Archiwum miesiąca: marzec 2011

Kobieta z dżungli

Kiedy pojawił się człowiek? Dawno. Jako genetyczny gatunek Homo sapiens ok. 200 tys. lat temu. Ciekawe jednak, że przez długie tysiąclecia (ponad 100 tys. lat!) niewiele różniliśmy się od żyjących obok nas innych prymatów. Na przykład posługiwaliśmy się podobnymi narzędziami co neandertalczycy, które nie są zbyt wyrafinowane (tzw. kultura aszelska). Coś drgnęło dopiero ok. 75 tys. lat temu – tak datowane są odnalezione niedawno na terenie RPA pierwsze ślady ludzkiej sztuki. Na dobre nasz kulturowy rozwój rozpoczął się jednak dopiero w późnym paleolicie, czyli ok. 40 tys. lat temu. Z tego okresu pochodzi m.in. paleolityczna „Kaplica Sykstyńska” – malowidła z jaskini Chauveta (nazwa od nazwiska odkrywcy).

„Więc co się stało? – pyta Marcin Ryszkiewicz w arcyciekawej książce „4 miliardy lat. Eseje o ewolucji”. I odpowiada: – Wielu antropologów sądzi, że wtedy właśnie wynaleziono język, a mowa artykułowana jest tym, co pozwala przekształcać świat bez przekształcania własnej biologicznej natury. To koncepcja tak zwanego Wielkiego Skoku” (s. 267).

Innymi słowy, nie zmieniając się anatomicznie i genetycznie, czyli będąc od dawna potencjalnie człowiekiem zdolnym do mowy, do twórczości artystycznej, do odkrywania moralności, do życia religijnego oraz do tworzenia tych wszystkich kulturowych wynalazków i instytucji, bez których nie wyobrażamy sobie życia, żyliśmy przez długie tysiąclecia w dziwnym pasywnym odrętwieniu. Pełnia człowieczeństwa była na wyciągniecie ręki, a my woleliśmy… małpować małpy.

*

Zaskoczyła mnie taka interpretacja. Oznacza ona bowiem, że na nasze człowieczeństwo decydujący wpływ mają czynniki zewnętrzne – nabyte, a te wewnętrzne – dziedziczone, jedynie przygotowują grunt. Ryszkiewicz posługuje się analogią komputerową: nasz biologiczny hardware długo czekał gotowy na użycie, aż wgraliśmy odpowiedni system operacyjny, czyli pojawił się artykułowany język, a wówczas ludzki świat kultury i cywilizacji zaczął gwałtownie (dziś wykładniczo) przyspieszać (s. 192 i 202).

Jednym z ważnych stymulantów tego rozwoju (kto wie, czy nie najważniejszym) była… płeć piękna, bo – jak zauważa Ryszkiewicz – cudowne i pracochłonne malowidła w jaskiniach Chauveta czy Lascaux do niczego praktycznego prócz robienia wrażenia nie służyły. „Można być wdzięcznym paleolitycznym damom, że gustowały w samcach obdarzonych bystrością, a nie na przykład krwistoczerwonym siedzeniem (jak u koczkodanów)” (s. 277) – konkluduje polski geolog.

Gdy to czytałem, przypomniałem sobie przypadki dzieci wychowujących się wśród zwierząt, a w szczególności „kobietę z dżungli”. W 2007 roku świat obiegła sensacyjna wiadomość: w Kambodży na skraju dżungli zatrzymana została brudna, naga i zachowująca się jak małpa 28 letnia Rochom P’ngieng, która zaginęła w 1988 r. jako 8-letnia wówczas dziewczynka. Córkę rozpoznali po bliźnie na ręce jej rodzice mimo, że upłynęło 19 lat od jej zaginięcia. Kobietę otoczono, jak donoszą media, troskliwą opieką i próbowano przywrócić ją cywilizacji, m.in. ucząc na nowo języka. Bezskutecznie – po wielu wcześniejszych próbach po trzech latach (w ubiegłym roku) kobiecie z dżungli udało się uciec od swoich rodziców. Jak się przypuszcza – powróciła do świata zwierząt.

*   

To zaczęło układać się w spójną całość: jeśli uczłowieczył nas wynalazek artykułowanej mowy – wynaleziony późno i dość przypadkowo, to możliwy jest proces odwrotny – możemy stracić uczłowieczenie, gdy pokoleniowy przekaz uczenia posługiwania się mową zostanie przerwany.  Wyobraźmy sobie, że rozbija się statek przewożący grupę kilkuletnich dzieci, które szczęśliwym trafem ratują się na bezludnej wyspie. Dzieci rozpierzchają się po niej i zostają adoptowane przez kilka małpich stad. Po osiągnięciu dojrzałości płciowej spotykają się ponownie, tworzą pary i rodzą dzieci. Jest oczywiste, że ich kultura nie wykroczy poza epokę kamienia łupanego.

Zresztą nie trzeba aż tak wymyślnych przykładów. Kulturowy regres niewielkich izolowanych społeczności jest faktem historycznym. Ryszkiewicz omawia przypadek wytępionych przez Europejczyków rdzennych mieszkańców Tasmanii, którzy przez tysiące lat stracili wiele wcześniejszych kulturowych umiejętności (np. zdolność łowienia ryb).

Dotarło do mnie, że to, co najcenniejsze przekazaliśmy razem z żoną naszym synom, to zdolność mowy – umiejętność, zdawałoby się, banalna. (Zatem Tygodnik Powszechny, proponując przez dziesięciolecia poważną lekturę, bardzo poważnie przyczynia się do powszechnego uczłowieczania – miejcie to na uwadze! J)

*

I jeszcze kilka myśli na temat grzechu pierworodnego. Jak pamiętacie, w artykule „Pożegnanie z Adamem i Ewą” opowiedziałem się za „genetyczną” interpretacją skłonności do zła moralnego: nasze odruchy do mordowania obcych czy wyżywania się na słabszych to zapisany w naszych mózgach spadek po ewolucyjnych „gadzich” przodkach. Nie ulega dla mnie wątpliwości, że taki kłopotliwy spadek nosimy w sobie i dobrze jest mieć tego świadomość. Ale to, być może, jedynie część prawdy. Możliwe, że wspominany w tym artykule przez mnie Spaemann, który twierdzi, iż grzech pierworodny to grzech zaniechania, także ma rację. Skoro raz już się tak zdarzyło z naszym uczłowieczaniem w epoce późnego paleolitu, możliwe, że prawdziwa świętość wciąż jest na wyciagnięcie ręki, tylko my bezmyślnie i uparcie tkwimy w moralnej epoce kamienia łupanego.

W sprawie plagiatu

Po moim ostatnim wpisie redakcja Tygodnika Powszechnego zwróciła się do dr. Andrzeja Depko o ustosunkowanie się do sprawy ujawnienia dokonanego przez niego plagiatu.

W tym samym dniu wieczorem otrzymaliśmy następującą odpowiedź:

 

W dniu 01.03.2011 r. otrzymałem od Pana redaktora (…) maila z informacją o wykorzystaniu przeze mnie, bez podania źródła, fragmentów wpisu redaktora Artura Sporniaka opublikowanych na jego blogu.

Fragmenty te znalazły się we wstępie mojego autorstwa do poradnika „Małżeństwo doskonałe” Theodora Hendrika van de Veldego, wydanego w 2010 r. przez wydawnictwo „Czarna Owca”.

Po zapoznaniu się z treścią bloga Pana redaktora Artura Sporniaka, którego wcześniej nie znałem, przyznaję, iż w moim tekście znalazły się fragmenty, które bezspornie są autorstwa Pana Artura Sporniaka.

Takie zdarzenie nigdy nie powinno mieć miejsca. Nie potrafię racjonalnie wytłumaczyć, jak do tego doszło. Dokonałem zapożyczenia tekstu Pana Artura Sporniaka całkowicie nieświadomie. Od lat gromadzę w komputerze różne informacje dotyczące seksualności, które pojawiają się w Internecie. Od dwóch lat w jednym z folderów posiadałem plik, w którym znajdował się rzeczony, ale anonimowy tekst. Znalazłem go w internecie już bez podania źródła. Nie wiedziałem, kto jest jego autorem i kiedy powstał. W swoich publikacjach, gdy zamieszczam cytaty innych autorów zawsze podaję źródło. W moim odczuciu nie jest żadną ujmą dla autora zacytowanie istotnych zdań lub fragmentów innych autorów. Często takie postępowanie podnosi rangę własnej pracy. Tym razem tak się nie stało. Nie było w moim postępowaniu złej woli. Bardziej nierzetelność lub nadmierny pośpiech. Nie usprawiedliwia to jednak faktu, że tak się zdarzyło – cytaty Pana Artura Sporniaka nie zostały przypisane Autorowi.

Jest mi bardzo przykro i wstyd, chciałbym w tym miejscu bardzo przeprosić Pana Artura Sporniaka oraz Zarząd i Kolegium Redakcyjne Tygodnika Powszechnego za naruszenie praw autorskich oraz dobrych obyczajów.

Andrzej Depko

 

Ponieważ dr Depko przyznaje, że wykorzystał cudzy tekst jako swój bez podania źródła i przeprasza za to, Wydawca „Tygodnika Powszechnego” postanowił zawiesić ewentualne dalsze czynności w tej sprawie.

Jestem za takim rozwiązaniem. To przykre, że nawet autorytety popełniają takie wpadki. Pokazuje to nie tylko sytuacja z mojego blogu, ale też linki podesłane przez Gościówę, zawierające historie, które kończyły się dużo poważniejszymi konsekwencjami. Problem społecznie jest istotny – odsyłam także do bloku tekstów „Wyższa szkoła plagiatu” publikowanego na łamach „TP”.