuje, odnawia i dostosowuje do zmieniającej się rzeczywistości (nie tylko zewnętrznej, także przecież my się z czasem zmieniamy), bez wyraźnego wsparcia społecznego, to małżeństwo przypomina dziś taniec na lodzie. Dlatego stawianie małżonkom dodatkowych trudności w postaci niezrozumiałego wymogu abstrakcyjnego „otwarcia” na prokreację bez względu na okoliczności i skutki (np. prowadzące do wielomiesięcznej abstynencji), można potraktować, jak rzucanie małżonkom kłód pod nogi. Jako działanie nieroztropne.

Ukryty rygoryzm

Prawidłowość jakiegoś rozstrzygnięcia moralnego testuje się przez przyjrzenie się oczywiście najpierw zasadności wspierających je argumentów, ale też przez zbadanie konsekwencji, jakie za sobą pociąga oraz ich spójności z innymi rozstrzygnięciami i uznawanymi zasadami. Wiele moich wpisów i komentarzy na tym blogu dotyczyło właśnie sprawdzania zasadności uznania antykoncepcji za moralnie złą przez Pawła VI w encyklice „Humanae vitae”. Rozproszone tu i tam wnioski niedługo pewno zbiorę w całość, ale dziś chciałem jeszcze powrócić do wspomnianej w komentarzu pod poprzednim wpisem niespójności dotyczącej „leczniczego” wyjątku od zakazu antykoncepcji. Sądzę, że to temat zasługujący na wpis.

W 15. punkcie encykliki Paweł VI dopuszcza stosowanie środków antykoncepcyjnych w celach zdrowotnych. Czytamy: „Kościół natomiast uważa za moralnie dopuszczalne stosowanie środków leczniczych, niezbędnych do leczenia chorób, choćby wynikać stąd miała przeszkoda, nawet przewidywana, dla prokreacji, byleby ta przeszkoda nie była z jakichś motywów bezpośrednio zamierzona”.

Kluczowe w tym zdaniu jest to, co to znaczy, że skutek jest bezpośrednio zamierzony. Z sensu papieskiego stwierdzenia wynika bowiem, że niepożądany z powodów moralnych sutek (przeszkoda dla prokreacji) może być w jakimś sensie pośrednio zamierzony (nie tylko przewidywany). W jaki sposób owa pośredniość zdejmuje odpowiedzialność moralną ze sprawcy niepożądanego skutku?

XIX-wieczni neotomiści wypracowali zestaw warunków usprawiedliwiających w ich mniemaniu działanie o podwójnym (w tym złym) skutku: (1) czynność nie powinna być przedmiotowo zła – np. aplikuję środki antykoncepcyjne jako lekarstwo; (2) intencja działającego podmiotu powinna być dobra – chcę wyleczyć endometriozę; (3) skutek dobry powinien wynikać z działania przynajmniej równie bezpośrednio jak skutek zły – środek antykoncepcyjny powoduje stan sztucznej ciąży zmniejszający rozrost endometrium, ale równocześnie uniemożliwiając poczęcie; (4) konieczna jest stosunkowo poważna racja skłaniająca do działania – zdrowie (wyliczam za książką Barbary Chytrowicz „O sytuacjach bez wyjścia w etyce”; przykałd z endometriozą – mój). Przy pomocy tych warunków neotomiści np. usprawiedliwiali zabieg histerektomii u kobiety w ciąży, czyli usunięcie macicy wraz z płodem, jeśli organ ten został zaatakowany przez nowotwór. Wówczas śmierć dziecka byłaby jedynie pośrednio zamierzona, czyli moralnie dopuszczalna.

W naszych czasach etycy z kręgów filozofii analitycznej, a właściwie powinienem napisać: etyczki dokonały gruntownej krytyki neotomistycznego ujęcia zasady o podwójnym skutku. Chodzi o Philippę Foot, Elisabeth Anscombe, a na gruncie polskim właśnie o Barbarę Chyrowicz. Pominę szczegóły i za Chyrowicz zauważę tylko, że pośredniość zamiaru nie polega na psychologicznej niechęci wobec złego skutku – to za mało. Jeśli niechciany skutek nieuchronnie wynika z dynamizmu naszego działania, to jest on po prostu skutkiem naturalnym, który określa moralnie przedmiotową treść działania, choćby prowadziło ono do szlachetnego celu. Jeśli podczas akcji odbijania zakładników celuję w głowę terrorysty, to ratując ludzi zabijam. Jeśli wycinam zaatakowaną nowotworem macicę wraz z płodem, to próbując uchronić matkę przed niechybną śmiercią, równocześnie zabijam płód. Jeśli kobieta zażywa środki antykoncepcyjne jako lekarstwo, na równi stawia przeszkodę dla swej naturalnej płodności, co kobieta regulująca w ten sposób swoje życie seksualne.

Zauważcie, że tu dobra intencja także nie wystarcza, jeśli zasada o podwójnym skutku nie ma być po prostu zakamuflowanym usprawiedliwieniem postawy „cel uświęca środki”. Istnieją czyny, które są złe zawsze, niezależnie od kontekstu i motywów – to tzw. czyny wewnętrznie złe. Do nich należy zabicie niewinnego. Jeżeli Kościół do nich zalicza także „stawianie przeszkody prokreacji”, oznacza to, że nie ma usprawiedliwienia dla sięgania po środki antykoncepcyjne również w kontekście czysto medycznym, skoro powodują one nieuchronnie niepłodność. Byłyby one usprawiedliwione, jeśli nie mielibyśmy pewności, że pojawi się niepłodność. Oznaczałoby to, że nasze działanie nie jest jedyną przyczyną zaistnienia złego skutku i na tym tylko może polegać owa „pośredniość zamiaru” i osłabienie moralnej odpowiedzialności w sytuacji podwójnego skutku.

Jeśli owe etyczki mają rację, a ich argumentacja wydaje się bardzo przekonująca, Paweł VI nie miał prawa uczynić medycznego wyjątku w 15. punkcie encykliki „Humanae vitae”. Mało tego, bezpodstawne są także rozstrzygnięcia dwóch późniejszych oficjalnych odpowiedzi Kongregacji Nauki Wiary na pytania dotyczące sterylizacji bezpośredniej i izolowania macicy – z 1975 r. i z 1993 r. – które dopuszczają sterylizację pośrednią, dokonywaną z powodów czysto zdrowotnych.

Z drugiej strony wyraźnie dostrzegamy, że traktowanie niepłodności jako przeszkody dla ratowania zdrowia jest jakimś rygorystycznym absurdem, i że papież miał zupełną rację zezwalając na leczenie środkami antykoncepcyjnymi. Mamy zatem intrygującą sytuację: zasady, na które powołuje się Kościół przy orzekaniu zła antykoncepcji, prowadziłyby do medycznego paraliżu, zatem są one w kontekście zdrowotnym po prostu przez Magisterium ignorowane. Innymi slowy – i to jest nietrywialna, jak mi się wydaje, konkluzja tego wpisu – płodność jest inaczej postrzegana przez Magisterium w kontekście małżeńskim, a inaczej w kontekście medyczno-zdrowotnym. W tym pierwszym zdaje się być nienaruszalnym metafizycznym tabu, w drugim – zwyczajną cechą ludzkiego organizmu, którą się zgodnie z zasadą mniejszego zła poświęca dla dobra całości (zdrowia ludzkiego).

Pochwała różnorodności

Różnorodność jest zdrowa. Nie dotyczy to tylko diety czy sposobów spędzania wolnego czasu, ale także seksu – wynika z badań komentowanych w podręczniku „Terapia zaburzeń seksualnych” (GWP 2005). Mężczyźni w związkach, których zachowania seksualne nie ograniczają się jedynie do stosunku dopochwowego, rzadziej są narażeni na kłopoty z erekcją i lepiej sobie radzą z tą przykrą dysfunkcją. Oto ciekawy fragment:

„Niektórzy autorzy odnotowują, że zaburzenia wzwodu są najbardziej psychologicznie obciążające dla par o ograniczonej wyobraźni seksualnej (o niewielkim wachlarzu tzw. scenariuszy seksualnych), które dysponują niewielką liczbą opcji alternatywnych dla stosunku (Zilbergeld, 1992; LoPiccolo, 1992; Gagnon, Rosen, Leiblum, 1982; Leiblum, Rosen, 1991). U jednostek lub par, które niewypracowały alternatywnych wobec stosunku dopochwowego metod zaspokajania potrzeb seksualnych, obserwuje się przede wszystkim znacznie podwyższony poziom wymogów wykonania oraz lęków przed porażką we współżyciu. Niemożność osiągnięcia przez mężczyznę pełnej i długotrwałej erekcji zazwyczaj powoduje u takich par całkowite zaprzestanie wszelkich czynności seksualnych. To z kolei może prowadzić do zmniejszenia popędu płciowego u jednego lub obojga partnerów oraz pogłębienia się dystansu mię­dzy nimi lub wzajemnych konfliktów (Leiblum, Rosen, 1991). Często następuje wtedy zjawisko <błędnego koła>, zanik interakcji seksualnych lub uczucio­wych łączy się z podwyższaniem wymogów wykonania oraz cierpieniem w związku”.

Te seksuologiczne wnioski zdają się iść podprąd nauczania Kościoła. Przypomnijmy, że według deklaracji „Persona humana” (z 1975 r.) zachowanie seksualne zachowuje swą moralną wartość tylko wtedy, gdy w kontekście prawdziwej miłości małżeńskiej pozostaje otwarte na przekazywanie życia, a taki warunek spełnia jedynie stosunek dopochwowy. Oznaczałoby to, że trzymanie się ściśle normy głoszonej przez Kościół pogarsza małżeńskie szanse w zmaganiach z potencjalną czy realną impotencją (a problem jest statystycznie poważny, bo kłopoty z erekcją, jak podaje ów podręcznik, dotykają przynajmniej co dziesiątego mężczyznę w wieku od 40 lat w górę).

Czy zdrowie może być jednak argumentem przeciwko moralności? Albo mówiąc bardziej precyzyjnie: czy jeśli działanie podporządkowane normie moralnej prowadzi do niezdrowych skutków, oznacza to, że sama norma została źle sformułowana?

Zależność między zdrowiem a moralnością nie jest prosto rozeznać. Wystarczy pomyśleć o osobach, które poświęcają własne zdrowie dla innych, np. matka dla dziecka – nie powiemy przecież, że działa ona niemoralnie. Przeciwnie, dostrzeżmy w jej postawie szlachetność. Ten przykład pokazuje, że są wartości wyższe od zdrowia i poświęcenie tego ostatniego w obronie owych wyższych wartości będzie działaniem jak najbardziej moralnym. Ale z drugiej strony zdrowie, choć należy do tzw. dóbr pozamoralnych, nie jest dla moralności obojętne, mamy przecież wręcz moralny obowiązek dbać o własne zdrowie, ponieważ jest istotnym dla nas dobrem. Branie narkotyków czy palenie papierosów nie jest moralnie obojętne.

Jak mi się wydaje, należy tu rozróżnić co najmniej dwie sytuacje. Po pierwsze, niezmiennie obowiązuje (przynajmniej w etyce chrześcijańskiej) zasada, że cel nie uświęca środków. To znaczy na przykład, że nie możemy się leczyć przy pomocy niemoralnych metod – powiedzmy, mężczyzna samotny leczy swoje seksualne dysfunkcje przy pomocy tzw. partnerki zastępczej (metoda modna w USA jeszcze w latach 80., dziś zarzucona z powodów prawno-moralnych). Zauważmy jednakże, iż w takiej sytuacji związek między zdrowiem a działaniem wartościowanym moralnie jest zewnętrzny, natomiast w opisywanych wyżej przypadkach związanych z impotencją (i to byłaby druga sytuacja) – wewnętrzny: wygląda wręcz na to, że zachowanie moralne okazać się może po prostu niezdrowe.

Prowadzi to do silnego wewnętrznego konfliktu wartości: to samo zachowanie, które pod pewnym względem jest moralnie dobre (bo spełnia normę), zarazem okazuje się pod innym względem (np. zdrowotnym) moralnie złe. Nawet jeśli ta analiza nie obala samej normy nakazującej kochać się tylko „dopochwowo”, to stanowi kolejny powód, by się nad jej prawidłowością głęboko zastanowić.

Co ma wspólnego jedzenie z seksem?

Wiele. Przede wszystkim obie czynności są przyjemne, i nie bez powodu. Pełnią tak ważne biologicznie funkcje, że natura nie mogła sobie pozwolić na pozostawienie ich tylko w gestii naszej dobrej woli – wolała się zabezpieczyć silnie motywującym bodźcem i różnymi nieświadomymi mechanizmami, np. powodującymi odczuwanie głodu. Ale tu już także widać różnicę: jedzenie zabezpiecza indywidualne przetrwanie, prokreacja – przetrwanie całego gatunku. Aby żyć, muszę jeść (choć są osoby, które, jak wiele na to wskazuje, nie do końca muszą: np. Marta Robin czy chłopiec Budda). Natomiast, aby przetrwał gatunek ludzki, ja, jako pojedynczy osobnik, nie muszę uprawiać seksu – mogę go nie uprawiać albo też mogę uprawiać seks nieprokreacyjny. Zależność jest bowiem w tym przypadku statystyczna: wiele innych osób uczyni to za mnie, z czego urodzi się wiele dzieci.

W popularnej literaturze katolickiej dotyczącej seksu w małżeństwie nieraz spotykałem argument przeciwko antykoncepcji odwołujący się do analogii z jedzeniem: seks pozbawiony celowo swojej biologicznej funkcji przedłużania gatunku przypomina zachowanie starożytnych Rzymian, zwracających w vomitoriach zjedzone posiłki, by móc do woli czerpać przyjemność z następnych – w ten sposób odrywano przyjemność jedzenia od jego fundamentalnej biologicznej funkcji zachowania organizmu przy życiu. Odrywano przyjemność od dobra, do którego zmierza dana czynność. Podobnie dzieje się przy stosowaniu antykoncepcji.

Zawsze wydawał mi się ten argument nieco demagogiczny, gdyż jedzenie zasadniczo zawsze spełnia swoją biologiczną funkcję, natomiast seks – nie. Właściwie należałoby powiedzieć, że seks bardzo rzadko prowadzi do poczęcia. Można zatem zupełnie serio pytać o jego inną niż prokreacyjna biologiczną funkcję.

Niedawno odkryłem prawdopodobne źródło owego argumentu. Znaleźć je można w książce Roberta Spaemanna (myśliciela, którego notabene bardzo cenię), zatytułowanej „Szczęście a życzliwość. Eseje o etyce” (niemiecki oryginał z 1989 r.). W rozdziale „Normalność i naturalność” traktującym o rozumnie zinterpretowanej naturze jako podstawie moralności Spaemann zauważa, że przygotowywanie posiłków i wspólne ich spożywanie w wielu kulturach to wręcz paradygmat kultury – nie bez przyczyny Jezus wybrał ucztę weselną jako obraz królestwa niebieskiego. Owe kulturowe znaczenie ufundowane jest na funkcji naturalnej – dzięki niej jakby zawdzięcza swoją kulturową nośność. Spaemann wręcz pisze, że gdyby jedzenie nie syciło fizycznie, nie mogłoby pełnić swojej kulturowej roli. Zatem to, co robili Rzymianie – „owo odłączenie kulturowej funkcji jedzenia od jego funkcji naturalnej nie podnosiło go na wyższy, ludzki poziom, lecz spychało na poziom niższy” – było wbrew naturze, poniżej ludzkiej godności.

„Związek tego, co ludzkie z tym, co naturalne jest również nie mniej oczywisty tam, gdzie chodzi o relację seksualną i zachowanie gatunku” – pisze w następnym akapicie Spaemann. Dlatego, jego zdaniem, „systematyczne oddzielenie przyjemności seksualnej od jej naturalnej funkcji, czyli od przekazywania ludzkiego życia, pozbawiłoby miłość między płciami właśnie specyficznie ludzkiego wymiaru”.

Sądzę, że właśnie u Spaemanna bardzo dobrze widać, gdzie tkwi błąd takiej argumentacji. Naturalną (!) funkcją relacji seksualnej jest nie tylko „zachowanie gatunku”, ale najpierw i w o wiele szerszym zakresie tworzenie silnej więzi. Jeśli owo tworzenie więzi nie jest niczym zakłócone, zachowanie seksualne pozostaje zachowaniem po ludzku naturalnym. Niezależnie od tego czy jest płodne, czy jest niepłodne i czy niepłodność jego jest naturalna, czy przez ludzi spowodowana, czy w końcu o żadnej płodności nie może być mowy, bo są to np. pieszczoty oralne.

 

PS. O ile sobie przypominam, gdzieś tu wspominałem, że do tzw. Rodzinki, czyli kręgu wychowanków i przyjaciół Karola Wojtyły, należało małżeństwo, które chyba jako jedyne miało odwagę Papieża przekonywać, iż zakaz antykoncepcji nie jest najlepszym rozwiązaniem (inna sprawa, że bezskutecznie). Teraz mogę ujawnić, że chodziło o Karola Tarnowskiego, pianistę i wybitnego krakowskiego filozofa oraz o jego żonę Marię. Karol sam o tym opowiedział w świetnej rozmowie opublikowanej w Gazecie Wyborczej. Ciekawa była reakcja Jan Paweł II: „Wysłuchał nas i powiedział: <Wiecie, ja całe życie poświęciłem analizie problematyki miłości i seksualności człowieka, nie mogę zmienić mojego stanowiska>. Ale mnie powiedział: <Jeśli masz trudności, to zmień spowiednika>”. To podobna reakcja, jak odpowiedź Josepha Ratzingera na pytanie Seewalda w książce „Sól ziemi”, co ma zrobić małżeństwo, które ma już kilkoro dzieci i nie radzi sobie z płodnością: „Powiedziałbym, że są to kwestie, które powinno się omawiać z kierownikiem duchowym, z kapłanem – kwestie, których nie można ujmować abstrakcyjnie”.

Youcat – prawie rewolucja

Zabierałem się do lektury z mieszanymi uczuciami. Właściwie przeważał sceptycyzm, który w miarę czytania zamieniał się w coraz większe zdumienie i niedowierzanie. Watykan opracował rewelacyjne wprowadzenie do chrześcijaństwa dla młodzieży – taką entuzjastyczną wymowę ma moja recenzja katechizmu Youcat, opublikowana na łamach Tygodnika i dostępna już w internecie. Skąd ten zachwyt?

Katechizm to w ogóle pomysł ryzykowny. Wiara jest żywą i twórczą relacją ludzi z Bogiem. Gdyby zapytać: gdzie jest wiara?, można by odpowiedzieć: między sercami i umysłami ludzi wierzących. Zatem nie da się jej zamknąć w formułki. Gdy pisałem o dużym Katechizmie (tym niebieskim), wskazywałem, że to jedynie „półfabrykat” – pomoc, podpowiedź w próbach rozumienia własnej wiary, a nie czarodziejska skrzyneczka, w której zamknięta została wiara katolicka. Olbrzymi wydawniczy sukces Katechizmu zarazem cieszył i niepokoił, bo można było spodziewać się, że ów sukces wyhamuje determinację autorów, aby dotrzeć do wierzącego w konkretnej życiowej sytuacji z jej problemami i zmaganiami. Niebieski katechizm miał być jedynie podstawą do opracowania katechizmów narodowych, które „przekładałyby” język doktryny na konkretne problemy współczesnego człowieka. Wydanie w 2005 roku Kompendium Katechizmu, czyli streszczenia dużego katechizmu, tylko potwierdziło przypuszczenie, że w Kościele nastąpiło zachłyśnięciem się sukcesem katechizmowej formuły.

  Dlatego rok temu w artykule, którego nawet tytuł wyrażał moją desperację – „Odrobina szaleństwa” – postulowałem, aby mimo dotychczasowego sukcesu dzieło doprowadzić do końca i opracować katechizm bliższy życiu. Nie wiedziałem, że kard. Christoph Schoenborn (jeden z moderatorów obu dotychczas wydanych katechizmów) z błogosławieństwem Benedykta XVI pracuje nad właśnie takim katechizmem, który z racji zbliżającego się Światowego Dnia Młodzieży w Madrycie miał być skierowany do ludzi młodych.

W maju w wydawnictwie Edycja Świętego Pawła ukaże się polskie tłumaczenie. Co w tym opracowaniu jest wyjątkowego? Głównie to, czego w nim nie ma: sztywnego doktrynalnego języka; sugestii, że prawda dała się zamknąć w formułki i my ją posiadamy; „niewolniczego” podejścia do tradycji – słowem: nie ma niepotrzebnego zniechęcania do wiary. Jest odwaga dopowiadania pewnych naglących spraw do końca (np. cytowana przez mnie w recenzji mocna wypowiedź o winach katolików za antysemityzm) i uważne wsłuchiwanie się w potrzeby i myślenie współczesnego człowieka.

To nie jest relatywizm! To przypomnienie starej dobrej zasady, że wśród prawd wiary istnieje gradacja – nie wszystkie są równie ważne i potrzebne do zbawienia. Niektóre, choć obecne w tradycji, stały się z czasem coraz bardziej niezrozumiałe i raczej przeszkadzają niż pomagają wierzyć (np. prawda o wyższości dziewictwa nad małżeństwem).

Zaskoczyło mnie zwłaszcza – i w tym się głównie przejawia tytułowa rewolucja – podejście do seksu. Wreszcie Kościół porzucił odruch mówienia „tak, ale…”: seks, owszem, jest dobry, ale samo pożądanie seksualne może być niebezpieczne z powodu grzechu pierworodnego. Jasne, że może być niebezpieczne, tylko, co z tego? Czy to zmienia wartość samego seksu? Wszystko może być niebezpieczne, życie może być i jest niebezpieczne. Czy to zmienia wartość życia?

W katechizmie dla młodzieży (!) znajdziemy pełną akceptację rozkoszy seksualnej: „pożądanie seksualne jest czymś dobrym i pięknym”, „zgodnie z wolą Bożą mężczyzna i kobieta mają rozkoszować się swoją płciowością”, itd. Nie mogę się powstrzymać, by dla kontrastu nie zacytować encykliki Piusa XII z 1954 roku „O świętym dziewictwie”: „Jak pisze Doktor Anielski: <pożycie małżeńskie odciąga duszę ludzką od służby Bożej całkowicie>”. Wygląda na to, że na naszych oczach Kościół pokonuje wielowiekowe uprzedzenia. Jak to wytłumaczyć?

Sądzę, że tajemnica tkwi w sposobie redagowania katechizmu Youcat. Opracowany przez teologów pod kierownictwem kard. Schoenborna tekst został gruntownie zrecenzowany przez 59 młodych ludzi na dwóch letnich obozach. Oto ich imiona zanotowane w podziękowaniach na końcu katechizmu: Agnes, Alexander, Amelie, Anne-Sophie,Angelika, Antonia, Assunta, Carl, Claudius, Clemens, Coco, Constantin, Damian, Dario, Dominik, Donata, Esther, Felicitas, Felix, Felix, Gina, Huberta, Ida, Isabel, Ivo, Johanna, Johannes, Josef-Erwein, Karl, Katharina, Lioba, Lukas, Marie-Sophie, Marie, Marie, Mariella, Matern, Monika, Nico, Nicolo, Niki, Niko, Philippa, Pia, Rebekka, Regina, Robert, Rudolph, Sophie, Stephanie, Tassilo, Theresa, Theresa, Theresa, Theresa, Teresa, Uta, Valerie, Victoria.

Wyobraźcie to sobie: Magisterium Kościoła recenzowane przez młodzież! I jakie efekty!

Miłość po amputacji prącia

Z powodu nowotworu 40-letniemu mężczyźnie amputowano prącie. Psychoonkolożka, która z nim rozmawia, orientuje się, że żaden z lekarzy nie poinformował go, co z jego seksualnością w nowej sytuacji. Terapeutka sama musi zasięgnąć rady urologów. „Dowiedziałam się, że jedynym w tej sytuacji sposobem na przywrócenie rozkoszy jest masaż prostaty przez odbyt” – cytuje jej słowa autor opublikowanego w „Polityce” intrygującego artykułu „Kochać się mimo choroby„. „Wystarczyło podsunąć ten pomysł parze, choć wszyscy byli zażenowani. Kilka tygodni później terapeutka otrzymała kartkę z podziękowaniem: <Jeszcze nigdy nie odczuwałem z żoną takiej bliskości jak teraz>” – pisze Paweł Walewski.

Ta historia (o której przeczytałem dzięki niezawodnemu Politologowi i linkom wklejanym przez niego na tym blogu) dała mi do myślenia. Po pierwsze, nauczyła mnie pokory. Rzeczywistość jest zdecydowanie bardziej zaskakująca niż nasze ewentualne lęki i uprzedzenia. Okazuje się, że nie ma nieseksualnych części ciała. Każdy jego fragment może okazać się przy pewnych okolicznościach potrzebny czy wręcz niezbędny.

Po drugie, uświadomiłem sobie, jak w takich trudnych życiowych sytuacjach musi być zapewne potrzebna bliskość, którą daje seks. Jestem zdecydowanym zwolennikiem, by dbać o seks, nawet wtedy, gdy o niego trudno, a raczej powinienem napisać – zwłaszcza wtedy, gdy o niego trudno. Być może jest tak, że w sytuacji zdrowia i pełnej seksualnej sprawności, nie potrafimy docenić jej dobrodziejstw. Dopiero, gdy seks jest zagrożony, zdajemy sobie sprawę, jak jest w naszym małżeńsko-partnerskim życiu ważny. Zupełnie zresztą niezależnie każde życiowe wyzwanie potrzebuje energii i wsparcia. A co dopiero takie wyzwanie, jak poważna choroba nowotworowa.

Po trzecie, obawiam się, że wbrew temu, co napisałem wyżej o potrzebie i wartości seksu w sytuacji niepełnosprawności, przy pomocy kościelnego nauczania nie da się usprawiedliwić współżycia innego niż pełny stosunek. Dwie sprawy za tym świadczą.

W 1975 roku Kościół w deklaracji Kongregacji Nauki Wiary „Persona humana” podał kryterium moralnej oceny wszelkich zachowań seksualnych. Przypominam, że brzmi ono tak: „Bez względu na świadomy i dobrowolny motyw użycie władz seksualnych poza prawidłowym pożyciem małżeńskim w sposób istotny sprzeciwia się ich celowości. W takich przypadkach brakuje bowiem relacji seksualnej wymaganej przez porządek moralny, która urzeczywistnia w kontekście prawdziwej miłości pełny sens wzajemnego oddania się sobie i przekazywania życia ludzkiego” (nr 9).

Dokument nie pozostawia wątpliwości: jakiekolwiek działanie seksualne inne niż pełny stosunek małżeński, jeśli jest świadomie zamierzone, zawsze jest tzw. czynem wewnętrznie złym, czyli moralnie nagannym niezależnie od okoliczności i nawet najlepszych intencji. Jest tak dlatego, że „według tradycji chrześcijańskiej i nauki Kościoła oraz wskazań prawego rozumu, porządek moralny w obrębie ludzkiej płciowości obejmuje dobra życia ludzkiego tak wielkiej wartości, że jakiekolwiek bezpośrednie naruszenie tego porządku jest obiektywnie wykroczeniem ciężkim” (10). Jedyną okoliczność łagodzącą stanowi ludzka słabość („Ze względu na rodzaj i przyczyny grzechów natury seksualnej, zdarza się, że nie występuje w nich w pełni wolne przyzwolenie”).

Zatem w przypadku kochania się po amputacji prącia z konieczności „brakuje relacji seksualnej wymaganej przez porządek moralny, która urzeczywistnia w kontekście prawdziwej miłości (…) pełny sens przekazywania życia ludzkiego”.

Taką surową interpretację niejako potwierdza traktowanie impotencji przez Kodeks Prawa Kanonicznego jako jednej z przeszkód do ważności małżeństwa. Przypominam, że sama niepłodność nie jest przeszkodą, ale Kościół wymaga do ważności małżeństwa, by para była zdolna fizycznie i psychicznie do dokonania pełnego stosunku seksualnego. Zdaniem Kościoła jest to dla małżeństwa istotne. Co prawda, jeśli taka zdolność zostaje utracona w trakcie zawartego już małżeństwa, nie traci ono ważności, ale dlatego, że prawo nie działa wstecz, a nie dlatego, że zachowanie inne niż pełny stosunek także jest „małżeńskie” (czyli moralnie dobre).

Moim zdaniem, już sama wątpliwość co do słuszności używania seksu w sytuacji niepełnosprawności świadczy za rygoryzmem nauczania Kościoła w dziedzinie małżeńskiej etyki i wskazuje, że to nauczanie wymaga jednak przemyślenia. Między innymi o tym mówiłem na spotkaniu z duszpasterstwem rodzin u warszawskich dominikanów na ul. Freta 10.

Kobieta z dżungli

Kiedy pojawił się człowiek? Dawno. Jako genetyczny gatunek Homo sapiens ok. 200 tys. lat temu. Ciekawe jednak, że przez długie tysiąclecia (ponad 100 tys. lat!) niewiele różniliśmy się od żyjących obok nas innych prymatów. Na przykład posługiwaliśmy się podobnymi narzędziami co neandertalczycy, które nie są zbyt wyrafinowane (tzw. kultura aszelska). Coś drgnęło dopiero ok. 75 tys. lat temu – tak datowane są odnalezione niedawno na terenie RPA pierwsze ślady ludzkiej sztuki. Na dobre nasz kulturowy rozwój rozpoczął się jednak dopiero w późnym paleolicie, czyli ok. 40 tys. lat temu. Z tego okresu pochodzi m.in. paleolityczna „Kaplica Sykstyńska” – malowidła z jaskini Chauveta (nazwa od nazwiska odkrywcy).

„Więc co się stało? – pyta Marcin Ryszkiewicz w arcyciekawej książce „4 miliardy lat. Eseje o ewolucji”. I odpowiada: – Wielu antropologów sądzi, że wtedy właśnie wynaleziono język, a mowa artykułowana jest tym, co pozwala przekształcać świat bez przekształcania własnej biologicznej natury. To koncepcja tak zwanego Wielkiego Skoku” (s. 267).

Innymi słowy, nie zmieniając się anatomicznie i genetycznie, czyli będąc od dawna potencjalnie człowiekiem zdolnym do mowy, do twórczości artystycznej, do odkrywania moralności, do życia religijnego oraz do tworzenia tych wszystkich kulturowych wynalazków i instytucji, bez których nie wyobrażamy sobie życia, żyliśmy przez długie tysiąclecia w dziwnym pasywnym odrętwieniu. Pełnia człowieczeństwa była na wyciągniecie ręki, a my woleliśmy… małpować małpy.

*

Zaskoczyła mnie taka interpretacja. Oznacza ona bowiem, że na nasze człowieczeństwo decydujący wpływ mają czynniki zewnętrzne – nabyte, a te wewnętrzne – dziedziczone, jedynie przygotowują grunt. Ryszkiewicz posługuje się analogią komputerową: nasz biologiczny hardware długo czekał gotowy na użycie, aż wgraliśmy odpowiedni system operacyjny, czyli pojawił się artykułowany język, a wówczas ludzki świat kultury i cywilizacji zaczął gwałtownie (dziś wykładniczo) przyspieszać (s. 192 i 202).

Jednym z ważnych stymulantów tego rozwoju (kto wie, czy nie najważniejszym) była… płeć piękna, bo – jak zauważa Ryszkiewicz – cudowne i pracochłonne malowidła w jaskiniach Chauveta czy Lascaux do niczego praktycznego prócz robienia wrażenia nie służyły. „Można być wdzięcznym paleolitycznym damom, że gustowały w samcach obdarzonych bystrością, a nie na przykład krwistoczerwonym siedzeniem (jak u koczkodanów)” (s. 277) – konkluduje polski geolog.

Gdy to czytałem, przypomniałem sobie przypadki dzieci wychowujących się wśród zwierząt, a w szczególności „kobietę z dżungli”. W 2007 roku świat obiegła sensacyjna wiadomość: w Kambodży na skraju dżungli zatrzymana została brudna, naga i zachowująca się jak małpa 28 letnia Rochom P’ngieng, która zaginęła w 1988 r. jako 8-letnia wówczas dziewczynka. Córkę rozpoznali po bliźnie na ręce jej rodzice mimo, że upłynęło 19 lat od jej zaginięcia. Kobietę otoczono, jak donoszą media, troskliwą opieką i próbowano przywrócić ją cywilizacji, m.in. ucząc na nowo języka. Bezskutecznie – po wielu wcześniejszych próbach po trzech latach (w ubiegłym roku) kobiecie z dżungli udało się uciec od swoich rodziców. Jak się przypuszcza – powróciła do świata zwierząt.

*   

To zaczęło układać się w spójną całość: jeśli uczłowieczył nas wynalazek artykułowanej mowy – wynaleziony późno i dość przypadkowo, to możliwy jest proces odwrotny – możemy stracić uczłowieczenie, gdy pokoleniowy przekaz uczenia posługiwania się mową zostanie przerwany.  Wyobraźmy sobie, że rozbija się statek przewożący grupę kilkuletnich dzieci, które szczęśliwym trafem ratują się na bezludnej wyspie. Dzieci rozpierzchają się po niej i zostają adoptowane przez kilka małpich stad. Po osiągnięciu dojrzałości płciowej spotykają się ponownie, tworzą pary i rodzą dzieci. Jest oczywiste, że ich kultura nie wykroczy poza epokę kamienia łupanego.

Zresztą nie trzeba aż tak wymyślnych przykładów. Kulturowy regres niewielkich izolowanych społeczności jest faktem historycznym. Ryszkiewicz omawia przypadek wytępionych przez Europejczyków rdzennych mieszkańców Tasmanii, którzy przez tysiące lat stracili wiele wcześniejszych kulturowych umiejętności (np. zdolność łowienia ryb).

Dotarło do mnie, że to, co najcenniejsze przekazaliśmy razem z żoną naszym synom, to zdolność mowy – umiejętność, zdawałoby się, banalna. (Zatem Tygodnik Powszechny, proponując przez dziesięciolecia poważną lekturę, bardzo poważnie przyczynia się do powszechnego uczłowieczania – miejcie to na uwadze! J)

*

I jeszcze kilka myśli na temat grzechu pierworodnego. Jak pamiętacie, w artykule „Pożegnanie z Adamem i Ewą” opowiedziałem się za „genetyczną” interpretacją skłonności do zła moralnego: nasze odruchy do mordowania obcych czy wyżywania się na słabszych to zapisany w naszych mózgach spadek po ewolucyjnych „gadzich” przodkach. Nie ulega dla mnie wątpliwości, że taki kłopotliwy spadek nosimy w sobie i dobrze jest mieć tego świadomość. Ale to, być może, jedynie część prawdy. Możliwe, że wspominany w tym artykule przez mnie Spaemann, który twierdzi, iż grzech pierworodny to grzech zaniechania, także ma rację. Skoro raz już się tak zdarzyło z naszym uczłowieczaniem w epoce późnego paleolitu, możliwe, że prawdziwa świętość wciąż jest na wyciagnięcie ręki, tylko my bezmyślnie i uparcie tkwimy w moralnej epoce kamienia łupanego.