Kiedy pojawił się człowiek? Dawno. Jako genetyczny gatunek Homo sapiens ok. 200 tys. lat temu. Ciekawe jednak, że przez długie tysiąclecia (ponad 100 tys. lat!) niewiele różniliśmy się od żyjących obok nas innych prymatów. Na przykład posługiwaliśmy się podobnymi narzędziami co neandertalczycy, które nie są zbyt wyrafinowane (tzw. kultura aszelska). Coś drgnęło dopiero ok. 75 tys. lat temu – tak datowane są odnalezione niedawno na terenie RPA pierwsze ślady ludzkiej sztuki. Na dobre nasz kulturowy rozwój rozpoczął się jednak dopiero w późnym paleolicie, czyli ok. 40 tys. lat temu. Z tego okresu pochodzi m.in. paleolityczna „Kaplica Sykstyńska” – malowidła z jaskini Chauveta (nazwa od nazwiska odkrywcy).
„Więc co się stało? – pyta Marcin Ryszkiewicz w arcyciekawej książce „4 miliardy lat. Eseje o ewolucji”. I odpowiada: – Wielu antropologów sądzi, że wtedy właśnie wynaleziono język, a mowa artykułowana jest tym, co pozwala przekształcać świat bez przekształcania własnej biologicznej natury. To koncepcja tak zwanego Wielkiego Skoku” (s. 267).
Innymi słowy, nie zmieniając się anatomicznie i genetycznie, czyli będąc od dawna potencjalnie człowiekiem zdolnym do mowy, do twórczości artystycznej, do odkrywania moralności, do życia religijnego oraz do tworzenia tych wszystkich kulturowych wynalazków i instytucji, bez których nie wyobrażamy sobie życia, żyliśmy przez długie tysiąclecia w dziwnym pasywnym odrętwieniu. Pełnia człowieczeństwa była na wyciągniecie ręki, a my woleliśmy… małpować małpy.
*
Zaskoczyła mnie taka interpretacja. Oznacza ona bowiem, że na nasze człowieczeństwo decydujący wpływ mają czynniki zewnętrzne – nabyte, a te wewnętrzne – dziedziczone, jedynie przygotowują grunt. Ryszkiewicz posługuje się analogią komputerową: nasz biologiczny hardware długo czekał gotowy na użycie, aż wgraliśmy odpowiedni system operacyjny, czyli pojawił się artykułowany język, a wówczas ludzki świat kultury i cywilizacji zaczął gwałtownie (dziś wykładniczo) przyspieszać (s. 192 i 202).
Jednym z ważnych stymulantów tego rozwoju (kto wie, czy nie najważniejszym) była… płeć piękna, bo – jak zauważa Ryszkiewicz – cudowne i pracochłonne malowidła w jaskiniach Chauveta czy Lascaux do niczego praktycznego prócz robienia wrażenia nie służyły. „Można być wdzięcznym paleolitycznym damom, że gustowały w samcach obdarzonych bystrością, a nie na przykład krwistoczerwonym siedzeniem (jak u koczkodanów)” (s. 277) – konkluduje polski geolog.
Gdy to czytałem, przypomniałem sobie przypadki dzieci wychowujących się wśród zwierząt, a w szczególności „kobietę z dżungli”. W 2007 roku świat obiegła sensacyjna wiadomość: w Kambodży na skraju dżungli zatrzymana została brudna, naga i zachowująca się jak małpa 28 letnia Rochom P’ngieng, która zaginęła w 1988 r. jako 8-letnia wówczas dziewczynka. Córkę rozpoznali po bliźnie na ręce jej rodzice mimo, że upłynęło 19 lat od jej zaginięcia. Kobietę otoczono, jak donoszą media, troskliwą opieką i próbowano przywrócić ją cywilizacji, m.in. ucząc na nowo języka. Bezskutecznie – po wielu wcześniejszych próbach po trzech latach (w ubiegłym roku) kobiecie z dżungli udało się uciec od swoich rodziców. Jak się przypuszcza – powróciła do świata zwierząt.
*
To zaczęło układać się w spójną całość: jeśli uczłowieczył nas wynalazek artykułowanej mowy – wynaleziony późno i dość przypadkowo, to możliwy jest proces odwrotny – możemy stracić uczłowieczenie, gdy pokoleniowy przekaz uczenia posługiwania się mową zostanie przerwany. Wyobraźmy sobie, że rozbija się statek przewożący grupę kilkuletnich dzieci, które szczęśliwym trafem ratują się na bezludnej wyspie. Dzieci rozpierzchają się po niej i zostają adoptowane przez kilka małpich stad. Po osiągnięciu dojrzałości płciowej spotykają się ponownie, tworzą pary i rodzą dzieci. Jest oczywiste, że ich kultura nie wykroczy poza epokę kamienia łupanego.
Zresztą nie trzeba aż tak wymyślnych przykładów. Kulturowy regres niewielkich izolowanych społeczności jest faktem historycznym. Ryszkiewicz omawia przypadek wytępionych przez Europejczyków rdzennych mieszkańców Tasmanii, którzy przez tysiące lat stracili wiele wcześniejszych kulturowych umiejętności (np. zdolność łowienia ryb).
Dotarło do mnie, że to, co najcenniejsze przekazaliśmy razem z żoną naszym synom, to zdolność mowy – umiejętność, zdawałoby się, banalna. (Zatem Tygodnik Powszechny, proponując przez dziesięciolecia poważną lekturę, bardzo poważnie przyczynia się do powszechnego uczłowieczania – miejcie to na uwadze! J)
*
I jeszcze kilka myśli na temat grzechu pierworodnego. Jak pamiętacie, w artykule „Pożegnanie z Adamem i Ewą” opowiedziałem się za „genetyczną” interpretacją skłonności do zła moralnego: nasze odruchy do mordowania obcych czy wyżywania się na słabszych to zapisany w naszych mózgach spadek po ewolucyjnych „gadzich” przodkach. Nie ulega dla mnie wątpliwości, że taki kłopotliwy spadek nosimy w sobie i dobrze jest mieć tego świadomość. Ale to, być może, jedynie część prawdy. Możliwe, że wspominany w tym artykule przez mnie Spaemann, który twierdzi, iż grzech pierworodny to grzech zaniechania, także ma rację. Skoro raz już się tak zdarzyło z naszym uczłowieczaniem w epoce późnego paleolitu, możliwe, że prawdziwa świętość wciąż jest na wyciagnięcie ręki, tylko my bezmyślnie i uparcie tkwimy w moralnej epoce kamienia łupanego.