Na tropach Adama (rozstrzygnięcie)

Pora zapytać, czy moja propozycja interpretacji grzechu pierworodnego jest z doktrynalnego punktu widzenia do przyjęcia. Jestem przekonany, że tak. Pokażę to w trzech krokach: (1) najpierw, jakie argumenty za nią przemawiają, czyli co zyskujemy; (2) następnie, czym się różni od dotychczasowego nauczania, czyli z czego musimy zrezygnować; (3) by ostatecznie zastanowić się, czy tę stratę da się przeboleć.

1. Najbardziej oczywistą zaletą utożsamienia grzechu pierworodnego z przypadłością związaną z nadaktywnością pierwotnych funkcji mózgu, to powszechność tej przypadłości. Ktokolwiek posiada mózg „gadzi” – a jest to spadek ewolucyjny, zatem posiadają go, posiadali i będą go posiadać wszyscy ludzie, o to możemy być spokojni – ten musi się liczyć z niechcianymi i groźnymi odruchami. „Nie czynię tego, co chcę, lecz to, czego nienawidzę” (Rz 7,15) – zanotował św. Paweł, mając najwyraźniej na uwadze niemiłe doświadczenie owego specyficznego ograniczenia naszej wolności. Nikt nie może się wymówić – Pelagiusz nie miałby dzisiaj szans! A co szczególnie cieszy, nie potrzebujemy tym samym jakiegoś współczesnego ponurego Augustyna. J

Po drugie, stwierdzamy oczywistość propagacji takich złych skłonności „przez zrodzenie” (genetycznie), a nie przez „naśladowanie” (np. kulturę, tradycję, wychowanie, stosunki społeczne i instytucje). Kościół, upierając się przy „rodzeniu” i odrzucając „naśladowanie”, miał jak najbardziej trafne intuicje. Ponadto, jak już wspominałem w poprzednim wpisie, nie musimy się kłopotać tajemniczością owego „przekazywania”: grzech pierworodny przechodzi z pokolenia na pokolenie za pomocą przekazywania precyzyjnego zapisu kodu genetycznego, który steruje rozwojem mózgu u każdego osobnika począwszy od poczęcia.

Mylą się tradycyjni protestanci – i to kolejny nietrywialny wniosek – propagując tezę o całkowitym zepsuciu naszej natury. Zwykle funkcje wyższe naszego mózgu działają całkiem sprawnie (o ile są w miarę rozwinięte J). Jedynie niekiedy mózg „gadzi” przejmuje kontrolę, demolując etycznie nasze zachowanie. Oczywiście odpadają także kłopoty z tłumaczeniem, kiedy żyli Adam z Ewą, gdzie żyli i jak ich zaskakujący dobrostan zharmonizować z historią ewolucji.

Zyskujemy tym samym – i kto wie, czy nie jest to najważniejszy atut – perspektywę realistyczną, konkretną, sprawdzalną i zrozumiałą, umożliwiającą konstruktywną, sensowną dyskusję, a dystansujemy się od myślenia, co prawda, bardzo działającego na wyobraźnię, ale jednocześnie prowadzącego do intelektualnej bezradności (przypomnijmy: pierwszy grzech jako metafizyczna katastrofa, czyli czyn, który zmienia naturę rzeczy – czy nie ocieramy się tu przypadkiem o myślenie magiczne?).

2. Koszty, a więc różnice z dotychczasowym nauczaniem, są następujące: znikają Adam z Ewą, znika raj jako uprzywilejowany stan pierwotnej sprawiedliwości i świętości. Nigdy nie zdarzył się także upadek jako historyczne wydarzenie. W konsekwencji grzech pierworodny nie jest skutkiem wolnej decyzji człowieka wspomaganej podszeptem przebiegłego węża. Jest rezultatem ślepego ewolucyjnego rozwoju naszego gatunku. Czy to oznacza religijne trzęsienie ziemi?

3. Nie ukrywam, że do pewnego stopnia tak. Ale sądzę, że to trzęsienie ziemi zawdzięczamy sami sobie, gdyż język religijny Księgi Rodzaju – brzemienny w sens symboliczny – nauczyliśmy się odruchowo (bezmyślnie?) i nieprawomocnie traktować jako realistyczny. Na przykład głęboka prawda, że utrata zaufania do Boga pociąga utratę Bożego wsparcia w postaci łaski nie potrzebuje dla swojej prawomocności żadnego „mitu założycielskiego”.

Trzon dogmatu o grzechu pierworodnym wskazuje na naszą ostateczną bezradność wobec życia – sami z siebie nie jesteśmy w stanie zapanować w pełni nad własnym życiem, potrzebujemy wsparcie z zewnątrz – potrzebujemy Zbawiciela. Ta prawda jest zachowana w perspektywie, którą proponuję, a nawet jest bardziej niż dotychczas urealniona. Silne odruchy z ewolucyjnej przeszłości wkraczają w nasze samostanowienie i ograniczają je. Nie da się ich w żaden naturalistyczny czy techniczny sposób zneutralizować, gdyż pojawiają się na zbyt głębokim poziomie naszego bytu (pień mózgu). Gdybyśmy naruszyli fundamenty, skutki byłyby nieobliczalne. Intuicja i doświadczenie podpowiada rozwiązanie: poddanie się czemuś większemu od nas samych i od naszego mózgu. Drogę wskazują osoby wewnętrznie zharmonizowane (np. święci). Jeżeli nie polegamy na sobie samych, tylko na czymś (kimś) większym od nas (mogą to być po prostu zasady, którymi się staramy kierować), to owe „gadzie” odruchy tracą impet.

Najpoważniejsza zmiana – rezygnacja z ludzkiej odpowiedzialności za grzech pierworodny (przypominam, że odpowiedzialna staje się ewolucja) – nie stanowi, moim zdaniem, zagrożenia dla religii. Przeciwnie, to obarczenie nas ludzi dziwną (zbiorową?) odpowiedzialnością za grzech pierworodny skutkowało różnymi teologicznymi dziwolągami w postaci np. quasipiekła dla dzieci zmarłych bez chrztu (o innych skutkach wspominała Rominagrobis w komentarzach pod moim poprzednim wpisem).

Na kogo zatem spada odpowiedzialność za grzech pierworodny – na Boga? Bezpośrednio na ewolucję, czyli moglibyśmy powiedzieć, że pośrednio rzeczywiście na Boga (przy założeniu, że Bóg posługuje się ewolucją przy stwarzaniu świata). To też, jak mi się wydaje, nie jest problem. Minęły czasy, w których naiwnie można było sądzić, że „śmierci Bóg nie uczynił” (Mdr 1, 13) i nie ma z nią nic wspólnego, ani z żadnym tzw. złem fizycznym (trzęsieniami ziemi, wymieraniem gatunków, wzajemnym pożeraniem się przez zwierzęta). Że wszelkie przejawy zmiany, starzenia się, zaniku i śmierci spowodował ludzki grzech. A skoro zło fizyczne, przemijanie i śmierć istniały przed pojawieniem się na ziemi człowieka, czyli że Bóg się na nie godził, to nie widzę powodu, by miało mu zaszkodzić także zinterpretowanie grzechu pierworodnego jako ubocznego skutku naturalnego ewolucyjnego rozwoju człowieka.

Biorąc te wszystkie za i przeciw pod uwagę, sadzę, że moja propozycja jest przynajmniej godna rozważenia. J

Na koniec jeszcze jedna uwaga, która niech będzie puentą. Możemy się lękać takiej interpretacji, bronić się przed nią czy ją atakować. Ale ostatecznie to kwestia faktów (jak mówi MagCzu). Jeżeli nie chcemy utożsamiać skutków grzechu pierworodnego z nieprzewidywalnymi i trudnymi do opanowania odruchami mózgu „gadziego” oraz samego grzechu interpretować jako ubocznego efektu przypadkowego procesu ewolucji, nikt nas do tego nie zmusi – to wolny kraj. J Ale tym samym, mówiąc o grzechu pierworodnym, nie będziemy mogli już wskazywać na obecne w nas ciemne siły – porywy destrukcyjnych emocji. Kandydatów na przejawy grzechu będziemy musieli szukać gdzie indziej. Gdzie?

Na tropach Adama (grzech zaniechania)

W poprzednim wpisie wspominałem, że także wśród katolickich myślicieli pojawiają się próby uwzględnienia teorii ewolucji w interpretacji grzechu pierworodnego. Na przykład znany niemiecki filozof Robert Spaemann w artykule „Niektóre trudności, jakie sprawia nauka o grzechu pierworodnym” (opublikowanym po polsku w książce „Grzech pierworodny w nauczaniu Kościoła” – tej samej, do której posłowie napisał o. Jacek Salij i w której jest wspominany już przeze mnie esej kard. Schönborna) twierdzi, że teoria ewolucji w interpretacji skrajnego naturalistycznego materializmu jest nie do pogodzenia z chrześcijaństwem. Ale już „w ramach słusznie samoograniczającej się teorii ewolucji można by określić grzech pierworodny jako odmowę uczynienia pewnego kroku, który w pewnym momencie należało uczynić i który został umożliwiony przez Boże wezwanie”. „Krok ten polegałby na wyraźnym uznaniu Boga, które byłoby równoznaczne z uznaniem, że samemu nie jest się Bogiem. Gdyby był został uczyniony, przeniósłby ludzkość w zupełnie inny stan niż ten, w którym obecnie się znajdujemy” (s. 49) – twierdzi filozof. Innymi słowy, Spaemann sugeruje, że do raju tak naprawdę nigdy nie weszliśmy z własnej winy, choć był on realnie w zasięgu ręki. Pozostaliśmy w stanie naturalnym, odrzucając Boski awans. Grzech pierworodny to w istocie grzech zaniechania. Czy takie podejście likwiduje aporie związane z dotychczasowym nauczaniem o grzechu pierworodnym?

Entuzjastycznie do interpretacji Spaemanna odniósł się niemiecki teolog Gerhard Lohfink w opublikowanej w tym roku przez wydawnictwo „W drodze” książce „Maryja – nie bez Izraela. Nowe spojrzenie na naukę o Niepokalanym Poczęciu”. Jego zdaniem „Spaemann otworzył tutaj możliwość, by myślowo połączyć ze sobą ewolucję i upadek w grzech”. Otworzył przede wszystkim, zwracając uwagę, że – i tu cytat ze Spaemanna – „grzech pierworodny nie jest przecież pozytywną jakością, którą każdy człowiek dziedziczy po swoich przodkach, lecz jest barkiem pewnej jakości, którą powinien był odziedziczyć” (s. 88).

Co to Spaemannowi dało? Jak sądzę, przede wszystkim beztroskę w stosunku do kłopotliwych pytań o historyczną weryfikację czy falsyfikację upadku prarodziców. Skoro raj nigdy nie miał okazji zaistnieć, oczywistym jest, że pytania o jego historyczność i możliwość zaistnienia stają się bezprzedmiotowe. Po drugie, ludzkość, nie zmieniając stanu, stała się mimo to winna – winna właśnie zaniechania! Mogła być o wiele lepsza, a jest tym, czym była. Właściwie jest to ominięcie pytań, które stawia ewolucja. Sprytne!

Mam jednak dwie uwagi. Spaemann pisze, jak wyżej: gdyby ów krok „był został uczyniony, przeniósłby ludzkość w zupełnie inny stan niż ten, w którym obecnie się znajdujemy”. Na jakiej zasadzie „przeniósłby”? Przy pomocy jakiego mechanizmu? Ewolucyjnego? W ramach ewolucji nie istnieje dziedziczenie cech czy stanów nabytych! Dziedziczymy zestaw genów plus nowe mutacje. Spaemann mógłby odpowiedzieć, że łaska jako Boski wyjątek jest dziedziczna, ale tym samym wkroczylibyśmy na grząski grunt czystej spekulacji.

Po drugie, propozycję Spaemanna można by przedstawić w postaci rachunku strat i zysków. Odrzucając proponowany przez Boga nadprzyrodzony zysk, ludzkość pozostała z kapitałem wyjściowym, czyli wyszła na „0”. Dalej mamy tyle, ile mieliśmy i dalej jesteśmy tam, gdzie byliśmy. Zatem nic nie stoi na przeszkodzie, by Bóg znowu zaproponował nam raj. Dlaczego miałby to uczynić tylko raz? Przecież nie jest pamiętliwy. W tym przypadku Spaemann mógłby odpowiedzieć, że odrzucenie za pierwszym razem Boskiej propozycji nie było dla nas czymś neutralnym. Spowodowało nasze zatwardzenie. Staliśmy się bardziej odporni na łaskę. Ale znaczyłoby to, że bilans wcale nie jest zerowy, że jesteśmy na minusie. Być może, zgodnie z prawami rządzącymi zadłużeniem, z czasem się ono nawet powiększa.

I tak interpretuje propozycję Spaemanna Lohfink – jego zdaniem grzech pierworodny polega na kumulowaniu się w historii w ramach ewolucyjnego procesu hominizacji coraz większej liczby małych „odrzuceń” aż do „sytuacji zguby”, w której dane jest nam żyć teraz. Lohfink pisze: „Kiedyś pierwsza wolność zaistniała jako czyn wynikający z rzeczywistej wolności. Kiedyś zaistniało pierwsze rozpoznanie. Kiedyś – pierwsze dobro w sensie moralnym. I kiedyś – pierwsze odrzucenie prawdy i dobra. Lecz jeśli odrzucenia te narastały, mnożyły się, łączyły się ze sobą, tworząc potencjał odrzucenia, to dotarliśmy do tego, czym jest grzech pierworodny” (s. 90-91).

Tym samym powracamy do starych pytań: na jakiej zasadzie odrzucenia te narastały, mnożyły się, łączyły się ze sobą? Przy pomocy jakiego ewolucyjnego mechanizmu? Można odnieść wrażenie, że zarówno Spaemann, jak i Lohfink odruchowo antropomorfizują historię ludzkości: ludzkość jak dziecko rodzi się, rozwija, zaczyna psocić, staje się coraz bardziej krnąbrna aż kończy jako wyrzutek. Jeśli jednak z czasem ludzkość coraz bardziej się psuła, byłoby to wyraźnie widoczne w historii – czy można to precyzyjnie wykazać? Obawiam się, że nie.

Owszem, zło może się kumulować, pomnażać i sumować w kulturze i poprzez kulturę (ale nie w naturze!), wtedy jednak znaczyłoby, że propagacja zła następuje „przez naśladowanie”, a nie „przez zrodzenie”. Warto przypomnieć w tym miejscu główne wątki doktrynalnego nauczania o grzechu pierworodnym, które są streszczone w 76. punkcie Kompendium Katechizmu Kościoła katolickiego: „Grzech pierworodny w nas jest stanem pozbawienia pierwotnej świętości i sprawiedliwości, w jakim wszyscy ludzie się rodzą. Jest grzechem <zaciągniętym>, a nie <popełnionym>; jest stanem związanym z urodzeniem, a nie osobistym aktem. Przez jedność rodzaju ludzkiego jest on przekazywany wszystkim potomkom Adama wraz z naturą ludzką <przez zrodzenie, a nie przez naśladowanie>. To przekazywanie jest tajemnicą, której nie możemy w pełni zrozumieć”.

Ciekawe jest ostatnie stwierdzenie. Dostrzec w nim można pokorę wobec wielkości Objawienia. Ale jeśli to zastrzeżenie nie chce być równocześnie traktowane jako wygodny wytrych, by uniknąć kłopotliwych pytań, musi oznaczać także, iż na serio będziemy traktować wszelkie poważne propozycje wyjaśnienia owego „przekazywania”. Moja hipoteza proponuje bardzo proste wyjaśnienie: kłopoty z harmonizowaniem działania ewolucyjnie narosłych warstw mózgu przekazywane są „poprzez zrodzenie” wraz z kodem genetycznym. Czy taka prosta odpowiedź narusza naszą wiarę? O tym w następnym wpisie (już chyba ostatnim w cyklu o grzechu pierworodnym).

 

PS. Są już online komentarze – mój i Jacka Prusaka – do sprawy aborcji w Phoenix. Poza tym, kto ma wolne pół godziny i interesują go rozmowy o seksie w katolickim gronie, może posłuchać audycji Radia Kraków „Rozmowy o wierze” z 16 maja, w której brałem udział (stali bywalcy bloga moje poglądy znają, wiec niczego nowego się nie dowiedzą J).

Na tropach Adama (cd.)

Jest zaskakujące, że stawiając pytanie: czy Adam i Ewa naprawdę istnieli? (oraz konsekwentnie pokrewne pytania: czy rzeczywiście istniał stan pierwotnej niewinności? i czy wydarzenie zerwania przyjaźni z Bogiem ma charakter historyczny, czy jedynie symboliczny?), nie znajdziemy w nauczaniu Kościoła precyzyjnych odpowiedzi. Cytowany przez wspomnianą w poprzednim wpisie Patricię Williams 390 punkt Katechizmu, wcale nie jest tak jednoznaczny, jak odczytała go ta teolożka. Brzmi on tak: „Opis upadku (Rdz 3) używa języka obrazowego, ale stwierdza wydarzenie pierwotne, fakt, który miał miejsce na początku historii człowieka. Objawienie daje nam pewność wiary, że cała historia ludzka jest naznaczona pierworodną winą, w sposób wolny zaciągniętą przez naszych pierwszych rodziców”. Zdaniem Williams mówi on o konkretnym historycznym wydarzeniu. Tymczasem nie jest jasne, czy „pierwotność” owego wydarzenia oznacza historyczny początek czy raczej fundamentalność dla naszego życia. Podobnie symbolicznie odczytywać można wyrażenie zapisane kursywą: „na początku historii człowieka”. Od razu przychodzą na myśl pierwsze słowa Biblii: „Na początku Bóg stworzył niebo i ziemię”, które przecież nie można postrzegać jako historycznej relacji.

Metaforyczność biblijnego opisu upadku wręcz się narzuca, gdy zapytamy o historyczny początek ludzkości w świetle badań naukowych. Jest nieprawdopodobne, by człowiek pojawił się w świecie zwierząt nagle – tak bardzo skokowe przejście ewolucyjne nie da się w świetle jej znanych dotychczas mechanizmów wytłumaczyć. Czy możliwe, by pojawiła się para istot (jeśli założymy stan pierwotnej sprawiedliwości, to owa para musiałaby być podobna w swej nieskazitelności do Maryi), których rodzeństwo i rodzice byliby zwierzętami? O wiele bardziej prawdopodobne byłoby założenie, że ludzkie myślenie, a przede wszystkim sumienie, pojawiło się w izolowanej grupie naszych przodków stopniowo – w wyniku ogromnej liczby mutacji mózgu, który ewoluował przez tysiące lat (10 tys.? 100 tys.?). Choć niewykluczone, że zadziałały jakieś ewolucyjne katalizatory, jeszcze przez naukę nieznane, które przyśpieszyły moment uświadamiania sobie nowego spojrzenia na świat, streszczającego się w błyskach myśli: „mogę, nie muszę”, „powinienem” oraz „warto, pomimo wszystko”.

Tu ważna dygresja: zauważcie, że nie jest to klasyczny filozoficzny naturalizm, który odrzuca istnienie sfery wartości – ja ją zakładam. Ona czekała, aż nasz zwierzęcy przodek ewolucyjnie dojrzeje. Gdy dojrzał, zdał sobie sprawę, kim jest i już nic nie było takie samo. To, co naturalne, rozwinęło się i dojrzało do tego, co duchowe. Odtąd te dwie sfery nałożyły się w człowieku na siebie i współistnieją oraz współdziałają. Gdyby uważnie przyjrzeć się podejściu teologicznemu i klasycznemu podejściu do człowieka w filozofii, to przekonamy się, że ciało nie jest poważnie traktowane – rządzi duch, a to, co jest naturalne, jest zarazem (wbrew faktom!) całkowicie podporządkowane duchowi. Z kolei w nauce często dominuje przekonanie, że prawdziwe jest tylko to, co jest czysto naturalne. Umysł czy wolna wola jest złudzeniem – to, co nieempiryczne, nie może oddziaływać na to, co empiryczne, gdyż łamana byłaby wtedy zasada zachowania energii. Jakby dwie perspektywy, które nie potrafią się spotkać…

Uważam, że w praktyce naukowej mimo wszystko nie da się konsekwentnie utrzymać naturalizmu w czystej postaci. Nauka musi posługiwać się wartościami – sama jest wartością (!), zatem sama z siebie wykracza poza naturalizm. (Pokazał to Tarski swym słynnym schematem fundującym semantykę: naturalistyczny może być jedynie język przedmiotowy, jeśli jednak chcemy go ocenić, czy np. jest prawdziwy, musimy wyjść poza niego. Bez metajęzyka nie ma nauki, bo dopiero w nim możemy mówić o sensie i wartościach, a metajęzyk nigdy nie będzie czysto naturalistyczny. To jednak temat na inną rozmowę.) Nie oznacza to odwoływania się w metodzie naukowej do nadprzyrodzonych interwencji, choć w pewnym sensie nasze wolne decyzje są „nadprzyrodzonymi” interwencjami…

Oczywiście nie mam rozwiązania tego paradoksu – sądzę, że oprócz empirycznych przyczyn zmian są także nieempiryczne przyczyny: celowe? formalne? być może jakieś inne? (Nawiasem mówiąc, sama zasada zachowania energii, jako przyczyna formalna, „wymusza” na układach empirycznych zachowanie energii; ale nie jestem fizykiem i nie wiem, czy nie plotę tutaj głupstw J.)

Wracając do poszukiwania wyjaśnienia dziwnego stanu nazwanego w chrześcijaństwie grzechem pierworodnym i palety propozycji, kilka znamiennych cytatów.

W „Podstawowym wykładzie wiary” Rahner pisze: „Biblijna opowieść o grzechu pierwszego człowieka nie musi być traktowana jako relacja historyczna. Opis grzechu pierwszych ludzi jest raczej etiologicznym wnioskowaniem redukcyjnym postępującym od doświadczenia egzystencjalnej i historiozbawczej sytuacji człowieka do tego, co musiało się wydarzyć >na początku<, jeśli obecna sytuacja wolności jest taka, jakiej się doświadcza i jaką przyjmuje się za niezmienną” (s. 98). Prawdę mówiąc, mam problem z niehistorycznym rozumieniem „tego, co musiało się wydarzyć >na początku<„, zwłaszcza, że Rahner mówi o powszechności grzesznego stanu i sugeruje monogenizm.

Z kolei nasz rodzimy współczesny teolog, o. Jacek Salij, w posłowiu do niezwykle interesującej książki „Grzech pierworodny w nauczaniu Kościoła” przekonuje: „Wiara katolicka ogromną wagę przywiązuje do tego, że grzech naszych pierwszych rodziców był konkretnym wydarzeniem. Toteż nie do przyjęcia są dla niej próby zredukowania opowieści o grzechu pierworodnym do kategorii mitu” (s. 86).

Podobnie uważa główny redaktor Katechizmu Kościoła katolickiego – kard. Christoph Schönborn, w eseju opublikowanym we wspomnianej książce („Grzech pierworodny w nauczaniu Kościoła”): „Przyjęcie hipotezy pragrzechu jako wolnego czynu pierwszych rodziców zakłada ich – jakkolwiek nie dającą się czysto historycznie udowodnić – realną egzystencję” (s. 71).

Ciekawe, że mniej stanowczy i bardziej ostrożny jest były nauczyciel akademicki kard. Schönborna, a obecnie jego przyjaciel – Benedykt XVI. W katechezie podczas audiencji ogólnej z 3 grudnia 2008 r. Papież mówił o „nielogiczności zła”: „Zło pozostaje tajemnicze. Przedstawiano je za pomocą wielkich obrazów, jak czyni to 3. rozdział Księgi Rodzaju, ukazując dwa drzewa, węża i grzesznego człowieka. Wielki obraz, który pomaga nam odgadnąć, lecz nie może wyjaśnić czegoś, co samo w sobie jest nielogiczne. Możemy odgadnąć, ale nie wytłumaczyć; nie możemy tego nawet opowiedzieć jako jednego faktu obok innych, gdyż jest głębszą rzeczywistością”. Zatem upadek nie jest „faktem obok innych”.

Jak widać, pełna różnorodność stanowisk. J Są też próby uwzględnienia teorii ewolucji. Ale o nich następnym razem.

Czy Adam i Ewa naprawdę istnieli?

Niezawodny Politolog podesłał mi niedawno link do artykułu niejakiej Patrici A. Williams (filozofa nauki i teolożki), która proponuje socjobilogiczną interpretację grzechu pierworodnego. Jej wnioski są, jak się wydaje, zbieżne z moimi sugestiami z wpisu „Lekkomyślność„. Miło skonstatować, że znów… odkryłem Amerykę – tekst teolożki publikowany był 10 lat temu, a w nim problem odniesiony jest do dyskusji z lat 90. Nie wstydzę się jednak takiego „zacofania”. Mam wrażenie, że w polskim Kościele i tak nikt nie zastanawia się nad naturą grzechu pierworodnego i nie pyta, czy jego powszechna obecność nie jest czasem winą ewolucji. Mówię o zastępach teologów kształconych w katolickich uczelniach (których gęstość – chyba jedynie z wyjątkiem Włoch – jest największa na świecie), a nie o zwykłych użytkownikach internetu, od których pytań na temat ewolucji i grzechu pierworodnego aż gotuje się na różnych forach – łatwo to sprawdzić. Jeśli się mylę, to mnie sprostujcie…

Przyglądając się, co o naturze człowieka mówi współczesna socjobiologia i biologia ewolucyjna, Williams dochodzi do wniosku, że wymagania moralne – zwłaszcza moralność ewangeliczna (miłość nieprzyjaciół) – są za ambitne w stosunku do tego, w co wyposażyła nas ewolucja (stuprocentowa miłość własna i połowiczny altruizm wobec bliźniego, pod warunkiem jednak, że to będzie ktoś z mojego klanu). Stąd biorą się – jej zdaniem – nasze permanentne niedomagania moralne.

Konstatacja dość oczywista – trudno się z nią nie zgodzić. Wiadomo, że kultura (m.in. moralność) wymaga wysiłku i determinacji, w przeciwieństwie do dziejącej się samoczynnie natury. Ale właśnie dlatego wniosek taki jest mało informacyjny i konstruktywny: prawie wszystko przy jego pomocy można „wytłumaczyć”, a wobec wielu konkretnych pytań jest bezradny. Np. czy przewaga natury nad kulturą jest bezwzględna – tzn. czy obowiązuje zawsze i wszystkich? Czy człowiek własnymi siłami może przeciwstawić się naturalnym skłonnościom? Jeżeli tak, to w jakim zakresie i w jakich konkretnie sytuacjach będziemy wobec natury bezradni? To istotna słabość.

Podnosząc te wątpliwości wobec Williams, nie twierdzę tym samym, że moje podejście się im nie ima oraz że umożliwia uzyskanie nietrywialnych odpowiedzi na każde pytanie. Ono także jest ogólne (bardziej ogólne niżbym sobie tego życzył). Przypomnijmy: wysunąłem hipotezę, że za obecną w nas skłonność do zła moralnego w głównej mierze odpowiada ślepy mechanizm ewolucyjny, który w trakcie rozwoju mózgu ponakładał na siebie nie do końca zharmonizowane i zastępowalne systemy kierowania naszym zachowaniem – od najbardziej pierwotnego i prymitywnego („gadziego”), do najbardziej wyrafinowanego w postaci ludzkiej moralności. Ponieważ ten najbardziej pierwotny system nadal jest aktywny i spełnia fundamentalne zadania (umożliwia życie, kierując np. oddychaniem czy biciem serca), czasem daje o sobie znać tam, gdzie już nie powinien być aktywny, np. identyfikuje obcych ludzi jako zagrożenie czy każe bezwolnie spełniać polecenia tych, których podświadomie uznaliśmy za autorytety (jak w eksperymencie Milgrama).

Można to w jakiejś mierze porównać do działania systemu immunologicznego, który też spełnia podstawowe zadania: chroni naszą śluzówkę przed niebezpiecznymi drobnoustrojami. Problem w tym, że od niedawna zaczęliśmy się sami chronić w sposób wyrafinowany i bardzo skuteczny (gotując pożywienie, myjąc się w bieżącej wodzie, śpiąc w czystej pościeli i zmieniając bieliznę). W związku z tym nasz znudzony (ale przecież nadal potężny!) system immunologiczny czasem wariuje, reagując alergicznie na to, co nam wcale nie zagraża, np. pyłek mniszka lekarskiego. Podobnie czasem wariuje nasz system rozpoznawania prastarych wzorców: swój-obcy, dominacji-uległości czy seksualnej atrakcyjności-nieatrakcyjności.

Pośrednie poparcie dla tej hipotezy znalazłem u nie byle kogo. W książce „W poszukiwaniu Spinozy” słynny współczesny neurolog Antonio R. Damasio pisze: „Uważam, że reakcje, które prowadziły do rasowych i społecznych uprzedzeń, częściowo są oparte na automatycznym zastosowaniu emocji społecznych, które ewolucyjnie miały wykryć odmienność innych osobników, ponieważ mogła ona być sygnałem ryzyka lub wręcz niebezpieczeństwa, prowadzącym do wycofania się lub agresji. Ten typ reakcji prawdopodobnie spełniał przydatną rolę w społeczeństwach plemiennych, ale dziś już nie jest użyteczny” (s. 39). Damasio – gwoli ścisłości – mówi o samym mechanizmie, nie kojarząc go z wadą natury w postaci nieusuwalnych skłonności.

Uważam, że odruchowa chęć zabijania „cudzoziemców” i wykorzystywania „wdowy i sieroty” na trwałe przynależy do naszej zwierzęcej natury. Można te brzydkie cechy jakoś neutralizować, choćby przez ich uświadomienie sobie i czujność w określonych sytuacjach, ale sama skłonność pozostanie, tak jak skłonność do alkoholu u trzeźwego alkoholika. (Na własnej skórze tego doświadczyłem. Od dłuższego czasu tropię ową ludzką bestię, i wydawać by się mogło, że jestem coraz bardziej na nią w samym sobie uodporniony, a okazuje się, że to złudzenie: ostatnio, gdy mój syn dla zabawy został kopnięty przez dresiarza, to „dowcipne” zachowanie wzbudziło we mnie całkiem mordercze instynkty. Piszę o tym ku przestrodze…)

Wracając do wątku ogólności, uważam, że tropiąc przejawy grzechu pierworodnego, powinniśmy dążyć do maksymalnego konkretu i precyzji, choć oczywiście to nie jest łatwe. Przeciwnie, jak się wydaje, zachowuje się Kościół: dąży do zachowania pewnego poziomu ogólności i empirycznej nieweryfikowalności w mówieniu o grzechu pierworodnym. Wspominają o tym autorzy monumentalnej „Historii dogmatów” – Vittorio Grossi i Bernard Sesboüé. Np. Magisterium nigdy nie podało ścisłej doktrynalnej definicji grzechu pierworodnego, zadawalając się jedynie jego ogólnym opisem i pobieżnym wyliczaniem skutków: śmieci, cierpienia, trudu oraz owej nieszczęsnej pożądliwości. (Nieszczęsnej, bo na potęgę używanej do manipulowania wiernymi, o czym już wielokrotnie pisałem.) Dlaczego takie staranie o ogólność?

Precyzując czy wręcz naturalizując grzech pierworodny, ryzykujemy jego falsyfikację. A jeśli nie ma skutków grzechu pierworodnego i zepsucia natury, to niepotrzebna jest jej naprawa, czyli odkupienie. „Nie można naruszyć objawienia grzechu pierworodnego, nie naruszając misterium Chrystusa” – głosi Katechizm Kościoła Katolickiego (w punkcie 389). Chodzi zatem o być albo nie być chrześcijaństwa. Czy moja interpretacja tę religijną homeostazę narusza?

Na pewno czyni bezrobotnymi Adama i Ewę, gdyż ich niewdzięczne zadanie przejmuje biologiczna ewolucja. Ale czy takie hipotetyczne wygnanie naszych prarodziców – już nie tylko z raju, ale w ogóle z realnego świata – naruszyłoby „misterium Chrystusa”? O tym następnym razem.

Nasze wnuki na Wawelu

Przyznam, że mnie również zaskoczyła decyzja o pochówku pary prezydenckiej na Wawelu. Początkowo pomyślałem, że znowu dała o sobie znać nasza polska skłonność do przesady w patriotycznych gestach, która ostatecznie utrudnia nam rozumienie własnej historii i przeżywanie ważnych wydarzeń. Ale o wiele bardziej zaniepokoiła mnie demonstracja pod oknami krakowskiej kurii. Czyżby to był już koniec czasu współczucia, otwarcia, wsłuchiwania się w siebie nawzajem? Szkoda byłoby niszczyć te chwile – przecież bardzo rzadkie! Zbiorowa empatia, w której obecnie uczestniczymy, jest czymś niezwykle cennym.

Po namyśle przyszło mi jednak do głowy, że reaguję krytycznie wobec decyzji o pochówku na Wawelu, gdyż wiele faktów z tej prezydentury mnie irytowało i nie ze wszystkim się zgadzałem. Nie ja jeden, oczywiście. Ale z drugiej strony, to emocje doraźne. Ich dotkliwość za chwilę minie. W pewnym sensie ocena tej prezydentury już stała się nieistotna.

Pomyślmy, para prezydencka zostanie pochowana w krypcie wawelskiej obok grobowca Marszałka Piłsudskiego. W wycieczce szkolnej kryptę za kilka lat odwiedzają nasze dzieci. O czym myślą? Czy o politycznych przepychankach, które nas tak irytowały? Być może nasze pociechy zdążą nasiąknąć śladem naszej nieufności i dezaprobaty. Coś będzie im się kojarzyć: prezydent Kaczyński za życia wzbudzał kontrowersje. Ale dlaczego? Zapewne nie będą potrafiły odpowiedzieć.

A ich dzieci – nasze wnuki? Z czym im się te sarkofagi za 20, 30 lat będą kojarzyć? Przecież już tylko z Katyniem i z katastrofą lotniczą, która – o historyczny paradoksie! – bardzo skutecznie przypomniała światu o jego tragicznej wymowie.

Zastanówmy się, z czym się nam dzisiaj kojarzy wawelski sarkofag Naczelnika, który także kiedyś wzbudzał kontrowersje. Z sanacją, przewrotem majowym i Berezą Kartuską? Czy z odzyskaniem niepodległości po wielu latach zaborów?

Ósme słowo

Przy okazji życzeń świątecznych chciałbym Wam polecić świąteczny numer TP. Rzadko to robię, bo nie uważam, aby blog był właściwym miejscem na taką reklamę, ale tym razem silnie poruszyło mnie kilka tekstów, a kilka innych jest po prostu wartych przeczytania (choćby tekst Wojtka Bonowicza o Tischnerze czy Ani Matei o pani Józefie Hennelowej).

Część wielkanocna rozpoczyna się tekstem zaprzyjaźnionego z TP o. Wacława Oszajcy. Przyznam, że nie byłem zwolennikiem pomysłu medytacji nad siedmioma słowami Jezusa na krzyżu. Swego czasu czytałem taką medytację w wersji Rahnera, który poprzeczkę ustawił bardzo wysoko. Ale o. Wacław mnie całkiem zaskoczył. Najpierw dlatego, że przełamał tradycję i napisał o… ośmiu słowach (?!). Ale przede wszystkim dlatego, że to ósme słowo poraża! Zwłaszcza mnie, od dłuższego czasu – jak wiecie – tropiącego zwierzęce odruchy w naszej ludzkiej naturze. Nie będę zdradzał tego „słowa”, przeczytajcie sami. Dość powiedzieć, że ciarki przechodzą, gdy autor pisze o głosie kozicy spadającej z Krzesanicy w przepaść.

Udał się chyba także nieco ryzykowny pomysł, aby trzy wielkie tajemnice wiary – Chrystus umarł! Chrystus zmartwychwstał! Chrystus powróci! – oddać jako temat przedstawicielom trzech chrześcijańskich Kościołów: protestanckiego, katolickiego i prawosławnego. W historii teologii funkcjonuje przekonanie, że każdy z tych Kościołów jakby wyspecjalizował się w jednej z tych tajemnic: protestanci chyba jak nikt inny potrafią zgłębiać sens i przeżywać Mękę, nasza liturgia kładzie nacisk na Zmartwychwstanie, z kolei prawosławni – w przeciwieństwie do nas, katolików – nie zapominają o tym, co nas jeszcze czeka – o Paruzji. Nie tylko udało się opublikować dobre teksty (o zmartwychwstaniu specjalnie dla TP napisał o. Anselm Grün!), ale mam wrażenie, że wspólny głos brzmi wyjątkowo silnie, choć polifonicznie. To pokazuje, że ekumenizm naprawdę ma sens, że razem potrafimy dostrzec więcej, być może także – dotrzeć dalej.

Jeszcze wspomnę tekst „protestancki„. Krzysztof Dorosz, z wyznania ewangelik reformowany, napisał o umieraniu Chrystusa. Znakomity pisarz potrafił ubrać w słowa intuicje, które od dawna są mi bliskie. Przeczytajcie choćby ten fragment: „Bóg przychodzi w najbardziej intymnych i najbardziej niesprzyjających chwilach – gdy czujemy się od Niego dalecy i gdy Mu złorzeczymy, w ciemnościach, cierpieniu, słabości, upokorzeniu”.

*

W numerze jest także mój tekst – „Serce i obowiązek„. Przy okazji rocznicy śmierci Jana Pała II trochę niespodziewanie dla mnie dostałem „zlecenie” porównania obu pontyfikatów. Zadanie niełatwe, bo nie czuję się specjalistą ani od Wojtyły, ani od Ratzingera. Chciałbym do pewnych myśli z tego tekstu nawiązać, bo dotyczą one właśnie sporu o sens ekumenizmu, a także pytań, które od dawna tutaj stawiam. Co to znaczy być człowiekiem wierzącym? Po co jest nam potrzebna wiara – co ona w nas zmienia? Do czego zmierzamy i jaki jest ostateczny sens naszego życia?

Jakoś nie mogę się przekonać do katolickiego ekskluzywizmu, czyli twierdzenia, że to my, katolicy, najlepiej rozpoznajemy, o co Panu Bogu chodzi i że mamy „przepis”, jak trafić tam, gdzie nikt inny nie potrafi dotrzeć. Jest dla mnie oczywiste, że intymność mojego spotkania z Bogiem, która się dokonuje w Kościele, jest niepowtarzalna, dla mnie najważniejsza i niczym nie do zastąpienia. Ale to wcale nie oznacza, że mogę rościć sobie prawo do monopolu na „intymność z Bogiem”.

W tekście zauważam, że wierność Bogu nie wyklucza – wręcz zakłada – konieczność wykraczania poza własny punkt widzenia. Gdybym się tu mylił, oznaczałoby to, iż religia pod pewnym względem byłaby przeciwieństwem moralności (moralność rodzi się z przekraczanie własnego punktu widzenia – pisałem już o tym, odnosząc się do znaczenia empatii). Ale być może od wiary nie można żądać uniwersalnej postawy, jak od moralności.

Kościół odwołuje się tutaj do metafory związku małżeńskiego – między Bogiem a Kościołem dzieje się coś wyjątkowego i wyłącznego, podobnego do miłości małżeńskiej, która wyklucza analogiczne relacje z innymi osobami. Zatem tylko w Kościele (katolickim) mamy tak wyjątkowy dostęp do Boga (podobnie jak małżonek ma tak wyjątkowy dostęp tylko do żony). Benedykt XVI odwołuje się tutaj do wierności Boga. Ale metafora oblubieńcza ma też swoje ograniczenia: nasz Bóg wybrał już kiedyś sobie pewien naród „na własność” jako swoją oblubienice. I co? Porzucił ją? Nie przypadkiem w średniowiecznej ikonografii Synagoga przedstawiana jest jako panna z zawiązanymi oczami – po prostu panna głupia, która nie rozpoznała Oblubieńca i sama jest sobie winna. Ale cóż to za Bóg, który porzuca wybrankę?

Dzisiaj Kościół zdaje sobie sprawę z ograniczeń metaforyki oblubieńczej i coraz wyraźniej przyznaje, że Bóg nie odwołał swojego pierwszego przymierza z narodem wybranym. Jeśli jest wierny, to nie tylko w stosunku do nas, katolików! Dlatego w moim tekście próbuję odwoływać się także do innych metafor – np. relacji rodzinnych. Ojciec kocha wszystkie swoje dzieci jednakowo mocno i zarazem niepowtarzalnie i wyjątkowo każde z osobna. Czyż to nie jest ten sam paradoks, który tworzy sytuacja wielości denominacji i religii?

*

Nie twierdzę, że nie ma problemu. Kard. Ratzinger wielokrotnie wskazywał na pułapkę relatywizmu. Czym innym jest jednak twierdzić, że wszystko jest jednakowo ważne (relatywizm), a czym innym zdawać sobie sprawę, że pełne zrozumienie i pełny dostęp do tego, co naprawdę ważne, wszystkich nas przekracza i że ostateczna prawda jest ponad nami (to nie jest relatywizm!).

Kiedy zastanawiałem się nad wyjątkowością roli papieża, przypomniała mi się ewangeliczna perykopa opisująca przemienienie Jezusa na Górze Tabor. Wspominałem o tym w moim tekście. Tutaj jeszcze raz przyjrzyjmy się odpowiedzi Piotra-Opoki. „Dobrze, że tu jesteśmy” – Piotr jest przekonany o swojej przydatności. „Postawimy trzy namioty” – chce porządkować rzeczywistość, nawet tę nadprzyrodzoną. Jak bardzo jest to ludzki odruch… Ale nie powinniśmy się tego bać. Tacy jesteśmy. Dobrze jednak, zdawać sobie z tego sprawę. (Dopiero post factum zauważyłem, że deklaracja „Dominus Iesus” została podpisana w uroczystość Przemienienia Pańskiego.)

*

Powracam do piekielnie trudnych, ale chyba najważniejszych pytań: do czego zmierza nasze życie? Na czym polegać ma jego pełnia? Czy na jakichś szczególnych praktykach, zachowaniach religijnych? Czy na specyficznej ostatecznej postawie wobec życia? A może na dojrzałości naszej świadomości? Kiedyś pisałem o bezinteresownej chwale, jaką może oddawać nasze życie Bogu. I ta odpowiedź, jak na razie, najbardziej mi intuicyjnie odpowiada. Taka chwała rozbłyskuje w radości i mądrości życia. Wyraźnie była ona widoczna w życiu takich osób, jak Agata Mróz, Jan Paweł II, ale także w osobie niewierzącej w życie wieczne profesor Barbary Skargi. Pisałem już o tym także.

Dzisiaj dorzucę jeszcze jedną osobę, którą niedawno „odkryłem”. Od dawna Luis Armstrong uwodził minie swoją radością. Ale zupełnie rozbroił mnie, gdy przeczytałem jego biografię: nie znał ojca, który opuścił matkę, gdy Lui się urodził; aby móc przeżyć, jego matka i siostry były prostytutkami; tak genialnie grać na trąbce nauczył się w poprawczaku; lata jego świetności przypadły na apogeum amerykańskiego rasizmu. A mimo to nie zgorzkniał (jak Miles Davis) – potrafił tak cieszyć się życiem, jak tu. J

Życzę Wam i sobie na Święta, aby choć odrobina takiej radości na trwałe w nas zagościła.

Współcześni Młodziankowie

Widzę, że powinienem rozwinąć temat listu Benedykta XVI do Kościoła w Irlandii, gdyż poprzedni mój wpis, bardzo lakoniczny jak na tak ważny temat, spotkał się z niezrozumieniem, a nawet odebrany został (w prywatnej rozmowie) jako arogancki wobec Papieża. Arogancja nie była moim motywem, natomiast na pewno kierowało mną uczucie zawodu (co samo w sobie jest mało istotne, za istotny jednak uważam powód tego rozczarowania). Sądzę, że znów straciliśmy ważną okazję do głębokiego zastanowienia się nad tajemnicą Kościoła.

Taką refleksję uważam w obecnej kryzysowej sytuacji za niezbędną. Nie wystarczy samo ubolewanie czy ulepszenie procedur, które zapobiegać będą przypadkom pedofilii wśród księży. Gdy lekarze zaczynają zabijać (jak w przypadkach eutanazji w Holandii), nie wystarczy załamywanie rąk czy walka o prawo chroniące pacjenta. Trzeba się głęboko zastanowić nad istotą powołania lekarskiego – przywrócić mu sens i wartość. Gdy pasterze zaczynają chronić wilki w owczych skórach, nie wystarczy mówić o źle pojętej lojalności. Trzeba się głęboko zastanowić nad istotą Kościoła – przywrócić mu wiarygodność. Gdyż nie chodzi tu o jakąś pomyłkę czy niezrozumienia, ale o dogłębne zaprzeczenie misji Kościoła.

Kościół jest miejscem, w którym zdając sobie sprawę z naszej egzystencjalnej i fundamentalnej bezradności, mamy odwagę stanąć wobec Boga i wobec siebie nawzajem w całkowitej bezbronności, licząc, że On przemieni tę naszą bezbronność i bezradność w Swoją moc. Nie jest to jakaś nowatorska eklezjologia – od początku chrześcijanie zdawali sobie sprawę, że źródłem Kościoła jest Krzyż, znak niewinnej, bezbronnej ofiary. Od początku też rozumiano, że Kościół odradza się z krwi męczenników. Tu oczywiście nie chodzi o jakieś cierpiętnictwo czy masochizm, ani o cierpienie samo w sobie i rzekomą wartość śmierci, tylko właśnie o tę bezbronność – do samego końca przyjętą i cierpieniem czy śmiercią poświadczoną.

Dobra Nowina dlatego właśnie jest dobra, gdyż głosi bliskość Boga nawet w najbardziej dramatycznych sytuacjach – Bóg jest wręcz tym bliżej, im bardziej czujemy się bezradni i bezbronni. To prawda uniwersalna i nie dotyczy tylko katolików. Można wręcz powiedzieć, że tam gdzie jest niewinne cierpienie, tam jest męczeństwo (i taka jest w Kościele coraz większa świadomość, o czym zaświadcza np. rozwój rozumienia męczeństwa w prawie kanonizacyjnym). Chrystusa nie spotykamy dopiero we wspólnocie Kościoła, ale już w każdym niewinnym cierpieniu. Mało tego, każde niewinne cierpienie, jeśli tylko pozostanie do końca niewinne (tzn. bezbronne), czyli jeśli nie zrodzi odruchu odwetu, może stać się źródłem mocy Kościoła. Dopełnia bowiem „braki udręk Chrystusa” (por. Kol 1,24).

Ten wstęp był potrzebny, by móc dostrzec religijny wymiar sytuacji ofiar księży-pedofilów. Choć dziecko poddane przemocy jest przerażone i nie posługuje się wolą, to na pewno jego niewinne cierpienie ma wymiar męczeński. Skrzywdzone w Kościele dzieci to szczególni męczennicy – nie tylko ze względu na wiek, ale także na oprawcę. Mamy tu do czynienia wręcz z jakimś „zapętleniem” tajemnicy nieprawości: autentyczni szafarze sakramentów Chrystusa przynoszą przemoc. Chyba dlatego odruchowo uciekamy od religijnej interpretacji tego koszmaru…

Ale zmierzenie się z takim wyzwaniem jest dzisiaj konieczne. Uważam nawet, że żadna inna sytuacja tak wyraźnie nie dowodzi, iż sami z siebie nic nie potrafimy i jedynie Bóg nie zawodzi. To wyjątkowa nauka pokory. Ale pomyślmy także, iż dzisiejsze przebaczenie niegdysiejszych ofiar przemocy w Kościele to wyjątkowe źródło odnowy dla Kościoła dzisiaj. Sądzę, że to oczyszczenie głównie w taki sposób może się dokonać.

Tej perspektywy nie ma w liście Benedykta XVI: dostrzeżenia zarówno w ofiarach męczenników, jak i wyjątkowej szansy dla samego Kościoła w ich przebaczeniu. Jeśli mówiłem, że zabrakło prorockiej wizji, to właśnie ten brak miałem na myśli. Ale sami zobaczcie, może się jednak mylę… Oto słowa skierowane bezpośrednio do ofiar (bez skrótów):

 

Ogromnie wycierpieliście i jest mi z tego powodu naprawdę przykro. Wiem, że nic nie może usunąć zła, które znosiliście. Nadużyto waszego zaufania i została pogwałcona wasza godność. Wielu z was doświadczyło, że gdy byliście dość odważni, aby mówić o tym, co się wydarzyło, nikt was nie słuchał. Ci z was, którzy doznali nadużyć w internatach czy bursach, musiało czuć, że nie było ucieczki od waszych cierpień. Można zrozumieć, że trudno przychodzi wam przebaczyć lub pojednać się z Kościołem. W jego imieniu wyrażam otwarcie wstyd i wyrzuty sumienia, które wszyscy czujemy. Jednocześnie proszę was, abyście nie tracili nadziei. To we wspólnocie Kościoła spotykamy Osobę Jezusa Chrystusa, który sam był ofiarą niesprawiedliwości i grzechu. Podobnie jak wy nosi On nadal rany swej niesprawiedliwej męki. On rozumie głębię waszego bólu i długotrwałe jego skutki w waszym życiu, w waszych relacjach z innymi, w tym waszej relacji do Kościoła. Wiem, że niektórym z was trudno jest nawet wejść do kościoła po tym, co się wydarzyło. A jednak te same rany Chrystusa, przemienione przez Jego odkupieńcze cierpienia, są narzędziami, dzięki którym potęga zła została złamana a my odradzamy się do życia i nadziei. Mocno wierzę w uzdrowicielską moc Jego uświęcającej miłości – także w sytuacjach najciemniejszych i beznadziejnych – która przynosi wyzwolenie i obietnicę nowego początku.

Zwracając się do was jako pasterz zatroskany o dobro wszystkich dzieci Bożych, proszę was pokornie o przemyślenie tego, co wam powiedziałem. Modlę się, abyście – zbliżając się do Chrystusa i uczestnicząc w życiu Jego Kościoła, Kościoła oczyszczonego przez pokutę i odnowionego w miłosierdziu duszpasterskim – mogli ponownie odkryć nieskończoną miłość Chrystusa do każdego z was. Ufam, że w ten sposób będziecie zdolni znaleźć pojednanie, głębokie uzdrowienie wewnętrzne i pokój.

Gdzie jest Kościół?

Niby padły słowa, które powinny były paść: o konieczności wyznania przez Kościół w Irlandii ciężkiego grzechu popełnionego wobec bezbronnych dzieci. A jednak w liście Benedykta XVI obecne jest napięcie między pragnieniem zaradzenia kryzysowej sytuacji a nieadekwatnością reakcji.

Liczyłem, że wydarzenia tak brzemienne niegodziwością wyzwolą prorocką reakcję Papieża. Że otrzymamy słowo tchnące nadzieją, bo otwierające nowe horyzonty i jeszcze bardziej osobiste niż pierwsza encyklika o miłości. Zresztą sam Benedykt XVI pisze o potrzebie „nowej wizji”, która zdolna byłaby inspirować obecne i przyszłe pokolenia. Ale w liście nie pojawia się nawet ślad takiej wizji. W zamian Papież proponuje tradycyjne środki zaradcze: post, modlitwę, adorację eucharystyczną, wizytację kanoniczną i misje dla księży. Sądzę, że bliższe owej nowości byłoby choćby ogólnokościelne nabożeństwo pokutne, odprawione np. w Wielki Czwartek na wzór tych z roku 2000 w ramach przepraszania za winy Kościoła.

Powściągliwość Papieża najbardziej widać w słowach skierowanych do ofiar: „Można zrozumieć, że trudno przychodzi wam przebaczyć lub pojednać się z Kościołem. (…) Proszę was, abyście nie tracili nadziei. To we wspólnocie Kościoła spotykamy Osobę Jezusa Chrystusa, który sam był ofiarą niesprawiedliwości i grzechu”. Kościół jest tu rozumiany przede wszystkim jako struktura szafująca zbawieniem. Gdybyśmy się jednak zapytali, gdzie tak naprawdę jest Kościół jako sakrament obecności Chrystusa – w gehennie bezbronnych dzieci czy w gestach, urzędach i autorytecie ich oprawców? – sprawa pojednania ukazałaby się w innym świetle. Ofiary nie muszą się z nikim „jednać”, bo to one są najbliżej Jezusa. 

Ludzkie zwierzę

W poprzednim wpisie wspominałem, że nasz zwierzęcy kiedyś mózg na drodze ewolucji uczłowieczył się i wysunąłem hipotezę, iż przynajmniej po części nasza skłonność do zła bierze się z niedoróbek owej zmiany. Pierwsza teza to wniosek z teorii ewolucji, druga – to moje robocze przypuszczenie, choć nie zdziwiłbym się, gdyby ktoś już gdzieś coś podobnego sugerował.

Oczywiście nasuwa się wiele pytań. Najważniejsze są następujące: na czym owo uczłowieczenie polega i na czym konkretnie polega niedostosowanie nowego-ludzkiego ze starym-zwierzęcym? Czy żeby móc stwierdzić niedopasowanie, nie powinniśmy dysponować wzorcem idealnego dopasowania – zatem: idealnego człowieczeństwa? Gościówa pyta, dlaczego odruchy zwierzęce uważam za złe, skoro bez zwierzęcia w naszym mózgu nie byłoby nas?

Nie mam ambicji sporządzenia wyczerpującej charakterystyki cech, które czynią z nas ludzi. Na jedną cechę chciałbym jednak zwrócić uwagę: na zdolność empatii, którą rozumiem jako umiejętność patrzenia na świat z punktu widzenia innych i uogólniania własnego subiektywnego punktu widzenia na innych. Taka uniwersalizacja (początek obiektywizacji) patrzenia pozwala nam na bezinteresowne zachowania: na rezygnację z agresji czy wręcz na pomaganie osobnikom z nami nie spokrewnionym. Nie będę przy tym rozstrzygać, czy do takich zachowań zdolne są także niektóre bardziej rozwinięte ssaki (tu i ówdzie słychać np. o przypadkach bezinteresownego ratowania tonących przez delfiny – być może bliżej im do ludzi niż mamy skłonność sądzić).

 Owa empatyczna umiejętność stanowi początek moralności. Jeżeli jestem w stanie na tyle wczuć się w położenie drugiego, by zobaczyć, że moje działanie robi mu krzywdę, albo że moje działanie może go uchronić od cudzej krzywdy, znaczy to, iż dojrzałem, by postępować według złotej reguły („nie czyń drugiemu co tobie nie miłe”) i zasady pomagania w potrzebie.

Można już, jak się wydaje, pokusić się o sformułowanie kryterium rozróżniającego mózgowe odruchy dobre (po ludzku przetworzone) od odruchów złych (ciągle czysto „zwierzęcych”): odruch jest zły, gdy werdykt empatii jest negatywny, tzn. odruch czyni bądź pozwala czynić innym coś, co gdyby to nas dotyczyło, uznalibyśmy to za krzywdę.

 Znakomitym przykładem takiego odruchu jest wytropiona przez Milgrama w słynnym eksperymencie skłonność do posłuszeństwa wobec autorytetów. Posłuszeństwo takie ewolucyjnie wywodzi się z odruchów regulujących strukturę w stadzie i, zauważmy, nadal – także w świecie ludzkim – pełni ważne role: nasze życie bardzo skomplikowałoby się, gdybyśmy nie mogli nigdy polegać na autorytetach. To zaufanie ma oczywiście granice: jest nią właśnie moralność, a konkretniej – zasada empatii.

Eksperyment Milgrama precyzyjnie wykazał, że nasze mózgi mają kłopoty ze stałą empatią. Skutkuje to podatnością na zachowania, które trudno uznać za wzorcowo ludzkie. Zauważcie, że najbardziej wstrząsające wyniki – aż 93 % badanych zaaplikowało podstawionym bliźnim śmiertelne dawki napięcia! – wtedy, gdy empatia była utrudniona (badani nie widzieli ani nie słyszeli rażonych przez nich prądem).

Przypomnę, że we wpisie „Uwaga na autorytet!” (z 26.03.2009) komentowałem nowsze badania, które wykazywały, iż posłuch wobec autorytetu automatycznie wyłącza myślenie i zdolność samodzielnej oceny, za które to działania odpowiedzialna jest właśnie kora nowa. (Niestety, o badaniach była mowa w przedruku w Kiosku na Onecie, a tam teksty wiszą zaledwie miesiąc.)

Wracając do Milgrama, ciekawe jest również to, że podatność na bycie zbrodniarzem wydatnie malała, gdy podstawione w eksperymencie „autorytety” nie były jednomyślne. Gdy przeczytałem o tym wyniku, pomyślałem o milczeniu Kościoła w czasie II wojny światowej. Na usprawiedliwienie Piusa XII można podać fakt, że papież mógł… nie mieć pełnej jasności co do znaczenia swego autorytety, gdyż zmarł na trzy lata przed pierwszymi szokującymi eksperymentami.

 

PS. Na onetowym portalu Blog Roku 2009 publikowana była rozmowa ze mną na temat… blogowania. Dla zainteresowanych odsyłacz. Również dla zainteresowanych informacja, że w najnowszym Tygodniku (w środę w kioskach) ukaże się mój tekst na temat kłopotów z ascezą dzisiaj.     

Lekkomyślność

W świetnym autoironicznym felietonie „Człowiek-zwierzę?” (Więź nr 1/10) Jerzy Sosnowski opisuje swoją atawistyczną niechęć do jednego ze znanych profesorów literatury. W owej dziwnej reakcji dostrzega łagodną wersję morderczych instynktów, które złowrogo drzemią w każdym z nas. „To, że co chwila nie rzucamy się sobie do gardeł, jest niedocenianym cudem. Nie złem, lecz dobrem należałoby się codziennie zdumiewać. Nie tym, że jesteśmy zdeterminowani naszymi instynktami, lecz że bywamy wolni” – przekonuje. Konkluzję stanowi konstatacja, że człowieczeństwo zdaje się być „kruchą nadbudową nad milionletnim zestawem procedur, którym powolni nie odróżnialibyśmy się od zwierząt”.

Mogę się pod tym podpisać. We wpisie „Homo bestia” sam próbowałem tropić zwierzęce odruchy wpisane w naszą podświadomość. Współczesna nauka wskazuje, że biopsychiczna konstrukcja naszej osobowości jest zbudowana z warstw o różnym ewolucyjnym wieku. Odpowiada to historii rozwoju mózgu naszych praprzodków, czego ślady możemy nawet dzisiaj obserwować w rozwoju dziecka, począwszy od stadium wczesnopłodowego (zgodnie z instrukcją zapisaną w kodzie genetycznym odtwarzane są najpierw ewolucyjnie najstarsze struktury).

Amerykański neurolog Paul MacLean wyróżnia powiązane ze sobą trzy struktury (podaję za bardzo ciekawą książką Carli Hannaford „Zmyślne ruchy, które doskonalą umysł” z 1998 r.; wspomina o tym także Thomas Jay Oord w książce „Miłość sprawia, że świat się kręci. Naukowo o miłości” [WAM 2009], choć z kolei ta książka więcej obiecuje w tytule niż faktycznie oferuje):

1. Mózg gadzi – ewolucyjnie najstarsza część mózgu, rozwijająca się między poczęciem a 15 miesiącem po urodzeniu. Obejmuje pień mózgu, rdzeń przedłużony, most i móżdżek. Odpowiada za podstawowe automatyzmy naszego ciała, od których zależy nasze przetrwanie, jak oddychanie, przełykanie czy bicie serca. Przez niego przechodzą wszystkie nerwy od receptorów wewnętrznych i zewnętrznych. „Przejmuje on również działanie – jak pisze Hannaford – gdy napotykamy niebezpieczeństwo lub stres, ponieważ obszar ten inicjuje i reguluje reakcję ciała zwaną <walka lub ucieczka>”.

2. Układ limbiczny albo mózg wczesnossaczy stanowi przede wszystkim ośrodek emocji. Składa się ze wzgórza, podwzgórza, zwojów podstawy, ciała migdałowatego i hipokampa. Najintensywniej rozwija się do 4,5 roku. Jak pisze Oord, „wspiera podstawowe działania społeczne łącznie z komunikacją głosową, troską o potomstwo i skłonnością do radości”. Dla nas istotne jest, że bezpośrednia interakcja między układem limbicznym a mózgiem gadzim z pominięciem kory nowej odpowiedzialna jest za surowość i gwałtowność naszych reakcji emocjonalnych jak wściekłość, strach czy agresja – co zachodzi „bez żadnej kontroli poznawczej i zrozumienia” (Hannaford).

3. Kora nowa – ewolucyjnie najmłodsza i najbardziej rozwinięta część mózgu. Ośrodek kontroli – interpretowania informacji i podejmowania decyzji. Rozwija się (przez tworzenie coraz to nowych połączeń stymulowanych naszym doświadczeniem) praktycznie przez całe nasze życie.

Ta potrójna nawarstwiająca się budowa mózgu oczywiście ma wpływ na jego funkcjonowanie. Można powiedzieć, że nowsze warstwy modyfikują, uzupełniają i sterują zachowaniem generowanym przez starsze warstwy, czyniąc nasze zachowanie coraz bardziej ludzkim. Sądzę, że dobrze mieć świadomość, iż w naszym mózgu siedzi zwierzę, z którym nieustannie musi się zmagać kora nowa.

Można się także pokusić o hipotezę próbującą odpowiedzieć na prastare pytanie: unde malum? Skąd zło?

Ewolucja działa na zasadzie chybił-trafił. Na drodze doboru naturalnego mogą utrwalić się tylko „trafione” w danych warunkach zmiany, ale oczywiście nie jest tak, że mechanizm doboru „przewiduje”, jak organizm powinien ostatecznie funkcjonować. Dlatego nowe zmiany przejmują to, co już jest, z całym dobrodziejstwem inwentarza. Nie zawsze wynika z tego doskonała harmonia – nie wszystkie klocki, z których warstwowo zbudowany jest organizm, muszą do siebie idealnie pasować. Pasują na tyle, by pula genów mogła się rozprzestrzeniać. W związku z tym zmagamy się z różnymi niedogodnościami w naszych organizmach. Gościówa kiedyś na tym blogu podawała przykłady takich ewolucyjnych „figli”: krzyżowanie się przewodu pokarmowego z tchawicą, co może prowadzić do śmiertelnego zadławienia czy zachłyśnięcia; słynny wyrostek robaczkowy, który grozi „zapaleniem”; niehigieniczna fizjologiczna bliskość narządów wydalniczych i płciowych, a także nasz układ kostny nie całkiem przystosowany do wyprostowanej postawy ciała – co często skutkuje zwłaszcza w późnym wieku różnymi bolesnymi dolegliwościami.

Nie widać powodów, by mózg z jego potrójnie historyczną strukturą miał być tu wyjątkiem. Zachowania, które uznajemy za zło moralne, a przede wszystkim skłonność do nich, mogą być interpretowane jako skutek braku harmonii między strukturami mózgu. Zauważcie: skłonność do zła! Co Wam to przypomina? Sądzę, że należałoby dokładnie przebadać możliwość zinterpretowania „grzechu pierworodnego” w kategoriach ewolucyjnych i neurologicznych. Przy okazji także słynna teologiczno-fizjologiczna kategoria „pożądania”, o której już tu wielokrotnie pisałem, mogłaby ukazać się w nowym świetle. J

Nie twierdzę, że każde zło, do którego jesteśmy zdolni, nawet to najbardziej wyszukane, da się zinterpretować jako utratę kontroli wyższych układów mózgu nad niższymi. Gdy obmyślamy wyrafinowaną zemstę, na pewno w ów niemoralny projekt zaangażowana jest także kora nowa z jej niezwykłymi zdolnościami. Być może, akurat w tym przypadku problem leży w zbyt pierwotnym motywie, któremu dajemy się ostatecznie powodować…

Zdaję sobie również sprawę, że dobro czy zło moralne oraz skomplikowana sieć sygnałów mózgowych to dwa różne światy i dwa różne „języki”. Czy da się je w miarę precyzyjnie „przełożyć”? Choćby pytanie: czy dobro albo miłość mają transcendentny i absolutny charakter? Czy rzeczywiście dobro jest cudem, „którym należałoby się codziennie zdumiewać”, jak pisze Sosnowski? Przecież zachowania altruistyczne mają także solidną ewolucyjną genezę. Samotne życie tygrysa syberyjskiego wpisane jest w jego naturę. Czy na podobnej ewolucyjnie relatywnej zasadzie nie jest wpisana w naszą naturę niezbędność relacji z drugim człowiekiem? To pytania także do przemyślenia.

Na koniec uzasadnienie, dlaczego o tym wszystkim piszę. Sosnowski w felietonie zauważa lakonicznie, że od czasu do czasu „dobrze jest konfrontować się z poglądami, które pozbawiają nas lekkomyślności”. Znowu się zgadzam. Dzisiaj – i staje się to już refrenem moich wpisów – trudno jest ignorować osiągnięcia współczesnej nauki.