Powracam jeszcze do sprawy apostazji Tomasza Węcławskiego, gdyż do redakcji dotarł ciekawy list. Ucieszył mnie, choć jest krytyczny wobec Tygodnika Powszechnego i wobec mojego tekstu. W przeciwieństwie bowiem do oświadczenia poznańskiej Kurii autorka listu wyjaśnia, co ją wzburzyło. Dla publicysty zawsze interesujące są takie reakcje jego czytelników. Szczere wyznanie, co komu leży na sercu, nikomu jeszcze nie zaszkodziło, a często daje do myślenia.
Ponieważ list został skierowany do redakcji z sugestią publikacji, pozwalam sobie go w całości przytoczyć:
Szanowna Redakcjo!
Głęboko poruszona wiadomością o wystąpieniu z Kościoła Tomasza Węcławskiego, a jeszcze bardziej zdenerwowana na Tygodnik Powszechny postanowiłam napisać parę słów, bo baba czasami tak ma, że się musi wygadać czy wyżalić, korzystając z chwili wewnętrznej odwagi cywilnej. Właściwie niewiele oczekuję, może tylko, że ktoś w redakcji przeczyta ten list…
Rozumiem, że TP był zawsze otwarty na niezależne myślenie, czy myślenie nie-katolickie, stąd np. artykuły prof. Jana Woleńskiego. Przełknęłam (choć z trudem, i wiem, że nie ja jedna miałam z tym problem) i to, że po tzw. „zakończeniu i zamknięciu działalności kapłańskiej” przez Węcławskiego w ubiegłym roku jego teksty „odznaczające się dużą wewnętrzną wolnością i oryginalnością” (A. Sporniak) pojawiały się dalej w TP, bądź co bądź stawiając autora jako pewien autorytet. Myślę sobie co prawda, że gdyby mój mąż opuścił mnie dla ważnych (dla siebie!) powodów, chyba raczej niechętnie cytowałabym go naszym dzieciom.
Ale skąd moje (i nie tylko moje) poruszenie? Tekst Sporniaka w najnowszym TP ukazał się na stronie, która powinna coś znaczyć, bo nazywa się 'wiara’. Dla wielu (np. dla tzw. prostych górali z Podbabiogórza, czyli dla mnie i moich bliskich) ta część Tygodnika jest kluczowa. Być może jesteśmy strasznie naiwni, bo szukamy na tych stronach tekstów, które jakoś umocnią nas w wierze. Być może redakcja TP ma inne plany wobec czytelników działu 'wiara’, np. nie tyle umocnienie, ile – mówiąc po chłopsku – zamącenie w naszych głowach. Może jest też tak, że TP jest wyłącznie dla „góry” intelektualnej, więc nic tu po nas i w tym miejscu powinnam zakończyć to pisanie.
Niestety baba jest uparta, nie da się zbyć byle czym i pisze dalej. Tekst Sporniaka jest dla mnie mało wyrazisty, ale ratują go ostatnie zdania („samo pytanie o Jezusa (…) jest wciąż aktualne i wciąż ma moc odnawiania naszej wiary”). Natomiast treści w nim zawarte domagają się bardzo jasnego i jednoznacznego komentarza. Ba, domagają się poważnego świadectwa poważnych ludzi! A co otrzymujemy od redaktora naczelnego i szefa działu 'wiara’? Niemal zrozumienie dla decyzji Węcławskiego. „Słuchacze i czytelnicy poznańskiego teologa znają jego precyzję myślenia i uczciwość intelektualną; wiedzą, że o decyzji nie mogły zdecydować ani spór z przełożonymi ani wybujałe ambicje, ani problemy z kościelną dyscypliną. Właściwa odpowiedź (…) pozostanie jego tajemnicą (…), należy to uszanować”. Czy tak poważne pismo katolickie może sobie pozwolić na pozostawienie tego pytania bez odpowiedzi?!
Tak, jestem wstrząśnięta i zmieszana! I dlatego na znienacka zadane przez ks. Bonieckiego pytanie: „dlaczego ja jestem w Kościele?” , ja – prosta kobita z Podbabiogórza, która nie ma bladego pojęcia o tym, co dla Węcławskiego było chlebem powszednim od blisko 30 lat – odpowiadam dosadnie: cholera wie, co mnie tu jeszcze trzyma, skoro ktoś taki jak Węcławski porzucił chrześcijaństwo. Może powinnam zrewidować swoje myślenie na temat Bóstwa Jezusa?!
Tak, jestem zdruzgotana! Tygodnik Powszechny, na którym się wychowałam, który czytam od 20 lat, pozostawia mnie tylko z pytaniem, dlaczego ja zostaję…
List nie jest skierowany bezpośrednio do mnie, więc nie odpowiadam wprost. Podzielę się tylko dwiema uwagami, które przyszły mi do głowy podczas lektury. Uwagi zresztą będą związane z tematami naszych dyskusji.
1. Pierwsza sprawa dotyczy roli jaką w naszej wierze pełnią autorytet i wspólnota. Jest oczywiste, że zarówno autorytet religijny jak i wspólnota, w której żyjemy, mają wpływ na naszą wiarę. Ale jak już tu kilkakrotnie wskazywałem, nie powinny mieć decydującego głosu. Wiara na najgłębszym poziomie jest osobistym spotkaniem z Bogiem. Jeśli uzależnimy ją ostatecznie od tego, co mówią i robią inni, narazimy się na to, iż w pewnych sytuacjach „będziemy zdruzgotani”. Konieczne jest odniesienie do osobistego doświadczenia wiary. Podobnie jest chyba z miłością: jeżeli sami nie doświadczymy i nie zrozumiemy, czym jest miłość, trudno nam będzie wytrwać przy żonie czy mężu tylko na podstawie tego, że gdzieś tam napisano, iż tak trzeba (choćby był to „Tygodnik Powszechny” J).
Oczywiście łatwo to powiedzieć, trudniej wymierzyć w konkretnym życiu, na ile polegamy na słowie i autorytecie innych, a na ile na owym paradygmatycznym przeżyciu doświadczenia bezsilności, w którym – jak pisałem poprzednio – w sposób szczególny doświadczamy zależności od Boga. To wszystko jest objęte owymi sprzężeniami zwrotnymi, w których ateiści widzą „błędne koło”, a Cse słusznie wznoszącą się w górę spiralę (ks. Tischner mówił także o „spirali hermeneutycznej” zamiast o „kole”).
W każdym razie owe doświadczenie bezsilności czy dziecięcej zależności (doświadczenie nawrócenia?) jest w tym procesie jakoś wyróżnione. Przyrównać je chyba można do odkrycia w fizyce nowego spojrzenia, które w nowy i lepszy sposób porządkuje doświadczenie. W nowym paradygmacie więcej dostrzegamy, rozumiemy i lepiej działamy. Ale tutaj bardziej kompetentne są Gościówa i MagCzu jako profesjonalistki w dziedzinie empirycznych nauk ścisłych. Chętnie wysłuchałbym ich zdania na temat poprawności tej analogii.
Co do zarzutu pozostawienia czytelników samym sobie, ciekawe, że autorka listu (podobnie zresztą jak poznańska Kuria) nie zauważyła, iż w tekście podałem całkiem praktyczną wskazówkę, jak sobie radzić z sytuacją apostazji Węcławskiego: sięgnąć po książkę Benedykta XVI „Jezus z Nazaretu”, która jest właśnie odpowiedzią na odczytywanie historycznej osoby Jezusa w przeciwstawieniu do wiary popaschalnej chrześcijan. Sam nie chciałem się wymądrzać, skoro ktoś bardziej kompetentny robi to dużo lepiej. Nawiasem mówiąc, poprosiłem kolegów redakcyjnych, by na stronie internetowej „Tygodnika” w moim tekście o apostazji Węcławskiego podlinkowali słowa o papieskiej książce moją entuzjastyczną recenzją (entuzjastyczną m.in. z tego powodu, że Papież nie zasłania się swoim autorytetem, tylko stara się ukazać prawdę „mocą samej prawdy”). Gdyby jednak i tego było mało, pozostaje mi odesłać do osobistej medytacji nad zapisaną w Ewangelii odpowiedzią Piotra Apostoła na pytanie Jezusa: „Czyż i wy chcecie odejść?” (J 6,67-69).
2. Druga sprawa dotyczy wolności sumienia. Autorka listu porównała apostazję do zdrady małżeńskiej: „Myślę sobie co prawda, że gdyby mój mąż opuścił mnie dla ważnych (dla siebie!) powodów, chyba raczej niechętnie cytowałabym go naszym dzieciom”. Mam wrażenie, że takie porównanie nie jest uprawnione. Zdrada współmałżonka jest aktem niemoralnym, gdyż jest złamaniem przyrzeczeń, które ślubowaliśmy przy zawieraniu małżeństwa. Z wiarą jest inaczej – tu niczego nie ślubujemy, mamy wolność wiązaną jedynie sumieniem. Jedyne do czego jesteśmy moralnie zobowiązani, to do szczerego poszukiwania prawdy i przylgnięcia do niej, jeśli ją poznamy. Jeżeli sumienie Węcławskiemu podpowiadało taki krok, był on wręcz moralnie zobowiązany, by go dokonać, choćby był on dla nas wierzących bardzo bolesny. Nie przypadkiem Kościół poczynając od Vaticanum II coraz częściej i głośniej mówi o wolności religijnej. Ostatnio Benedykt XVI na audiencji dla biskupów z krajów arabskich powiedział, że „nigdzie nie powinno być przeszkód w swobodnym wyznawaniu własnej religii lub zmienieniu jej” (cytuję za KAI). Nigdzie, a więc także w Kościele katolickim. Sądzę, że warto to przemyśleć.