Karać za antykoncepcję?

Rzadko kiedy Gazeta Wyborcza zamieszcza omówienia artykułów wydrukowanych na łamach Rzeczpospolitej – jak by nie było, najpoważniejszego konkurencyjnego dziennika. 4 listopada Rzeczpospolita opublikowała rozmowę Ewy Czaczkowskiej z ks. Franciszkiem Longchamps de Berier i jeszcze tego samego dnia na internetowej stronie GW ukazało się jej streszczenie. Pretekstem rozmowy była zapowiedź premiera, że rząd ratyfikuje konwencję biomedyczną i będzie refundował zabiegi in vitro z pominięciem ustawy, o którą wciąż toczą się zacięte boje ideologiczne i możliwości konsensusu jak na razie nie widać. Ale, jak się można domyśleć, zainteresowanie czułej na tematy kościelno-etyczne Wyborczej wywołał tym razem nie tyle gorący od kilku już lat temat prawnego zakazu in vitro, co enigmatyczna wypowiedź rozmówcy Czaczkowskiej, sugerująca taki zakaz także wobec środków antykoncepcyjnych.

Członek Zespołu ds. Bioetycznych Konferencji Episkopatu Polski najpierw przyrównał etyczny sens antykoncepcji do in vitro: „antykoncepcja wyłącza z aktu małżeńskiego płodność, a in vitro rozłącza akt małżeński od poczęcia. U podstaw akceptacji antykoncepcji oraz in vitro leży ten sam utylitaryzm. Chcemy celu, ale nie liczymy się ze środkami”. A następnie na uwagę Czaczkowskiej: „Ludzie mówią: prawo tego nie zabrania”, odpowiedział: „A powinno zabronić”.

Propozycja zaskakująca, gdyż mimo iż takie porównywanie antykoncepcji i in vitro jest od dawna obecne w argumentacji etycznej Kościoła, to z prawnego punktu widzenia co do wagi problemu jest zupełnie nieproporcjonalne. O ile procedura in vitro dotyczy technicznego „produkowania” nowych ludzi, a więc sprawy naprawdę poważnej, o tyle antykoncepcja związana jest ze sferą intymnych zachowań człowieka. Prawo, poza przypadkami przymusu (w tym ochroną seksualności nieletnich), powinno się trzymać jak najdalej od tej sfery i niewątpliwym osiągnięciem kultury prawnej naszych czasów jest fakt, że na szczęście trzyma się z daleka (przynajmniej w cywilizowanych krajach). Nie wierzę, by wybitny znawca prawa rzymskiego, jakim jest ks. prof. Longchamps de Berier, tej różnicy nie dostrzegał.

Dodatkowa racja, ukazująca absurd penalizacji antykoncepcji, ma charakter praktyczny. Wiele hormonalnych środków antykoncepcyjnych jest po prostu lekarstwami stosowanymi w kobiecych chorobach (np. w endometriozie). Nawet owiana złą sławą wczesnoporonna tabletka RU 486, jak się ostatnio okazało, ma – niezależnie od zabójczej skuteczności – silne właściwości antydepresyjne (Robert M. Sapolsky, „Dlaczego zebry nie mają wrzodów? Psychofizjologia stresu”, str. 295). W jaki zatem sposób, można byłoby uzasadnić prawny zakaz tych środków, skoro są stosowane w różnych okolicznościach? (Z tego też powodu jestem przeciw gwarantowaniu możliwości odmowy wydania leku przez aptekarza, powołującego się na klauzulę sumienia – aptekarz nie jest od tego, by zza lady rozsądzać, po co dany lek jest kupowany: w dobrym czy w złym celu).

Zatem karać za antykoncepcję na pewno nie, ale uwrażliwiać i uświadamiać – tak. Antykoncepcja hormonalna jest po prostu dla kobiety i dla środowiska szkodliwa. Ci, co twierdzą, że nie jest szkodliwa, przekonują, że blokowanie najbardziej fundamentalnego biologicznego mechanizmu, dzięki któremu rzeczywistość biologia w ogóle istnieje, jest pestką. A na pewno nią nie jest.

Co zamiast szkodliwych środków hormonalnych? Dla osób nie przejętych nauczaniem Kościoła sprawa jest prosta: tylko pozornie trudne metody NPR (czyli seks w okresach niepłodnych) plus prezerwatywa (w okresach ryzykownych) plus „nieinwazyjne” zachowania seksualne w okresach płodnych (seks jest sferą bardzo bogatą, dlaczego ograniczać go tylko do stosunku seksualnego?). Osoby wierzące z dwoma ostatnimi „plusami” mogą mieć jednak problem…

Atak na Bonieckiego

Zakaz milczenia w mediach to za mało, zdaniem Wojciecha Cejrowskiego ks. Adam Boniecki zasługuje na… ekskomunikę. Czym nasz redaktor senior podpadł kontrowersyjnemu celebrycie?

Na krakowskich targach książki ks. Boniecki przypadkowo spotkał lidera Behemotha i otrzymał od niego w prezencie najnowszą książkę „Spowiedź heretyka”, co może byłoby jeszcze do zniesienia. Niewybaczalne okazało się jednak to, że katolicki ksiądz pozwolił się ze skandalistą-satanistą sfotografować i, o zgrozo, poprosił go o dedykację. Cejrowskiego szczególnie zabolał fakt, że prośba ks. Adama pozytywnie zaskoczyła Darskiego i chętnie ją spełnił, o czym poinformował na swoim blogu. Boli komitywa katolickiego księdza z kimś, kto publicznie, bo na rockowym koncercie, podarł Biblię.

W rozmowie z portalem Fronda Cejrowski nie przebiera w słowach: nazywa zachowanie ks. Bonieckiego „niegodziwym” i „skandalicznym”. „Władza kościelna powinna zareagować natychmiast na to publiczne zgorszenie” – stwierdza.

Atak absurdalny. Nie wart komentarza, gdyby nie okoliczność, że paradoksalnie na jego tle łatwo pokazać nowość Ewangelii. Bowiem mimo swej „skandaliczności” zachowanie ks. Adama i tak wypada blado, wobec tego, co za życia czynił Jezus. W ewangelii Mateusza opisane jest oburzenie faryzeuszy, zgorszonych komitywą Jezusa z celnikami. Zarzucają oni apostołom: „Dlaczego wasz Nauczyciel jada wspólnie z celnikami i grzesznikami?” (Mt 9, 11). Jezus, ujrzawszy celnika Mateusza, siedzącego w komorze celnej, rzeczywiście nie tylko z nim rozmawiał, ale wprosił się do jego domu i ucztował z jego przyjaciółmi.

Wbrew naszej dzisiejszej stereotypowej sympatii celnicy to nie byli mili ludzie. Bogacili się przez pobieranie podatków narzuconych przez Rzymian, czyli okupantów. Z kolei posiłek wówczas to nie był dzisiejszy niezobowiązujący lunch. Główną ówczesną codzienną troską było zdobywanie pożywienia, które wymagało nieproporcjonalnie więcej zachodu niż dzisiaj. Dlatego zaproszenie do wspólnego posiłku było zaproszeniem do wyjątkowo ścisłej wspólnoty – stanowiło zadzierzgnięcie silnej i zobowiązującej obie strony więzi.

Faryzeusze mieli na co się oburzać. Tym bardziej, że niekoniecznie byli hipokrytami (kolejny stereotyp!). To była ówczesna religijna elita, zatroskana o dobro narodu. Trudno się dziwić, że dla nich liczyło się przede wszystkim dobro Izraela, skoro wybrany on został przez samego Boga! Celnicy to dobro kalali, a Jezus ich legitymizował. Wiemy, że ostatecznie zaprowadziło Go to na krzyż.

 Tak wysoką cenę zapłacił Mistrz z Nazaretu, by dokonać religijnej rewolucji i odwrócić starodawny porządek, który naród stawiał ponad jednostkę. W optyce Jezusa ważniejszy jest celnik Mateusz od zgorszenia, jakie budzi wchodzenie z nim w zażyłość. Choćby naród się gorszył i czuł skalany. Zauważmy, że dokładnie odwrotną perspektywą jest myślenie usprawiedliwiające wyrok śmierci na Jezusa: „Lepiej, żeby jeden człowiek zginął, niżby miał zginąć cały naród” (J 18, 14).

Nie dziwi mnie zaskoczenie Nergala, gdy ks. Adam poprosił go o dedykację. Więź została zadzierzgnięta. W głowie profana utrwaliły się słowa zapisane dla życzliwej mu osoby. Ziarno zostało posiane. Zapewne inni będą zbierać plony. Ale taki to już psi los siewców w nagrodę obrzucanych obelgami.

Wiara sponiewierana

Kto czyta ten blog, wie, że od spraw doraźnych bardziej ciekawią mnie pytania, których żywot jest dłuższy niż ślad w naszej pamięci krótkotrwałej zostawiony po wieczornych wiadomościach i na następny dzień wymazany nową dawką newsów. Na przykład pytanie „Czy Adam i Ewa istnieli naprawdę?” uważam za o niebo ciekawsze (i ważniejsze dla życia religijnego) niż wynik jakiejś doraźnej polityczno-religijnej przepychanki. Od kiedy jednak przyjąłem odpowiedzialność za dział Wiara w Tygodniku Powszechnym śledzę bieżące wydarzenia, a zwłaszcza reakcje na nasze publikacje. Wpis poprzedni „Wyrzućmy konfesjonały!” jest tego przykładem. Dzisiaj ciąg dalszy doraźnych konstatacji – o wiele bardziej gorzki.

Ze zdumieniem i bardzo niemiłymi uczuciami odkryłem, twórczość Rafała Ziemkiewicza. Publicysta „Uważam Rze” jeden z ostatnich wpisów na swoim blogu poświęcił „Tygodnikowi Powszechnemu” i naszej akcji postulującej przeniesienie pierwszej spowiedzi na bardziej dogodny naszym zdaniem czas po Pierwszej Komunii. Można się z tym postulatem nie zgadzać, można go krytykować, bronić dotychczasowej praktyki lub proponować inne niż my zmiany. W istocie o taką dyskusję właśnie chodzi (nawet bardziej niż o zmianę praktyki). Ale wpis „Precz z grzechem” na blogu Ziemkiewicza nie ma nic wspólnego z merytoryczną wymianą myśli.

W istocie przypomina „twórczość” niegdysiejszego rzecznika prasowego rządu z czasów Solidarności. Tylko Jerzy Urban potrafił z podobnie zimną pogardą pisać o księżach („tyleż poczciwy, co pomylony staruszek w koloratce” – Ziemkiewicz o ks. Bonieckim) czy w ogóle o ludziach („jeśli czyjeś dziecko w wieku ośmiu lat nie umie odbyć pierwszej spowiedzi ze zrozumieniem i pożytkiem, to znaczy, że jego rodzice nadają się do chowania świń, a nie dzieci”). Podobny też jest repertuar „środków perswazji” (oszczerstwo, przyprawianie gęby, wynaturzanie intencji, straszenie, szyderstwo).

Jest jednak jedna różnica między Urbanem a katolickim publicystą, na korzyść osławionego niegdyś rzecznika prasowego – Urban nigdy nie udawał, że chodzi mu o prawdę. Natomiast katolicki publicysta tygodnika „Uważam Rze” bez przerwy wyciera sobie gębę własną wiarą. Obrzydliwość.

Wyrzućmy konfesjonały!

Akcją postulującą przeniesienie pierwszej spowiedzi na okres po Pierwszej Komunii wywołaliśmy medialną burzę. Przyglądam się jej z uwagą i próbuję analizować.

Po pierwsze, dotknęliśmy chyba rzeczywistego problemu, bo gdyby było inaczej, media (zwłaszcza świeckie!) nie zainteresowałyby się tematem aż w takim stopniu. Z pierwszą spowiedzią jest jakiś problem społeczny, którego sami księża chyba nie dostrzegają. Przyznaję, że gdy planowaliśmy ten temat, byłem sceptyczny – sam miałem świetnego katechetę, franciszkanina, ks. Jana i właściwie nie pamiętam pierwszej spowiedzi, natomiast zapamiętałem sytuację, gdy jeden z księży ochrzanił mnie, że chcę się spowiadać… podczas kazania i kazał mi wstać od konfesjonału. Strasznie mnie wówczas zawstydził. Dzisiaj wiem, że po prostu chciał sobie odmówić brewiarz, albo ciekaw był, co kolega przygotował na homilię…

I takich anegdot zaczęliśmy sypać garściami podczas zebrania redakcyjnego – okazało się, że temat każdego rusza. Być może zmiana praktyki nie jest konieczna – wystarczyłoby naprawdę lepiej przygotować pierwszą spowiedź dzieci, np. przeszkolić księży i katechetów z psychologii rozwojowej; możliwe, że przydałyby się także mądre wskazówki dla rodziców, np. w postaci kompetentnej broszury, a na pewno należałoby poznajdować różne sposoby na ich większe zaangażowanie w przygotowanie dzieci.

Po drugie, oprócz konstruktywnej dyskusji temat wywołał lawinę reakcji bardzo emocjonalnych i niemerytorycznych. (Piszę o tym w najnowszym, 21. numerze „Tygodnika Powszechnego” w artykule „Wiara i wina”.) Zostaliśmy obsypani absurdalnymi zarzutami: np. że chcemy polski Kościół doprowadzić do upadku, zniszczyć spowiedź, spowodować masową profanację Eucharystii, zdemoralizować dzieci (?!).

Nie pierwszy raz w takim „podwórkowym” stylu zareagował na portalu Frondy Tomasz Terlikowski (gęb nam zdążył już przyprawić sporo, można by wręcz przypuszczać, że kolega Tomek ma ambicję tworzyć coś na kształt katolickich „Faktów i Mitów” – z tymi samymi „chwytami” publicystycznymi). Ale, że zareagowało w ten sposób wiele innych osób podpisanych imieniem i nazwiskiem, jest wydarzeniem nietrywialnym.

Przesadziliśmy? Warto także i tę możliwość wziąć pod uwagę. Kłóci się z nią jednak wspomniana wyżej konstatacja, że pierwsza spowiedź jest społecznym problemem i to nie my go wymyśliliśmy.

Najpoważniejszą interpretacją, jaka mi przychodzi na myśl, jest hipoteza, że naruszyliśmy jakieś niewyraźnie dostrzegane dotychczas tabu polskiego katolicyzmu. W „TP” napisałem, że prawdopodobnie chodzi o specyficzne postrzeganie przez Polaków sakralności Eucharystii: wychowani zostaliśmy w przekonaniu, że kala ją nie tylko grzech ciężki, ale po prostu codzienne życie – nasze dusze po jakimś czasie same się brudzą jak noszone białe koszule (stąd np. ten dziwny i dla wszystkich uciążliwy zwyczaj spowiadania się „na ostatnia chwilę” przed Wielkanocą).

Ponadto my, Polacy – to drugi składnik tabu – prawdopodobnie nie wyobrażamy sobie wiary bez silnego poczucia winy – nasze przeżywanie wiary przesycone jest świadomością kary i cierpiętnictwem. (W artykule „Deficyt błogosławionej winy” pokazywałem, że wiara raczej buduje się na poczuciu bezradności niż winy). Zatem konfesjonał to centrum naszej polskiej religijności i duchowości.

A propos konfesjonału…

W tygodniu, w którym przygotowywaliśmy materiały o pierwszej spowiedzi dzieci, tak się złożyło, że odwiedziłem rzymskokatolicki kościół św. Katarzyny Aleksandryjskiej w Dolnym Kubinie na Słowacji, zaledwie 40 kilometrów od polskiej granicy. Uderzyło mnie, że nie było tam konfesjonałów, tak jak w polskich kościołach. Za to pod chórem świątyni znajdowało się kilka wejść do malutkich pokoików-cel, w których stały po dwa krzesła – spowiedź odbywa się tam na siedząco i w miarę intymnych warunkach. Przyszedł mi do głowy pomysł na następną tygodnikową akcję. Nie dość, że konfesjonały nie zapewniają odpowiedniej intymności, to jeszcze stanowią narzędzie tortur – dzięki nim penitenci (zwłaszcza ci z reumatyzmem) zamiast skupiać się na spowiedzi, odprawiają pokutę zanim jeszcze ją od spowiednika otrzymają. I te dziwaczne postawy spowiadających się, którzy mają to nieszczęście, że są za wysocy bądź za niscy, by sięgnąć kratek. Zwrócić na to uwagę – myślałem – to dobra sposobność, by na drobiazgach pokazać, jak się wzajemnie nie szanujemy.

Wyobrażacie sobie, co by się jednak działo, gdyby „Tygodnik” ogłosił hasło: „Wyrzućmy z naszych świątyń te okropne konfesjonały!”? A Wy, jak zareagowalibyście? To chyba dobry psychologiczny sprawdzian na obecność w nas owego tabu: jaką pierwszą myśl a zwłaszcza emocję wzbudził ten postulat?

Braun czyli tani horror

W horrorze „The Ring” każdy, kto obejrzy tajemniczą kasetę wideo, umiera w ciągu 7 dni. Przypomniałem sobie o tym niezbyt ambitnym filmie, gdy przeczytałem o nagrodzie Stowarzyszenia Wydawców Katolickich dla filmu Grzegorza Brauna, który rok temu przy okazji jego projekcji na KUL postponował zmarłego abp. Józefa Życińskiego. Skąd to skojarzenie?

Analogia jest prosta: kto obejrzy film Brauna, w ciągu 7 dni wpada w amok, co kończy się nieuchronnie publicznym skandalem. Właśnie rok temu opiekun studenckiego koła naukowego historyków KUL musiał się podać do dymisji, bo nieopatrznie pozwolił na spotkanie z Braunem i projekcję jego filmu o in vitro „Eugenika – w imię postępu”, przy okazji której reżyser ujawnił swoje poglądy na temat zmarłego Wielkiego Kanclerza Uniwersytetu, określone potem przez rektora KUL jako „niespotykane kalumnie”.

Na niedawnych targach książki katolickiej po obejrzeniu tego samego filmu zapanował amok. Zacne grono kapituły nagrody „Feniks” z przewodniczącym ks. prof. Janem Sochoniem na czele, zapomniało o incydencie na KUL (zresztą nie ostatnim z udziałem reżysera Brauna, który do tej pory sumiennie wypełnia misję tropienia wrogów Polski), przyznało filmowi prestiżową nagrodę, a potem tłumaczyło, że nie rozumie, skąd skandal. Przewodniczący kapituły podał się do dymisji. Prezes Zarządu Stowarzyszenia Wydawców Katolickich w oficjalnym oświadczeniu przekonywał (ani chybi w amoku), że nagroda przyznana została Domowi Wydawniczemu Rafael za wydanie filmu, a nie reżyserowi, za jego zrobienie.

Dawniej takie dziwne zachowania tłumaczono rzuceniem uroku. Ja wolę postmodernistyczną interpretację: wszystkiemu winna kaseta.

My Lai

W książce „Efekt Lucyfera” wybitny psycholog amerykański Philip Zimbardo analizuje wiele sytuacji, w których zwyczajni ludzie – chłopcy z Alabamy czy starsi zacni panowie z Hamburga – dokonywali czynów trudnych do wyobrażenia. Najmocniej jednak poruszył mnie epizod z wojny wietnamskiej, gdy chłopcy ze znanej „Kompanii Charlie” 16 marca 1968 r. spacyfikowali kilka wsi pod wspólną nazwą My Lai. Być może męczy mnie to dlatego, że moje pokolenie dorastało w cieniu „mitu Ameryki” (w uszach mi jeszcze brzęczy polka-dżingiel Radia Waszyngton).

Nie będę szczegółowo opisywał, co owi dzielni żołnierze robili Wietnamczykom (dla czytelników z mocnymi nerwami opis jest tu), ale za Zimbardo chciałem wskazać na zachowanie odbiegające od reszty – ba, wręcz zaskakujące w owej sytuacji.

Otóż po jakimś czasie od rozpoczęcia pacyfikacji (która trwała kilka godzin) nad My Lai pojawiły się śmigłowce z osłony powietrznej dowodzone przez chorążego Hugha Thompsona. Ten, na co dzień twardziel, przeżył szok, widząc, co jego koledzy robili na ziemi (zamordowali ponad pół tysiąca kobiet, dzieci i starców, paląc ich, gwałcąc i skalpując). Zaczął ratować rannych, a gdy dowodzący akcją porucznik William Calley chciał się temu sprzeciwić, Thompson wycelował w niego (wyższego rangą!) karabiny maszynowe helikoptera i zagroził, że otworzy ogień. W ten sposób udało mu się uratować kilkanaście osób.

Jaki był finał tego bohaterskiego wyczynu? Wcale nie pomyślny dla Thompsona. Mimo, że ratował honor amerykańskiej armii, dowodzący w Wietnamie generałowie mścili się na nim do końca, wysyłając go na najbardziej straceńcze akcje, w wyniku których pięć razy został zestrzelony i doznał złamania kręgosłupa. I właśnie ta informacja jakoś mnie najbardziej przygnębiła.

Trudno wyobrazić sobie, jakim napięciom psychicznym poddawani byli żołnierze Kompanii Charlie, którzy wcześniej ponieśli duże straty. Ich przeciwnik był groźny, ukryty – wiedzieli, że rejon My Lai to matecznik nękających ich partyzantów. Strach, złość, nienawiść, chęć zemsty, nieprawdopodobny stres. Łatwo było pociągnąć za cyngiel i wpaść w amok zabijania – im więcej trupów, tym było łatwiej, tym bardziej, że dowódca rozkazywał „likwidować cele”, towarzysze nie mieli oporów, a ofiary jako „żółtki” wydawały się nie-ludźmi.

Thompson patrzył z innej perspektywy, nie był w centrum zdarzeń – widział rzeź „z góry”, łatwiej mu było dostrzec jej potworność. Zresztą sam mówił potem, że sceny z My Lai skojarzyły mu się z działaniami nazistów (artykuł z linku). Ale gdy się już włączył, znów zadziałał automat (cnota męstwa to też odruch).

Najspokojniejsze warunki do oceny sytuacji i najmniej bodźców dla niskich odruchów mieli dowódcy Thomsona. Mimo to poddali się odruchowi zemsty na podwładnym, przez którego na jaw wyszły zbrodnie popełnianie w imię amerykańskiej demokracji i kompromitacja armii. Ich sytuacja, co prawda, nie była sielankowa: odpowiadali za absurdalną, krwawą i skazaną na przegraną wojnę. Ich przełożeni – politycy w Waszyngtonie, chcieli sukcesu, a otrzymywali porażki – mili zapewne nie byli. Mimo to mam najmniej ochoty, by ich usprawiedliwiać. Właśnie fakt, że stres i ambicje w „normalnych” warunkach, może czynić z nas zbrodniarzy, jest najbardziej zatrważający.

 

PS. Pocieszające w tej historii jest to, że bohaterstwo Thompsona zostało ostatecznie docenione – na Żołnierski Medal za Heroizm (najwyższe odznaczenie za odwagę) musiał czekać aż 30 lat.

Zacni starsi obywatele z Hamburga, czyli zwyczajni niemieccy cywile (za starzy, by być w wojsku), to 101 batalion rezerwowy policji odpowiedzialny za rzezie Żydów w polskich miasteczkach.

Martwa natura

Zmieniam formułę bloga na coś w kształcie szybkiego dziennika (czy prawie dziennika 🙂 ) czyli mniej lub bardziej luźnych refleksji i komentarzy.  Liczę, że w ten sposób uda się wskrzesić to internetowe miejsce.

Najpierw próba usprawiedliwienia. W ostatnich wpisach stanęło pytanie: czym jest natura (naturalność) i jaką odgrywa rolę w moralności? Zacząłem się zastanawiać i trwa to do dziś. 🙂

Sprawa okazała się zagmatwana, bo pojęcie natury jest bardzo wieloznaczne. Weźmy pary pojęć: natura – nadnatura (łaska); natura (biologia) – kultura (artefakty);  natura (odruch) – rozum (refleksja, dystans).  Każda para ciekawa, rodzi ciekawe problemy i ma jakiś związek z moralnością. Ale by to rozwikłać i precyzyjnie przedstawić, przy tej wieloznaczności sprawa jednak beznadziejna. Doszedłem do wniosku, że lepiej jest zrezygnować z pojęcia natury i w sprawach moralnych odwoływać się raczej do kategorii odruchu: wrodzonego i nabytego oraz do działania zdystansowanego (zreflektowanego). Spróbuję znaczenie tych rozróżnień pokazać w następny wpisie…

Kobieta zmienną jest

Jesteś od wielu lat sumienną matką, wierną żoną i wytrawną kochanką. Pewnego razu zaskoczona i zbita z tropu zauważasz, że chętnie zdradziłabyś męża z tym przypadkowym facetem, którego niedawno spotkałaś. Zaczynasz się niepokoić, co się z tobą dzieje. Czyżby budowany przez lata ciężką pracą i poświęceniem własny wizerunek dobrej matki i żony zaczynał się chwiać w posadach i kruszyć? Jeśli jesteś wierząca, idziesz do spowiedzi i wyznajesz swoje nowe niechciane pragnienia. Masz pecha, bo choć ksiądz stwierdza zgodnie z prawdą, że samo pragnienie nie jest jeszcze grzechem, i tak nie uspokaja cię – przeciwnie, wzmaga twój lęk, przekonując, że to diabeł wodzi cię na pokuszenie: musisz zdecydowanie przeciwstawić się pokusie! Jakby na złość, zaczyna podobać ci się coraz więcej facetów. Coraz gorzej o sobie myślisz. Te złe myśli stają się coraz bardziej natrętne. Napięcie wzrasta i niewiele brakuje, byś dała za wygraną.

Spokojnie! Proponuję zupełnie inną interpretację twoich zmagań.

*

„La donna e mobile” śpiewa książę Mantui w znanej arii opery „Rigoletto”. To jemu przewrotny geniusz Verdiego wkłada w usta ów słynny wyrzut, choć beztroski arystokrata, bawidamek, który bez skrupułów wykorzystuje kobiety, ma najmniejsze prawo wypominać cokolwiek płci pięknej. Faktem jest jednak, że kobieta ma skłonność do zmienności i to skłonność zaskakująco głęboko ewolucyjnie umotywowaną.

Do czasu, gdy prymatolożka Sarah Blaffer Hrdy opublikowała książkę „Kobieta, której nigdy nie było”, czyli do roku 1981, w biologii ewolucyjnej królował stereotyp (przejęty następnie przez psychologię ewolucyjną), że samce są seksualnie asertywne, niepowściągliwe i niezaspokojone w przeciwieństwie do samic – seksualnie biernych i cnotliwych (czyli wybrednych). Ławo te stereotypy dawały się ewolucyjnie wytłumaczyć. Samce z reguły ponoszą znikome koszty prokreacji – zaledwie porcję nasienia. Dlatego opłaca im się kopulować z jak największą liczbą samic. Co innego samice – to przeważnie na nie spada ciężar wydania na świat i wychowania następnego pokolenia. Skoro tyle inwestują, powinny zważać, z kim się zadają i wybrać tego najbardziej odpowiedniego samca (ew. związać go ze sobą i nakłonić do pomocy np. stałą receptywnością seksualną).

Oczywiście, na mechanizm doboru płciowego mają wpływ wymienione uwarunkowania, ale nie one wyłącznie. I na to zwróciła uwagę Hrdy w swojej rewolucyjnej książce.

*

Przypomnijcie sobie mój poprzedni wpis „Instynkt dzieciobójcy” i fakt częstego wśród samców naczelnych odruchu mordowania młodych napotkanych przy obcych samicach. Zdaniem Hrdy, samice wypracowały prosty i skuteczny mechanizm obronny, który następnie przekazany został przedstawicielkom homo sapiens: w miarę możliwości oddają się każdemu napotkanemu samcowi. W ten sposób dezorientują ich co do ewentualnego ojcostwa przyszłego potomstwa. Dzięki temu jest ono bezpieczne, a nawet może liczyć na wsparcie wielu samców.

Ponoć przeprowadzano zmyślne eksperymenty, które pokazały, że samce prymatów rzeczywiście pamiętają, z którymi samicami kopulowały i nie są agresywne wobec ich potomstwa.

Innym argumentem za taką interpretacją małpiego permisywizmu ma być… łechtaczka. Facet/samiec względnie szybko może szczytować i zaraz po tym przeżyciu staje się na pewien czas niewrażliwy seksualnie. Kobieta/samica dzięki łechtaczce może się kochać długo i szczytować wielokrotnie (szympansice mają nawet bardziej dorodną łechtaczkę niż przedstawicielki homo sapiens). Zdaniem Hrdy, ewolucja w taki właśnie sposób wykształciła seksualność płci pięknej, by pomagała chronić potomstwo przed samczą agresja.

Zatem pragnienie „skoku w bok” może mieć całkiem sensowne ewolucyjne wytłumaczenie.

*

Czy to usprawiedliwia rozwiązłość? Moim zdaniem, nie. Pisałem już, że czym innym jest moralność, a czym innym to, co siedzi nam w głowach jako ewolucyjny spadek. Jako ludzie jesteśmy zdolni dystansować się wobec własnych biologicznych odruchów. Warunkiem jest świadomość ich obecności i rozumienie, skąd się biorą.

Instynkt dzieciobójcy

Prawdopodobnie wszyscy podróżujący pociągami mężczyźni znają to uczucie. Czeka cię kilkugodzinna podróż. Wchodzisz do prawie pustego przedziału, przy oknie siedzi tylko sympatyczne dziewczę. Myślisz sobie: „Najbliższe godziny spędzę w miłym towarzystwie”. I gdy pociąg ma już ruszać, do przedziału wpada… matka z małymi dziećmi.

Pierwsze pół godziny starasz się coś czytać, choćby przeglądać gazety, nawet próbujesz się do tych małych ludzi uśmiechać. Następne pół godziny gorączkowo zastanawiasz się, czy zabrałeś ze sobą słuchawki, a jeżeli tak, jak długo wytrzyma bateria notebooka, którą oczywiście zapomniałeś wczoraj naładować. Ostatecznie wielokrotnie słuchasz muzycznego motywu, wgranego przez twoich synów w twoją komórkę jako dzwonek i przyrzekasz sobie (kolejny raz), że po powrocie już tym razem na pewno skopiujesz specjalny zestaw ratunkowy na czarną godzinę (choć harmider dziejący się wokół ciebie jedynie „Cwałowanie Walkirii” mogłoby zagłuszyć).

Po godzinie siedzenia jak na szpilkach nie wytrzymujesz i resztę podróży spędzasz na korytarzu.

Przyznaję, że o dzieciach po takiej przejażdżce myśli się w jeden sposób: bachory! Tym większym były dla mnie zaskoczeniem te nieprzebrane pokłady cierpliwości wobec własnych dzieci, wyzwolone przez ich pojawienie się na świecie. Skąd taka kolosalna różnica?

Z przeszłości, oczywiście. Naukowcy długo ignorowali coraz liczniejsze doniesienia makabrycznych zdarzeń. Po prostu trudno było uwierzyć, że samce najbliższego nam genetycznie gatunku, koledzy sympatycznej Czity to bezwzględni dzieciobójcy. Trochę usprawiedliwia prymatologów fakt, że zwykle wszystko dzieje się bardzo szybko, dwie, trzy minuty: nowy samiec alfa niepostrzeżenie podchodzi samicę, wyrywa jej dziecko i zaczyna uciekać. W trakcie ucieczki np. wgryza się w jego czaszkę. Jeśli mu się zamach uda, często swoją ofiarę zjada (przecież z biologicznego punktu widzenia szkoda byłoby zmarnować taki kąsek!). Zdarza się, że matka już po chwili daje za wygraną i nie ściga napastnika, nie może sobie pozwolić na ryzyko poturbowania. Bardziej waleczne są babki i ciotki, nawet czasem udaje im się malca uratować, ale i tak nie na długo. Samiec jest zdeterminowany – kieruje nim bezwzględny instynkt. Jak wyjaśnić takie zachowanie?

Wbrew pozorom, sprawa jest całkiem prosta. Dominujące samce u szympansów czy goryli przejmują haremy samic nie na długo, zwykle, jak podliczyli biolodzy, na ok. dwa lata. Ciąża u szympansicy trwa natomiast długo, bo ok. 8 miesięcy. Następnie przez kilka lat opiekuje się ona młodym. Przez ten okres jest niepłodna, a samiec alfa nie po to stoczył bój i wygrał z poprzednikiem, by mieć niepłodny harem. Im prędzej uda mu się zapłodnić jak największą liczbę samic, tym skuteczniej przekaże swój materiał genetyczny następnemu pokoleniu. Nie może zatem bawić się w ceregiele. Jeśli zabije malca, płodność matki szybko powraca.

Słabsze, bo o jedną czwartą mniejsze samice nie są jednak zupełnie bezbronne. Wykształciły w toku ewolucji zaskakujące sposoby obrony, które, jeśli się je ekstrapoluje na kobiety, podważają liczne stereotypy na temat kobiecej seksualności. Pasjonująco o tych sposobach i stereotypach pisze prymatolożka Sarah Blaffer Hrdy w książce „Kobieta, której nigdy nie było”. Ale o tym innym razem.

Nie zdążyłem sprawdzić, czy, tak jak się spodziewam, w policyjnych statystykach wśród dzieciobójców królują konkubenci.

Zamknięte drzwi sypialni

Tego dnia galeria handlowa była zatłoczona z powodu przedświątecznych promocji. Lindzie i Jackowi udało się kupić prezenty dla dzieci z dużymi rabatami. Oboje byli podekscytowani – zwłaszcza Linda, gdyż mąż kupił jej sukienkę, która wcale nie była przeceniona, ale okropnie się jej spodobała. Mimo że znajdowali się w zatłoczonym holu galerii przyciągnęła go do siebie i namiętnie pocałowała. Nagła fala pożądania ogarnęła ich oboje. Odłożyli na bok zakupy i zaczęli się nawzajem szybko rozbierać. Podłoga w galerii wyłożona była miękką wykładziną, przyjemną dla nagiej skóry…

Tak mniej więcej zaczyna się głośna książka „Zwierzę kulturowe” amerykańskiego psychologa Roya Baumeistera. „Jak pewnie się domyślacie – zwraca się autor do czytelników – ta historia jest zmyślona. Ludzie zwykle nie uprawiają seksu w centrach handlowych ani też w innych miejscach publicznych. Pytanie dlaczego?”. No właśnie, dlaczego?

Baumeister odpowiada, odwołując się do mechanizmów psychofizjologicznych: człowiek w toku ewolucji zyskał ważną dla pojawienia się kultury zdolność wyobrażania sobie, co o nas myślą inni. Gdy taka świadomość pojawi się podczas stosunku seksualnego, staje się zabójcza dla pożądania.

Zgadza się, ale skąd u nas ten mechanizm? – można pytać dalej. „Najprawdopodobniej chodzi tu o jakiś wybryk projektowania natury ludzkiej, skutek uboczny którejś z podstawowych cech człowieka”. Tyle Baumeister. Nie powiem, żeby to było wiele…

*

Przypomniałem sobie odpowiedź Jana Pawła II daną w cyklu środowych katechez „Mężczyzną i niewiasta stworzył ich”. Papież twierdzi, że ukrywamy stosunek seksualny przed okiem osób trzecich, gdyż tylko uczestniczące w nim osoby – kobieta i mężczyzna – mają dostęp do pełnego wglądu w to, co się dzieje. A dzieje się przede wszystkim osobowa miłość. Natomiast na zewnętrz widać tylko fizjologię, która co najwyżej może wzniecić grzeszne, uprzedmiotowiające pożądanie i adekwatny do niego wstyd, jako reakcję obronną. Tak się dzieje w pornografii. Dlatego prawdziwi kochankowie chowają się przed wzrokiem innych, gdyż wstyd popycha ich do ucieczki przed uprzedmiotowieniem. Natomiast z ich perspektywy następuje absorbcja wstydu przez miłość, dlatego żona nie wstydzi się przed mężem. Jan Paweł II uważa także, że tylko sztuka może wizualnie uchylić rąbka tajemnicy miłości fizycznej. Stąd różnica między np. rzeźbami Rodina a pornografią – te pierwsze nie wywołują podniecenia.

Nie wiem, czy to jest takie proste i czy rzeczywiście wstyd pojawia się w nas w reakcji na lęk przed uprzedmiotowieniem. Raczej z obawy przed wyśmianiem, odrzuceniem. Ale zasadniczo podobają mi się sugestie Wojtyły. Możliwe, że są trochę za bardzo metafizyczne. Dlatego warto uzupełnić je bardziej empiryczną perspektywą.

*

Dlaczego zatem mamy odruch zamykania drzwi do sypialni? Chciałbym przedstawić własną hipotezę. Amerykański biolog Robert M. Sapolsky w eseju „Małpie amory” (zamieszczonym w książce o tym samym tytule) zwraca uwagę na ciekawe zachowanie zaobserwowane u samic niektórych naczelnych, żyjących w stadach poligynicznych, czyli w haremach dominujących samców, albo zhierarchizowanych grup samców. Kopulacja z tymi samcami, oczywiście odbywa się na widoku przed całym stadem. Co nie dziwi, gdyż taki seks służy w pierwszym rzędzie ustalani hierarchii w stadzie, czyli relacji dominacji i poddaństwa. Mamy pierwszą wskazówkę: u ludzi seks utracił taką funkcję, zatem powinien odbywać się w bardziej intymny sposób. Ale jak do tego doszło?

Prymatolodzy zauważyli, że samice wcale nie są bierne, często manipulują dominującymi samcami napuszczając ich nawzajem na siebie i także często wymykają się w krzaki by kopulować tam z… Alanem Aldą, jak żartuje Sapolsky, czyli z sympatycznym doktorem „Sokole Oko” z serialu M*A*S*H. Ku zdumieniu badaczy, okazało się, że jedynie połowa małpiątek to dzieci stadnych macho, pozostałe są potomkami trzymających się na uboczu spokojnych samców, z którymi samice żyją w ewidentnej przyjaźni.

Mamy brakujący puzzel. Ewolucja naszej seksualności poszła właśnie w stronę tych namiętnych związków w krzakach, ukrytych przed społecznością, gdzie ważną rolę odgrywa sama bliska relacja między osobnikami.

 

PS. Wszystkim życzę, by nowy rok był lepszy od minionego, i żeby było co czytać… także na tym blogu. J