Zdrada w myślach?

Chciałbym powrócić jeszcze do problemu myśli „nieczystych”. Pojawiło się pytanie: czy można zdradzić w myślach? Artykuł, do którego link podała Gościówa, przekonuje, że fantazjowanie o kimś innym podczas stosunku z partnerem czy małżonkiem to rzecz naturalna i całkiem zdrowa. Ten pogląd wydaje mi się nieco naiwny, ale zanim to rozwinę komentarz do tezy MagCzu, dla której ewentualna nieczystość myśli związana jest z ich treścią. „Jeśli ktoś ma fantazje erotyczne, w których występuje z własnymi dziećmi, to czyste one nie będą tylko dlatego, że człowiek się rękami i nogami broni przed ich obecnością lub się ich wstydzi” – zauważa i mocno puentuje: „Ludzkie myśli są nieczyste, po prostu. Tacy jesteśmy. Rzeczy, które nam chodzą po głowie, często nie powinny się wydarzać. Pewnie nie ma co się dręczyć z tego powodu, ale głupio udawać, że tak nie jest”.

Przypomniałem sobie rozróżnienie wprowadzone przez Karola Wojtyłę w jego najlepszej pracy „Osoba i czyn”, a które tutaj chyba jest bardzo na miejscu. Wojtyła wskazywał, że trzeba odróżnić dwa fakty: „coś dzieje się we mnie” i „ja działam”. Myśl, która mnie nachodzi, dzieje się we mnie, dopóki się do niej jakoś aktywnie nie ustosunkuję. Jeśli zacznę ją z upodobaniem (a nie bezwiednie!) rozwijać, wtedy już także ja działam. Drobiazgowe analizy Wojtyły szły jeszcze dalej, gdyż wyróżnił on trzeci wewnętrzny fakt: „coś dzieje się ze mną”. Ma to miejsce wówczas, gdy ujawniająca się własna podmiotowość naszego ciała (mózgu) bierze naszą wolę w posiadanie i tracimy jakby nad sobą kontrolę i możliwość reagowania. Np. w silnych reakcjach emocjonalnych albo w zakochaniu.

Z punktu widzenia etyki nie jesteśmy bezpośrednio odpowiedzialni za to, co się w nas jedynie dzieje, np. za pojawiające się samoistnie myśli – nawet jeśli są one tak niepokojące, jak z przykładu MagCzu. Odpowiadamy moralnie dopiero za to, co sami świadomie i dobrowolnie robimy. Np. jak zareagujemy na „fantazje erotyczne, w których występujemy z własnymi dziećmi”.

Napisałem, że nie jesteśmy „bezpośrednio” odpowiedzialni, gdyż w szerszej perspektywie jednak jesteśmy pośrednio odpowiedzialni za nasze życie – także za nasze bezwiedne reakcje. Nasze życie to przecież ciągłe sprzężenie zwrotne między podmiotowością mózgu a odpowiedzią naszego świadomego „ja” – kolejne samoistne myśli to zawsze także efekt naszych dotychczasowych świadomych reakcji i wyborów. Świadomość „ja” można wręcz potraktować jako wyrafinowany system kontrolny wyższego rzędu, sprawujący pieczę nad samoistnym dynamizmem ciała sterowanym przez mózgowe reakcje. Nasze życie wewnętrzne to w istocie ciągły dialog, a czasem zapasy, między mną a moimi dynamizmami.

Oczywiście dobrze mieć także świadomość, że nie jesteśmy aniołami, bo to kształtuje pokorę, ale wydaje mi się, MagCzu, że nie doceniasz naszych myśli – także tych „nieczystych”. J Ewolucjonizm oraz przede wszystkim nowoczesne metody leczenia uzależnień, pokazują, że wszystko, co się w nas pojawia, ma swoją przyczynę. Nie ma myśli zjawiających się bez powodu i bez celu. Im bardziej myśl nas swoją treścią zaskakuje i przeraża, tym głębszą informację o nas niesie. Jeżeli ktoś ze zgrozą przyłapuje się na fantazjowaniu o własnych dzieciach, powinien na ile to możliwe spokojnie zastanowić się, skąd się takie fantazje biorą – co jest ich przyczyną. Być może uświadomi sobie np. dawno stłumione dramatyczne doświadczenie bycia molestowanym w dzieciństwie. To bezcenna wiedza, bo ostrzega nas przed potencjalną tragedią!

Wracając do fantazjowania podczas stosunku. Jeżeli czyjejś żonie czasem wydaje się tuż przed orgazmem, że jest w objęciach, powiedzmy, Michała Żebrowskiego zamiast swojego męża, nie przejmowałbym się tym zbytnio. Nasza seksualność ma to do siebie, że jako bardzo pierwotny instynkt, jest mało wyrafinowana i może odwoływać się (ku naszemu zawstydzeniu J) do najprostszych, banalnych wzorców. Radziłbym się z tego po prostu pośmiać. Ale z drugiej strony nie brałbym zbyt poważnie uniwersalnych prawd typu: „Fantazje seksualne nigdy nie powinny być same w sobie interpretowane jako znak, że twój związek stoi w obliczu kłopotów, albo że jesteś rozczarowana swoim partnerem. Wręcz odwrotnie, fantazje seksualne świadczą o tym, że żyjesz i dobrze się miewasz” (wspomniany wyżej artykuł). Taka łatwa generalizacja typowa jest dla „fachowych porad” z kolorowych pism.

Zdarza się przecież, że natarczywe myśli o kimś są sygnałem, iż stajemy na progu zakochania. To niewątpliwie bardzo ważne i piękne narzędzie budowania związku (zaprzeczenie wręcz myśli o molestowaniu własnych dzieci!) w małżeństwie staje się niebezpiecznym zabójcą. Obserwuję wielu moich rówieśników, którzy ignorując sygnały o nadchodzącym zakochaniu, dają się wodzić wyobraźni za nos, niszczą swoje małżeństwa i zadają niezwykle dotkliwe, trwałe cierpienie najbliższym osobom, a zwłaszcza dzieciom.

Seks tylko w małżeństwie!?

Hasło w dzisiejszych czasach wyzywające. Jeśli sobie uświadomimy, że chodzi w nim o tezę moralną, głoszącą, iż seks poza małżeństwem jest czynem wewnętrznie złym (porównywalnym np. z morderstwem czy krzywoprzysięstwem), to wyzwanie staje się wręcz prowokacją. Czy dla takiej tezy można znaleźć uzasadnienie? W komentarzu pod przedostatnim wpisem Muzyk dopomina się, że kiedyś zapowiadałem taką próbę („Zamierza Pan wrócić do tego tematu?”).

Względnie łatwo można uzasadnić łagodniejszą tezę: małżeństwo jest najbardziej sprzyjającym miejscem dla seksu. Tu jeszcze nie wartościujemy moralnie, ale stwarzamy przedpole do przejścia na poziom stricte moralny.

Trop, którym chcę pójść, jest następujący: nasza szczątkowa (przeorana przez różne rewolucje seksualne i nerwice eklezjalne J) intuicja moralna podpowiada nam, że seks powinien odbywać się w kontekście miłości. To już slogan. Ale co to znaczy i czym jest miłość? Jeśli ów miłosny kontekst ma się nam przydać, potrzeba go w miarę precyzyjnie i trafnie opisać. Kto to potrafi?

*

Moim zdaniem… ewolucjoniści. Wiem, wielu zaprotestuje. Powtórzę zatem, że myślenie ewolucyjne przy wszystkich swoich niedoskonałościach ma niezastępowalną zaletę: stawia nas bliżej prawdy, bo możemy być pewni, że rozwijaliśmy się ewolucyjnie, a ponadto daje nam narzędzie pozwalające zdystansować się do często nieświadomych i mocno utrwalonych w naszych głowach przedzałożeń czy stereotypów dotyczących miłości i seksu – dziedzin bardzo podatnych na różne mentalne zniekształcenia. Tu zwykła fenomenologia (wgląd w siebie) może zawieść! Zatem na początek nie widzę lepszej, tzn. bardziej konkretnej i kontrolowalnej przez doświadczenie drogi.

*

Przedstawię koncepcję miłości, która jest uogólnioną wersją propozycji Helen Fisher (moim zdaniem dotychczas najtrafniejszej), zmodyfikowaną przy pomocy znanego modelu Sternberga. Brzmi skomplikowanie, ale te modele są bardzo proste.

Fisher jest znanym amerykańskim antropologiem, autorką naukowych bestsellerów „Anatomia miłości”, „Pierwsza płeć” i „Dlaczego kochamy”. O pierwszej książce już wspominałem we wpisie na temat kazirodztwa. Natomiast w tej ostatniej, w której przygląda się zjawisku zakochania, wyróżnia w naszym ludzkim popędzie seksualnym (prokreacyjnym) aż trzy różne, ale współpracujące ze sobą i tworzące zintegrowaną całość popędy – każdy kierowany przez własną, ewolucyjnie powstałą „pierwotną sieć połączeń nerwowych w mózgu”:

1. pożądanie – czyli pragnienie zaspokojenia seksualnego z prawie każdym wywołującym podniecenie osobnikiem; na poziomie neuronalnym odpowiada za nie przede wszystkim testosteron;

2. zakochanie – nazywane przez Fisher nieco myląco „miłością romantyczną”, które odpowiada za to, że skupiamy uwagę na jednym osobniku, nie marnując cennej energii i zasobów na innych, za co odpowiedzialne są według Fisher dopamina, noradrenalina i serotonina; oraz

3. przywiązanie – „uczucie spokoju, bezpieczeństwa i jedności z wieloletnim partnerem”, stymulowane przez wazopresyne i oksytocynę.

Relacje między tymi popędami są z grubsza takie: zakochanie rodzi pożądanie, które z kolei zaspokojone prowadzi do przywiązania. Ale w rzeczywistości wyróżnione neuroprzekaźniki oddziałują ze sobą nieliniowo. To znaczy, że np. za dużo testosteronu blokuje wazopresynę i na odwrót. Ta sugestia Fisher potwierdza, jak pamiętacie, obserwacje Ester Perel w jej „Inteligencji erotycznej” (zbyt duża bliskość gasi namiętność).

*

Wniosek jest taki, że bardzo wiele zależy… od naszego zaanagażowania. A to pojęcie dość dobrze opracował Robert Sternberg w swoim znanym, także trójczłonowym modelu miłości, złożonym z: namiętności, bliskości i właśnie zaangażowania. Wszystkie możliwe kombinacje tych czynników tworzą zdaniem tego amerykańskiego psychologa siedem odmian miłości, z których najpełniejsza (miłość doskonała) zawiera harmonijnie wszystkie trzy składniki.

Choć Sternberg w przeciwieństwie do Fisher bardziej kombinuje niż opiera się na doświadczeniu, jego model podkreśla pasywno-aktywną naturę miłości: miłość tylko do pewnego stopnia dzieje się sama, dlatego nie ma kompletnej miłości bez zaangażowania!

Z kolei Fisher jakby zapomina o tym twardym fakcie, że zakochanie przypomina kupno samochodu na kredyt z odroczona ratą i po fundowanym przez naturę okresie promocyjnym trzeba spłacać dług, czyli się zaangażować, dlatego jej model wymaga uogólniającej korekty.

Ostatecznie według dość solidnych danych empirycznych, mówiąc o miłości, mamy na myśli: bardzo silnie motywujące nas zakochanie, które po jakimś czasie ustępuje naszemu zaangażowaniu, prowadziąc do pożądania i konsumpcji związku oraz do pojawienia się wyłącznej, trwałej i niezastępowalnej bliskości oraz harmonii (taki jest mniej więcej sens małżeństwa). W ewolucyjnym tle oczywiście jest prokreacja, o której nie powinniśmy zapominać, bo to jej zawdzięczamy tyle zamieszania z miłością. J

Stawiam hipotezę, że seks właśnie ma sens w takiej zintegrowanej całości – poza nią nie służy osobie.

Czy myśli mogą być nieczyste?

Na wakacjach byłem w domu, gdzie panuje zwyczaj oglądania wieczorem programów informacyjnych po kolei na wszystkich możliwych kanałach (podejrzewam, że to nie jedyny taki dom w Polsce.) Można zacząć Panoramą już o 18.00, a potem Wydarzenia (18.50), Fakty (19.00), Wiadomości (19.30) i na dokładkę roszada z TVP Info oraz TVN24 albo Superstacji. Raz zaaplikowałem sobie taką kilkugodzinną dawkę i… odchorowałem ciężkim informacyjnym zatruciem. Mam niską odporność, jako że we własnym domu w ogóle dzienników telewizyjnych nie oglądam (potrzebne informacje odnajduję szybko i w bezpiecznych dawkach w internecie).

W przeciwieństwie do mnie gospodarz był w swoim żywiole – z każdym kolejnym dziennikiem coraz bardziej się nakręcał, emocje buzowały. Muszę powiedzieć, że nie były to dobre emocje. Ale problem nie polegał wcale na natłoku informacji, przeciwnie – każda stacja pokazywała to samo. Właśnie generatorem niezdrowych emocji była multiplikacja zwykle banalnych czy głupich informacji o jakichś nieważnych politycznych przepychankach. Jeden kieliszek z trującym trunkiem niekoniecznie nam zaszkodzi, ale kilka wypitych po kolei… Ciekawe natomiast, że są wydarzenia, o których można słuchać bez szkody dla ducha ciurkiem nie tylko przez dwie godziny, ale przez dwa dni: np. śmierć Jana Pawła II czy atak na WTC. Skąd ta różnica?

Przypomniałem sobie o tych przemyśleniach przy okazji dyskusji o… myślach nieczystych wywołanej na tym blogu artykułem Jacka Prusaka SJ z ostatniego numeru „Tygodnika Powszechnego”. Z premedytacją odwołuję się do przykładu nie związanego z erotyką, żeby pokazać, iż rozróżnienie na dobre i złe myśli ma jednak sens i działa także w innych sferach. Telewizja przypomina nasz mózg produkujący bez przerwy ciągi mniej lub bardziej użytecznych informacji/myśli. Wywołują one różne emocje. Z grubsza można je jednak podzielić na służące nam i mniej lub bardziej szkodzące. Od czego to zależy?

Chyba od wagi informacji/myśli – to znaczy od siły i jakości oddziaływania na nas. Chodzi o pytanie: co się w nas zmienia i czy te zmiany nam służą? Jakaś nieistotna polityczna pyskówka wywołuje tylko chwilowe rozdrażnienie – jakiś fragment naszego mózgu zalewany jest koktajlem neuroprzekaźników – chwilowo czujemy przypływ adrenaliny, ale to do niczego nie prowadzi. Co najwyżej podwyższa nam próg wrażliwości i za następnym razem będziemy potrzebować większej dawki pustej chemii. Natomiast, jeśli jakieś wydarzenie nas dogłębnie poruszy, oznacza to, że informacja/myśl/fantazja nie przyszła nadaremnie. Zostawiła ślad. Zmieniła nas. Może na lepsze… Warto zatem dbać o jakość myśli.

Dlaczego potrzebujemy edukacji seksualnej?

Udostępniam łamy bloga na list o problemach naszych seksualnych (obiecałem powrót do tematyki J). Temat ciekawy i wart dyskusji: „Dlaczego potrzebujemy edukacji seksualnej?” Tezy nieco kontrowersyjne – spróbuję się jeszcze odnieść do nich w komentarzach. Autor zgodził się na publikację. Polecam!

ASk

 

1. Połowa Polek nie ma i nigdy nie miała orgazmu. Nie czerpie więc ze współżycia przyjemności/rozkoszy, jaką zawsze (prawie zawsze-pominąwszy rzadkie zaburzenia psychiczne, czy wady budowy ciała) odczuwają mężczyźni. Każda kobieta może mieć orgazm. Jeżeli jest inaczej, to dlatego, że Polki i ich partnerzy nie dostali/nie dostają elementarnej wiedzy dotyczącej swojego ciała.

Nie dały im tej wiedzy ani ich rodziny, ani ich Kościół/oły. Jest więc obowiązkiem państwa wypełnić tę lukę i edukować o jednej z najważniejszych sfer ludzkiego życia. Udane życie seksualne czyni nas bowiem szczęśliwszymi i zdrowszymi. Seks jest darem, z którego „grzechem” jest nie korzystać. I jest on darem dla obydwu płci.

Seks, w którym przyjemność czerpie tylko jedna ze stron, jest gwałtem na godności człowieka; jest uprzedmiotowieniem kobiety (a w jakimś stopniu również i mężczyzny, starającego się, czy nie, dostarczyć rozkoszy).

 

2. Seksualność jest w Polsce wciąż „strefą zmitologizowaną”. Wśród mitów najbardziej niemądrych wymienię dwa:

a) Nieodłączny związek stosunku płciowego z prokreacją. Otóż, bez względu na to, czy wierzymy w akt boskiego stworzenia, czy jedynie w darwinowska ewolucję, nie możemy negować rzeczywistości. A zdrowy człowiek, w odróżnieniu od większości zwierząt, może odbyć stosunek płciowy codziennie. My ludzie, nie doświadczamy czegoś na kształt rui.

To między innymi seks czyni nas ludźmi.

b) Budowany na siłę (vide podręczniki szkolne) związek seksualnej rozkoszy i miłości.  

Każdy z nas wie, że rozkosz można osiągnąć zarówno z kochaną żoną/mężem, jak i atrakcyjnym nieznajomym/nieznajomą, czy wreszcie w czasie masturbacji. Życie seksualne jest więc w ogromnym stopniu autonomiczne (z czego nie wynika, że wolna wola nie może nad nim panować). Boimy się tego i uciekamy w ideologię; w fałsz o podporządkowaniu tego, co cielesne uczuciom. Prawda jest inna i przyjęcie jej do wiadomości powinno skutkować właśnie pogłębionymi relacjami (na przykład w małżeństwie) i odpowiedzialnością. Życie w fałszu, odwrotnie, prowadzi nas do frustracji i coraz częściej niewierności (kocham męża, ale nie mam z nim udanego współżycia, więc zdradzam go z hydraulikiem).

 

3. Fatalna kondycja życia seksualnego wielu Polaków jest wynikiem niewiedzy; a ta jest warunkowana kulturowo. Największy instytucjonalny wpływ na tę sferę naszego życia, miały Kościoły chrześcijańskie (przede wszystkim Kościół Katolicki), traktujące seksualność z wielką podejrzliwością (delikatnie rzecz ujmując).

Życie Maryi matki Jezusa Chrystusa i Jego samego stało się przykładem godnym naśladowania nie tylko dla kapłanów i zakonników, ale i wiernych.

Jezus nie był żonaty dlatego, że odrzucał seksualność (którą się w ogóle nie zajmował w swym nauczaniu), a tym bardziej miłość; i nie tylko dlatego, że był Bogiem Wcielonym, ale również z tego powodu, że był „do bólu” odpowiedzialny. Wiedział, że zostanie zamordowany. Nie mógł więc pokochać jednej kobiety i założyć rodziny (choć kobiety cenił, bronił ich i chętnie z nimi przebywał).

Życie Jezusa nie może być (w tej części) naśladowane; więcej-masowe przejście na celibat, byłoby w gruncie rzeczy gnostycznym odszczepieństwem; negacją sensowności boskiego stworzenia.

Nie można również naśladować życia Maryi, bo tylko ona „poczęła za sprawą Ducha Świętego”.

Kościoły, chyba niezupełnie szczęśliwie, zaczęły używać manichejskiego języka, w którym „czystość” Jezusa i Maryi, została przeciwstawiona „brudowi” śmiertelnego ludzkiego ciała.

Jezus nigdy nie mówił, że stosunek płciowy jest „brudny”, a każde inne poczęcie, poza Jego, „skalane”.

Nigdy nie epatował nikogo dziewictwem swojej Matki.

W ogóle odrzucił obsesję czystości żydowskich kapłanów, na rzecz wrodzonej godności i piękna każdego człowieka (nie wyłączając np. prostytutek).

Edukacja seksualna może więc odbywać się mimo/na przekór długiej tradycji Kościoła (tradycji pisanej przez małe „t”; z punktu widzenia teologii, doktryny, dogmatu nie ma wszak żadnego powodu, by Kościół nie włączył się i nie sprzyjał edukacji seksualnej-najlepszym tego przykładem są książki księdza Knotza, zaakceptowane przez  jego biskupa) albo z Kościoła wsparciem i błogosławieństwem.

Trzymając się starego, Kościół może tylko przegrać (kaleka pseudoedukacja ma miejsce i tak; irracjonalna postawa większości hierarchów w tej kwestii przynosi rozliczne szkody itede). Włączając się w proces edukacyjny (odważnie, bez kompleksów, przyznając się do nietrafnego „rozłożenia akcentów” w przeszłości)-jedynie wygrać.

 

4. Polacy nie mając dostępu do wiedzy rzetelnej, sięgają po inne jej źródła. Na przełomie zmian ustrojowych były to przede wszystkim kasety video z filmami porno. Dziś jest to również Internet (książek Polacy nie czytają). Każdy, kto oglądał przeciętną produkcję porno, wie, jak marne jest to źródło wiedzy o ludzkim ciele i jego potrzebach. Filmy porno, w których kobieta odczuwa rozkosz właściwie nie istnieją (pominąwszy amatorskie filmiki, gdzie seks jest o wiele bardziej udany). Zazwyczaj są to kilkunastominutowe, bardzo schematyczne produkcyjniaki (kilka tych samych pozycji, pośpieszny seks oralny, przeplatany seksem analnym itede.).

Jeżeli Polacy uczą się seksu z filmów porno, to nie dziwi brak orgazmów u ich partnerek.

Od kulturowo warunkowanej niewiedzy, Polacy uciekają (nie ze swojej winy!!!) do pornograficznej pseudowiedzy.

Dodajmy do tego życie celebrytów, z jego rozwodami i zdradami, opisywane w kolorowej prasie cieszącej się znacznie większym wzięciem niż szacowne dzienniki i tygodniki, a będziemy mieli koszmarny przedsmak tego, co już się dzieje i co na znacznie większą skalę czeka nas w przyszłości. Polacy zamiast żyć mądrze i pięknie, żyć będą głupio i brzydko w emocjonalno-pornograficznej kiczowatej papce.

Wiedza nas może uleczyć. Jest wiedza bowiem jakąś częścią Prawdy.

I bać się jej nie należy.

Dlatego każdy polski chrześcijanin powinien sprzyjać obowiązkowej edukacji seksualnej.

 

Michał Augustyn

Mąż i kochanek (swojej żony), ojciec, katolik, z wykształcenia belfer.

 

 

Modliszka w wersji homo sapiens

Wciąż docierają do redakcji listy odnoszące się do mojego tekstu o grzechu pierworodnym i ewolucji. Za wszystkie bardzo dziękuję ich autorom. Trudno jest mi z kilkoma osobami na raz dyskutować prywatnie. Najchętniej takie dyskusje przeniósłbym tutaj – na blog (stałych czytelników, znudzonych już tym fascynującym tematem, uspokajam, że do rutynowych J wątków o seksie niebawem wrócimy).

Ciekawy list przysłała pani Magdalena Anioła z Gdańska. Stawia w nim pytanie: czy ewolucyjnie da się wytłumaczyć wszelkie zło pojawiające się w świecie ludzkim? Też się nad tym zastanawiałem i dlatego zapytałem Autorkę, czy mogę jej list opublikować. Otrzymałem zgodę – oto on:

 

Jako psycholog zafascynowany ewolucją (to daje mi podstawy teoretyczne do dyskusji) oraz matka pięciorga dzieci (co daje mi pewien praktyczny wgląd w ewolucję ludzkiego gatunku) chciałabym w kilku słowach odpowiedzieć na artykuł pana Artura Sporniaka „Pożegnanie z Adamem i Ewą”.

W swym udokumentowanym wywodzie sięga autor do jednego z możliwych źródeł zła – do ewolucji. Rzeczywiście zwierzęce pochodzenie człowieka tłumaczy całą gamę zachowań moralnie złych: od odrzucenia przez klasę piegowatego kolegi po dokonane przez matkę dzieciobójstwo. Takie postawienie sprawy – zło jako skutek ewolucji należącej przecież do porządku materialnego – przypomina jednak poglądy gnostyków uznających świat materialny za przyczynę zła i dzieło szatana.

A przecież jest jeszcze jedna kategoria zachowań moralnie nagannych, których genezy próżno szukać w zwierzęcym pochodzeniu człowieka. Odwołam się do poglądów Ericha Fromma. W swojej książce „O sztuce miłości” powiada on, że tak jak najpełniejszym sposobem poznania przedmiotów jest twórczość, tak jedyną metodą poznania człowieka jest miłość. Ale jest też inny sposób – na odwrót: przedmioty można poznać przez ich niszczenie (w aktach wandalizmu), a drugiego człowieka przez znęcanie się nad nim. Przy czym nie idzie tu o proste pozbycie się niechcianego innego, ale o wyrafinowane długotrwałe pastwienie się nad ofiarą.

Nasuwają się przykłady pogromów i okrutnych gwałtów. Fromm przytacza opowiadanie Isaaca Babala, w którym rosyjski oficer mówi wprost: duszy nie poznasz inaczej niż zadeptując człowieka na śmierć – przez wiele godzin (cytuję z pamięci).

Człowiek człowiekowi próbuje wydrzeć tajemnicę jego istoty. Gwałciciel czy pedofil nie tylko dąży do prostej homeostazy przez doprowadzenie do spadku napięcia seksualnego. On pragnie wydrzeć ofierze jej niewinność i szczęście. Pozbawia tych przymiotów ofiarę, ale sam ich nie uzyskuje.

Tutaj uwidacznia się pozamaterialny (duchowy?, szatański?) charakter zła. Poznanie człowieka przez miłość lub krzywdę – drzewo wiadomości dobrego i złego. Rysuje się tu jakaś analogia. Brak mi przygotowania teologicznego. Myślę, że definicja grzechu pierworodnego czy kwestia udziału szatana w czynach człowieka to rzeczy ciekawe poznawczo, ale nie najważniejsze. Dla mnie brzmią klarownie słowa Jezusa: „Jedni drugim brzemiona noście”. Balansując na cienkim styku materii i ducha, podajemy rękę tym, których walka o codzienne przetrwanie odrywa od świata idei.

A co z tym drugim rodzajem zła? Ono bardziej niepokoi. Dziecko męczące muchę, żabę czy kota. Skąd s to bierze?

Jezus, konając na krzyżu, wziął na siebie ciężar ewolucyjnego uwikłania oprawców – był wszak obcym wśród swoich. Doświadczył też całkiem „bezinteresownego” znęcania się. „Nie wiedzą, co czynią” – zwrócił się do Ojca, mając na uwadze, jak przypuszczam, oba rodzaje grzechu. Dla mnie taki jest sens ofiary Chrystusa – solidarności z cierpiącym i grzeszącym człowiekiem. Tylko, że to pewnie niepoprawne teologicznie…

 

Pozwolę sobie na krótki komentarz. Nie widzę większego sensu w postawie upierania się przy poszukiwaniu ewolucyjnej genezy wszystkiego. W zasadzie broniłbym jedynie tezy, że ujawniające się niekiedy „gadzie” odruchy to zło historycznie najstarsze – to zaczątki zła w ludzkim świecie. Jak wiadomo, człowiek to niezwykle pomysłowe i inteligentne zwierzę. Trudno się dziwić, że swoje wyrafinowanie rozwinął także w sferze niemoralności. Ale być może nadal dużą rolę odgrywają kłopoty z ewolucyjnym spadkiem. Weźmy np. takiego psychopatę – zgroza, jaką sieje, polega chyba na zderzeniu ludzkich możliwości z psychopatologicznymi brakami. Psychopata ma empatię na poziomie modliszki, zaś wyobraźnię, inteligencję, potrzebę zabawy i kilka innych ważnych ludzkich cech na poziomie o wiele przewyższającym nawet najinteligentniejsze zwierzę. Dlatego też jego zachowanie może przerażać.

Hipotezę, że im większa inteligencja, tym zło ujawniać się może w bardziej wyrafinowanej formie, potwierdzają zachowania niektórych wyższych zwierząt. W świecie zwierzęcym nie odnajdziemy chyba czegoś takiego, jak np. Auschwitz, ale już np. akty grupowego gwałtu są na porządku dziennym. (Wspominałem już chyba tutaj przyrodniczy film pokazujący, jak to dwa samce waleni po kilkudniowym pościgu za samicą z małym, przez cały dzień ją „gwałcili” w zatoczce, zabijając niechcący lub chcący jej młode – etolog zapewne przykłady podobnego okrucieństwa mógłby mnożyć.)

Natomiast zaskoczyła mnie i dała do myślenia sugestia pani Magdy, że moje podejście to współczesna wersja gnostycyzmu. Czy rzeczywiście niechcący wylądowałem na pozycjach manichejskich, przeciwstawiających brutalnej materii szlachetnego ducha?

Teologiczna science fiction

Wdzięczny jestem MiDo za tak merytoryczny komentarz. Marzą mi się podobne dyskusje także na łamach TP, ale sprowokowanie ich nie jest rzeczą prostą. Odpowiadam w obszerniejszym wpisie, gdyż pojawiło się wiele nowych ciekawych wątków. Zatem:

 

Ad. 0) Przygodność świata jest dla mnie oczywistością. Nie dostrzegam problemu z prawdą o stworzeniu świata przez Boga. Ta prawda nie wchodzi w kolizję z nauką. Zastanawiałem się, dlaczego. Czemu stworzoność daje się z nauką pogodzić, w przeciwieństwie do prawdy o upadku i istnieniu naszych prarodziców? Wydaje mi się, że dlatego, iż autorem nieustannego aktu stwarzania jest Bóg, który z definicji transcenduje świat wraz z prawami przyrody jako ich stwórca właśnie, natomiast autorem upadku ma być człowiek, który jest częścią świata i podlega jego prawom. Pytanie o zgodność z prawami przyrody w przypadku upadku człowieka jest zatem nieuniknione.

Co do orygenesowej koncepcji przeddziejowego raju, to odebrałem ją jako propozycję symbolicznej czy wprost mitologicznej interpretacji Biblii, a nie realistycznej, jak zdaje się Pan ją traktuje (historia o pradziejach to nie opowieść o innej faktycznie rzeczywistości tylko wskazanie przy pomocy literackiej narracji na fundamentalne dla człowieka prawdy – zaskoczyła mnie w tym sensie nowoczesność propozycji Orygenesa, ale być może błędnie ją zrozumiałem).

 

Ad. 1) Oczywiście nie miałem zamiaru wyczerpująco definiować, co to znaczy być człowiekiem. Gdy pisałem, że hominizacja związana jest z pojawieniem się sumienia na drodze ewolucyjnego rozwoju, chciałem wskazać na pewną wizję, która do mnie w sposób szczególny przemawia. Sumienie jest odmianą szerszej zdolności do refleksji i abstrakcyjnego myślenia, charakteryzującej, jak mi się wydaje, tylko gatunek ludzki. Chodzi o umiejętność dostrzegania prawd obiektywnych, niezależnych od samego procesu poznania. Mam na myśli nie tylko obiektywne wartości moralne (choć one stanowią o naszym człowieczeństwie chyba w największym stopniu), ale także np. abstrakcje matematyczne: idee trójkąta czy liczba „trzy” istnieją w platońskim świecie idei (a może lepiej – w popperowskim świecie nr 3) niezależnie do tego, jak do nich dotarliśmy i czy ewolucja biologiczna mogła się przypadkowo potoczyć w taką stronę, która uniemożliwiłaby nam ich odkrycie. (Pytanie tylko: czy wtedy bylibyśmy ludźmi?) Innymi słowy hominizację rozumiem jako ewolucyjne zdobycie świadomości, że poruszamy się w świecie duchowym, choć pochodzimy i nadal zależni jesteśmy od świata biologicznego.

Przy okazji, warto zdawać sobie sprawę z trudności, jakie napotkamy, gdy przyjmiemy perspektywę jednostkową a nie gatunkową przy próbach odpowiedzi na pytanie: co to znaczy być człowiekiem? Jeśli opiszemy jakąś jednostkę jako wzorcowego człowieka, to zawsze mnóstwo innych jednostek nie będzie w stanie jej dorównać. Weźmy choćby przypadek niemowląt… I nie chodzi tu tylko o moralność, ale także o „osobowy kontakt z Bogiem”. Barbara Skarga, która – jak już tu pisałem – osiągnęła dla mnie wybitny stopień człowieczeństwa, jako ateistka była raczej pozbawiona osobowego kontaktu z Bogiem. Jak zinterpretować ten fakt? (Dlatego osobiście wolę przyjmować, że o takim kontakcie decyduje ostatecznie Bóg a nie człowiek – wiara jest łaską, zatem moim zdaniem nie może być ostatecznym wyznacznikiem człowieczeństwa; chyba że Pana źle zrozumiałem…)

O człowieczeństwie można bezpiecznie mówić tylko z perspektywy gatunkowej. Człowiekiem jest ten, kto genetycznie przynależy do gatunku „człowiek”, a ów gatunek charakteryzuje się tym m.in., że jego przedstawiciele potencjalnie zdolni są do refleksji i myślenia abstrakcyjnego oraz do wysoce merytorycznej współpracy w tych dziedzinach.

 

Ad. 2) Ten punkt jest dla mnie bardzo ciekawy. Człowiek rozumiany jako niezwykle skomplikowana informacja „reprezentowana” w rzeczywistości przez układ materialnych składników – o ile mi wiadomo, takie ujęcie było rozważane przez współczesnych filozofów analitycznych. Np. brytyjski filozof Derek Parfit przy pomocy myślowych eksperymentów science fiction na temat teleportacji (przesyłania na odległość owej ludzkiej informacji i odbudowywania człowieka w nowej „reprezentacji” w odległym miejscu – np. na innej planecie) zastanawiał się, czym jest osobowa tożsamość i ciągłość psychologiczna. Czy taka składająca się na nas informacja to współczesny odpowiednik duszy?

Dostrzegam tutaj problem, który w tradycyjnej metafizyce nazywany był problemem jednostkowienia: każdy z nas postrzega siebie jako osobę jedyną, niepowtarzalną i niewymienialną – w sensie ścisłym jednostkową właśnie. Nie ma i nie może być we wszechświecie drugiego mnie – dokładnie takiej samej osoby jak ja. Skoro jednak informacja, która mnie stanowi, może być reprezentowana na różne sposoby, to czy te różne sposoby to byłbym za każdym razem dokładnie ja – Artur Sporniak? Co z moim jednostkowieniem, skoro możliwych jest w zasadzie nieskończenie wiele moich wiernych kopii? Zatem owa informacja mnie stanowiąca już musiałaby zawierać w sobie zasadę jednostkowienia (tożsamości). Jak to jest możliwe, skoro informacja z definicji jest abstrakcją, a więc czymś ogólnym?

Politolog niedawno proponował jako temat problem duszy. Widzimy jak jest on trudny. W tej chwili na wczasach nad naszym pięknym i zimnym Bałtykiem czytam bardzo ciekawą książkę brytyjskiego neuropsychologa Paula Broksa pt. „Niedostępny świat. Podróż w głąb umysłu”, wydaną przez prestiżowe Gdańskie Wydawnictwo Psychologiczne i podobno głośną na Zachodzie (to informacja od Jacka Prusaka). Jeden z jej rozdziałów to przewrotne opowiadanie o kimś, kto został teleportowany na Marsa, ale procedura anihilacji na Ziemi zawiodła, zatem bohater zaczął wieść nagle podwójne życie (to ten z Marsa zadzwonił do żony J).

Podczas studiów Broksa Parfit był jego profesorem. Ale książka jest rzeczywiście ciekawa i… irytująca, bo Broks jako neuropsycholog sugeruje, że samoświadomość (czyli Ja) to iluzja produkowana przez umysł, który z kolei jest produktem czysto materialnego mózgu. Jak się przekonuję, w tej chwili chyba takie poglądy zaczynają dominować w świecie neuronauk i stanowią największe wyzwanie dla humanistyki, w tym religii.

 

Ad. 3) Co do tego punktu nie mam komentarza, gdyż się z nim całkowicie zgadzam. Pisałem już wyżej, że ideę stworzenia można raczej bez problemów pogodzić z podejściem naukowym.

 

Ad. 4) Realistyczna koncepcja pierwotnego (równoległego) świata, którego realizacji Bóg miałby z naszego powodu zaniechać, nie jest dla mnie przekonująca. Jej słabością jest moim zdaniem arbitralność. By mnie zaciekawić, musiałaby zaproponować coś jeszcze niż tylko ratowanie ad hoc „niewinności” Boga. Czy nie lepiej zastanowić się, czy niewinność Boga nie rozumieliśmy do tej pory zbyt naiwnie?

 

PS. Dziękuję za uwagi A) i B). Zdaje się, że we współczesnej nauce naiwny determinizm został już przezwyciężony. Natomiast trzeba niewątpliwie przemyśleć dominujący dzisiaj naturalizm, czyli pogląd, że wszystko należy i da się tłumaczyć przyczynami naturalnymi (wewnątrzświatowymi). Moje stanowisko jest takie, że interpretacja teologiczna czy po prostu religijna nie może wchodzić w wyraźną kolizję z interpretacją naukową – z zasady naturalistyczną.

Co do „gry prawdopodobieństw” i jakiejś fundamentalnej nieokreśloności jako cechy świata ujawnianej przez mechanikę kwantową, to nie wystarczy się moim zdaniem na nią jedynie powoływać. Łatwo jest w ten sposób unikać trudnej dyskusji. Potrzeba czegoś więcej – jakichś bardziej szczegółowych interpretacji, by „ratować” naszą wolną wolę. Podejrzewam, że właśnie dlatego Penrose zaproponował swoją koncepcję mikrotubuli neuronowych, która, notabene, i tak nie spotkała się, o ile mi wiadomo, z większym zainteresowaniem.

A na myślenie ewolucyjne jesteśmy dzisiaj „skazani” – to współczesny paradygmat racjonalności i póki nie zostanie zastąpiony myśleniem bardziej wnikliwym, musimy się z nim liczyć. W przeciwnym razie narażamy się na kompromitację. W tym sensie, nie chodzi mi o samą psychologię ewolucyjną, tylko w ogóle o ewolucjonizm.

Nie każda zgoda warta zachodu

Jeszcze raz odniosę się do sugestii, że moje dywagacje na temat grzechu pierworodnego mogą być konordyzmem. Mam wrażenie, że nie wszystko zostało tu powiedziane, a jak na razie owa sugestia jest najpoważniejszym zarzutem.

Przypominam, że konkordyzm jest próbą znajdowania w Biblii odpowiedników dla zjawisk badanych przez naukę. Zatem treść Biblii interpretowana jest w taki sposób, aby dokładnie pasowała do danych naukowych. Przykładem: dostrzeganie w kolejnych dniach opisu stworzenia następujących po sobie całych epok geologicznych. Jak wyczytałem, był to pomysł geologa George’a McCredy Price’a, gorącego zwolennika XIX-wiecznej wizjonerki Ellen White, założycielki Adwentystów Dnia Siódmego. W swoich wizjach widziała ona jak Bóg stwarzał świat w ciągu siedmiu dni. Price na początku XX wieku przestawił jej wizje w wersji quasi-naukowej. Ale konkordyzm nie jest nowym pomysłem. Taka metoda interpretowania Pisma Świętego obok metody alegorycznej była stosowana już w czasach patrystycznych. Na czym jej istota polega?

Concordia po łacinie znaczy: zgoda, jedność, harmonia. Zharmonizować trzeba dwie wizje świata: tworzoną przez naukę i zawartą w Biblii. Zauważcie, że w przeciwieństwie do kreacjonistów, którzy naginają dane naukowe do Biblii, konkordyści postępują na odwrót: naginają Biblię do danych naukowych. Ponieważ w obu przypadkach takie postępowanie jest arbitralne, powstaje pozorna harmonia, która ostatecznie godzi zarówno w naukę, jak i w Biblię. W obu podejściach dla ideowych celów (harmonia „na siłę”) poświęca się rzeczywistość. To nie może oczywiście się udać.

Najbliższa konkordyzmowi jest moja teza utożsamiająca grzech pierworodny (a więc pewien stan naszej natury) z powstałą ewolucyjnie dysharmonią pracy mózgu. Czy to jest naginanie Biblii do danych nauki?

Zauważcie, że ja niczego nie „naginam”. Proponuję jedynie pozareligijne wyjaśnienie obecnej w nas skłonności do zła moralnego (to na razie nic zdrożnego – powiedziałbym nawet, że czyn chwalebny J). Jeżeli chcemy jednak utrzymać religijne wyjaśnienie owej skłonności do zła w postaci grzechu pierworodnego, zmuszeni jesteśmy oba wyjaśnienia utożsamić, gdyż ewolucji nie da się pogodzić z upadkiem prarodziców traktowanym jako historyczne wydarzenie. Zatem mamy dwa wyjścia: albo pożegnanie z Adamem i Ewą, albo rezygnacja z traktowania skłonności do niemoralnej nadpobudliwości jako pozostałości po grzechu pierworodnym. W całym tym rozumowaniu nie ma niczego arbitralnego: są empirycznie doświadczalne skłonności; stan naszej natury jako ich podłoże; oraz dwie sprzeczne teorie tłumaczące ów stan – religijna (upadek) i pozareligijna (ewolucja). Gdzie w tym tkwić ma konkordyzm?

Nie przypadkowo w poprzednim wpisie odwołałem się do przykładu z epilepsją, gdyż to do pewnego stopnia analogiczna sytuacja: mamy empiryczne symptomy (drgawki, piana na ustach, utrata przytomności); jakiś stan organizmu, który tkwi u podłoża tych symptomów; i dwa przeciwstawne wyjaśnienia – medyczne (uszkodzenie układu nerwowego) oraz religijne (opętanie). Przyjmując wyjaśnienie medyczne, musimy zrezygnować z religijnego. I to w dość kategoryczny sposób – tzn., jeśli nadal mówić będziemy o demonie, oskarżeni zostaniemy o propagowanie przesądów.

Tutaj zarysowuje się ważna różnica między oboma przykładami: skłonność do padaczkowych napadów można wyczerpująco wyjaśnić przy pomocy medycyny, a więc naturalistycznie, w przeciwieństwie do skłonności do zła moralnego, której nie daje się wyjaśnić czysto naturalistycznie. Wielokrotnie podkreślałem, że przy interpretacji tej skłonności musimy odwoływać się także do świata obiektywnych wartości moralnych.

Tu właśnie otwiera się rzeczywista furtka dla religii. Wygląda bowiem na to, że świat wartości moralnych jest „nie z tego świata”. I tego bym się trzymał.

 

PS. W najnowszym „Tygodniku Powszechnym” (nr 29) m.in. dwa listy odnoszące się do „Pożegnania z Adamem i Ewą”, w tym głos prof. Andrzeja Paszewskiego (biologa, który jest autorem słynnego już tekstu „Wokół problemów regulacji urodzin” z historyczngo 483. numeru Znaku z sierpnia 1995 roku pt. „Antykoncepcja – ciało – miłość”).

Neurotyczne chrześcijaństwo

W najnowszym numerze „Tygodnika” (nr 27) ukazał się mój tekst „Pożegnanie z Adamem i Ewą„, w którym zebrałem i uporządkowałem mozolne „blogowe” wywody na temat grzechu pierworodnego. Pojawiła się sugestia-zarzut, że być może moja argumentacja skażona jest konkordyzmem, czyli próbą naciągania tekstu biblijnego do danych nauki. Podręcznikowym przykładem konkordyzmu jest przypisywanie poszczególnym dniom z biblijnego opisu stworzenia całych epok geologicznych. Takie postępowanie ma na celu zachowanie czegoś z dosłowności w natchnionym tekście Biblii i zupełnie naciągane potwierdzanie „prawdziwości” Pisma Świętego przy pomocy nauki. Ponieważ tym samym konkordyzm kompromituje religię, jest postępowaniem szkodliwym i bezsensownym.

 W przypadku biblijnych dni stworzenia natchniony autor mógł rzeczywiście sobie tak wyobrażać stworzenie świata, ale jego wypowiedź ma zupełnie inny sens niż przekaz historyczny. Chodzi o prawdy religijne a nie naukowe, które wyrażone są w sposób literacki przez sięgnięcie po ówczesne wyobrażenia.

Ale nie zawsze udaje się tak bezboleśnie rozdzielić sens religijnej interpretacji jakiejś rzeczywistości od sensu naukowego. Czasem interpretacje te się po prostu logicznie wykluczają. Weźmy taką sytuację: człowiek pada na ziemię, zaczynają targać nim drgawki, a piana toczy się mu z ust. Teolog mówi: opętał go demon. Lekarz: to padaczka. Obie interpretacje oczywiście nie mogą być równocześnie prawdziwe i dobrze zrobimy, jeśli posłuchamy argumentów lekarza. Konkordyzm w takim przypadku polegałby moim zdaniem na upieraniu się, że to demon wywołał padaczkę. Ale zauważcie, że porzucenie nieweryfikowalnej i niewiarygodnej hipotezy „demona” nie wyklucza religijnej interpretacji choroby. Przeciwnie, taka interpretacja pozbywa się naiwności, sztuczności i różnych groźnych pułapek związanych z przesądami. Dociera do tego, co naprawdę w religii jest ważne, np. do prawd: Bóg cierpi razem z tobą, nie jesteś sam; ostatecznie czeka cię wyzwolenie z wszelkich więzów, także z więzów choroby; w męstwie objawia się sens cierpienia.

Jeżeli naszą skłonność do zła moralnego udaje się zinterpretować w dużej mierze „naturalistycznie”, to trudno upierać się przy rzeczywistym upadku naszych prarodziców i demonicznej inspiracji. Odrzucenie tej naiwnej, choć literacko płodnej interpretacji może naszej wierze tylko wyjść na zdrowie – takie jest moje zdanie.

W artykule w TP cytuję zdanie z 390. punktu Katechizmu: „Objawienie daje nam pewność wiary, że cała historia ludzka jest naznaczona pierworodną winą, w sposób wolny zaciągniętą przez naszych pierwszych rodziców”. Oczywiście taką pewność wiary można mieć tylko przy tradycyjnej interpretacji grzechu pierworodnego (z rzeczywistym upadkiem). W artykule pytam jednak, czy rzeczywiście dla naszej wiary i poczucia moralnej odpowiedzialność niezbędna jest owa intuicja o pierwotnej osobowej winie? Czy nie jest ona potrzebna jedynie pewnemu stylowi uprawiania teologii, który za fundamentalne uznaje to, co negatywne: winę i karę?

Jestem przekonany, że każdy z nas jest winny, ale zawsze najpierw jest bezradny i właśnie owa egzystencjalna bezradność jest bardziej fundamentalna i ontologicznie pierwsza niż wszelka nasza wina.

W historii chrześcijaństwa istnieje w niektórych epokach bardzo wpływowy nurt, który z upodobaniem odwracał te perspektywy i… niszczył ludzi. Można by go nazwać „neurotycznym chrześcijaństwem”. Do jego tworzenia przyczyniło się także wielu wybitnych teologów przynajmniej niektórymi swoimi tezami (np. Tertulian, św. Augustyn, św. Piotr Damiani, św. Tomasz), ale główny nurt zawsze zasilało niezbyt wyrafinowane, stereotypowe teologiczne myślenie. Kulminacja religijnej masowej neurozy nastąpiła, jak się wydaje, w XVIII-wiecznym ruchu kaznodziejskim, siejącym grozę kazaniami o nieuchronnym potępieniu za nawet błahe grzechy (zwłaszcza cielesne). Piekło okazywało się najbardziej niezbędną religijną kategorią.

Wracając do właściwej perspektywy: w przekonaniu, że bezradność jest religijnie bardziej pierwotna niż wszelka wina, ugruntowuje mnie doświadczenie osób uzależnionych. Stali czytelnicy bloga wiedza, że chętnie powołuję się na program Dwunastu Kroków, gdyż dostrzegam w nim jakby doświadczenie chrześcijańskie w modelowej formie (por. mój artykuł „Deficyt błogosławionej winy„). Uważam ich antropologiczne doświadczenie za bardzo twarde, realistyczne i pozbawione wszelkiej egzaltacji, a przez to wiarygodne.

Jest bardzo interesujące, że chyba nikt, tak jak zdrowiejący uzależnieni, nie jest świadom własnej winy i krzywd wyrządzonych innym, zwłaszcza bliskim. Wśród Dwunastu Kroków aż pięć odnosi się do rachunku sumienia (4.; 5.; 8.; 9. i 10.). A jednak najpierw musi dojść do procesu uznania własnej bezradność, wzruszenia się własną niedolą i cierpieniem, którego się doświadczyło na sobie oraz przebaczenia sobie samemu. Tylko po takiej przemianie perspektywy możliwe jest odzyskanie siebie samego i dojrzewanie do podjęcia odpowiedzialności za własne czyny (choćby były kierowane najbardziej prymitywnymi odruchami biologicznymi). Czy nie o taką właśnie świadomość chodzi także w najbardziej fundamentalnym doświadczeniu religijnym, jakie mamy na myśli, mówiąc „grzech pierworodny”?

 

PS. Jeszcze odpowiedź na pytanie, kto jest autorem słów cytowanych przeze mnie na końcu poprzedniego wpisu. Oczywiście, ks. prof. Michał Heller – cytat pochodzi z jego świetnej książki „Sens życia i sens wszechświata” (2002). 

Niebo w płomieniach

W dyskusji pod ostatnim wpisem pojawiły się ważne i ciekawe pytania. Czy teologiczną koncepcję duszy ludzkiej można pogodzić z osiągnięciami współczesnej nauki? – pyta Politolog. Gościówa z kolei zauważa, że hipoteza ewolucyjnej genezy zła moralnego, którą proponuję, czyni zbędną interpretację religijną. „Gdy mówisz o gadzim mózgu, odruchach itp. – doskonale, to brzmi nawet przekonująco. Ale po co wtedy gadać o grzechach (pierworodnych i nie), o sakramentach?” – pyta i dodaje: „Gołym okiem widać, że katechizmowe kategorie opisu człowieka przysparzają więcej trudności i ryzyka niezdrowych interpretacji”.

Zgadzam się z Gościówa, że gdy teologia przy objaśnianiu człowieka ignoruje fakty naukowe, popada w sprzeczności. Nie zgadzam się natomiast z drugą tezą: że gdy zbytnio przejmuje się faktami naukowymi, staje się wtórna, albo wręcz zbędna. Jest przeciwnie: wiara oczyszcza się wówczas i staje się bardziej sobą. Przeciwstawię Gościówie inne rozróżnienie: „Nauka może oczyścić religię z błędów i przesądów, religia może oczyścić naukę z idolatrii i fałszywych absolutów. Każda z nich może wprowadzić drugą w szerszy świat, świat, w którym obie mogą się rozwijać”. Te słowa pochodzą z listu Jana Pawła II do ówczesnego dyrektora Obserwatorium Watykańskiego o. George’a Coyne’a z okazji 300-lecia opublikowania „Principiów” Newtona, symbolicznego początku nauki nowożytnej. Gdy na nie natrafiłem, zrobiły na mnie duże wrażenie. Sądzę, że papież utrafił tu w sedno. Jednej bez drugiej – zarówno nauce bez religii, jak religii bez nauki – grozi pycha. Język naturalistyczny nie wystarcza do opisu człowieka.

Zdarza się, że gdy uświadamiamy sobie, iż dotychczasowa interpretacja religijna jakiegoś obszaru rzeczywistości, którą w dobrej wierze przyjmowaliśmy, okazuje się zabobonna, wówczas niebo staje w płomieniach i zdaje się walić cały gmach wiary. Ale bardziej niż z rzeczywistego zagrożenia dla wiary wynika to z faktu, iż do tej pory byliśmy w wierze za mało subtelni. Po jakimś czasie gorączka mija, gdyż po prostu przyswajamy sobie nowe, bardziej adekwatne rozróżnienia. Nie tylko jesteśmy mądrzejsi, ale także nasza oczyszczona wiara staje się mocniejsza, bo bardziej trafna. J

Przypuszczam, że gdy przyzwyczaimy się do faktu, iż istoty chrztu nie narusza brak osobowej winy do „zmazania”, że chrzest i tak ma co wspomagać i co naprawiać w naszej ludzkiej naturze, to hipoteza o ewolucyjnej genezie zła moralnego wyda się oczywista.

Natomiast co do istnienia duchowej (czyli intelektualnej w przeciwieństwie do zmysłowej) duszy i jego naukowego uzasadnienia, to jest to problem, przed którym wciąż stoimy. Na razie nie czuję się na siłach, by się z nim mierzyć. Krótko, na czym on polega: chcąc zapewnić w interpretacji natury człowieka miejsce na pierwiastek duchowy, Magisterium odwołało się do antropologii arystotelesowsko-tomistycznej, głoszącej, że człowiek to złożenie ciała jako materii i duszy duchowej jako jego formy (np. punkt 365 KKK streszczający określenie duszy zdogmatyzowane przez Sobór w Vienne w 1312). Na ile mało przydatna z punktu widzenia dzisiejszej nauki teoria hylemorfizmu weszła do doktryny? Komentatorzy, np. redaktorzy polskiego „Breviarium fidei”, twierdzą, że nie weszła, że istotna jest tylko obrona pierwiastka duchowego w człowieku. Jeżeli tak, to czeka nas pełna potu praca interpretacyjna. Póki co, zasłonię się cytatem. Czyim? – zgadnijcie:

 

Potem przyszły lata studiów uniwersyteckich. Zbudowany w seminarium gmach arystotelesowsko-tomistycznej filozofii nie wytrzymał konkurencji z naukami przyrodniczymi. Proces był stopniowy, ale radykalny. Najpierw zrozumiałem, że jeżeli tomizm ma przetrwać, to musi zostać istotnie przebudowany; i to w ten sposób, aby mógł wejść w rezonans z dzisiejszymi naukami przyrodniczymi, podobnie jak w XIII wieku współgrał z ówczesnym stanem nauk. Potem, pod koniec studiów, doszedłem do przekonania, że szkoda tracić czas na ratowanie tomizmu – lepiej tworzyć coś od podstaw nowego. Była to zapewne naiwna reakcja na mój dotychczasowy „tradycjonalizm filozoficzny”. W każdym razie dostrzegłem – i to było ważnym krokiem – że moja teologia wcale nie ucierpiała na tej „filozoficznej rewolucji”. Związek teologii z tomistycznym schematem okazał się znacznie bardziej zewnętrzny, niż przedtem byłem w stanie przypuszczać.

Albo raj, albo ewolucja

W komentarzu pod ostatnim moim wpisem MagCzu ostrzega przed odruchem zawłaszczania ewolucji na sposób światopoglądu ateistycznego, przejawiającym się w myśleniu: „Jeśli wierzysz w Boga, to musisz wierzyć w dosłowny opis stworzenia lub jakąś jego ubraną we współczesny naukowy żargon wersję; jeśli wierzysz w ewolucję, to dla Boga nie ma w niej miejsca”. Też dostrzegam niebezpieczeństwo takich stereotypów i na pewno nie chciałbym paść ich ofiarą. Z drugiej strony dostrzegam potrzebę większej precyzji w mówieniu o grzechu pierworodnym. Dlatego jeszcze raz pewne rzeczy chcę doprecyzować (zwłaszcza te, których nie wyjaśniłem w dostateczny sposób).

Rozróżnić trzeba trzy rzeczywistości: (1) upadek, czyli grzech Adama (albo „pierwszy grzech”), który spowodował (2) trwały stan „utraty łaski pierwotnej świętości i sprawiedliwości”, czyli właśnie grzech pierworodny, który z kolei przejawia się w naszym życiu (3) mało sympatycznymi skutkami – nasza natura „jest zraniona w swoich siłach naturalnych, poddana niewiedzy, cierpieniu i władzy śmierci oraz skłonna do grzechu”, jak czytamy w 405 punkcie KKK. Zatem idąc od końca, czyli od tego, co jest mniej więcej empirycznie identyfikowalne, mamy fatalne skutki czy przejawy, z których zdecydowanie najważniejsza jest skłonność do zła moralnego; domyślamy się, że odpowiedzialny za te naganne odruchy jest stan zwany niezbyt precyzyjnie „grzechem pierworodnym”, który Biblia, a za nią Kościół, tłumaczy upadkiem prarodziców.

Wato podkreślić, że grzech pierworodny jest stanem a nie czynem, dlatego nie powinien być określany jako „grzech”. Katechizm stwierdza, że jest nazywany „grzechem” w sposób analogiczny (punkt 404; można by dodać, że stan ów jest „grzechem” na podobnej zasadzie, jak żywność wzmacniająca nasze zdrowie jest „zdrowa”). W „Podstawowym wykładzie wiary” Rahner zauważa, że używanie słowa „grzech” na opisywanie tego stanu jest nieprawidłowe, ale jednocześnie sugeruje, że zmiana słownictwa narobiłaby obecnie więcej zamieszania: „Trwałe, ważne i egzystencjalne znaczenie dogmatu o grzechu pierworodnym można by niewątpliwie wyrazić bez tego słowa. Ale z drugiej strony trzeba liczyć się z faktem, że w teologii i w przepowiadaniu obowiązują i muszą obowiązywać pewne reguły językowe i że historia określenia tego doświadczenia wiary de facto rozwinęła się właśnie w ten sposób, że to słowo znalazło się w owym określeniu i nie może być z niego usunięte czyjąś arbitralną decyzją” (s. 96-97).

Sądzę, że słowo „grzech” przyjęło się, gdyż upadek spowodował stan winy, chociaż nie jest to wina osobista każdego z nas, jak zaznacza Katechizm (punkt 405). W każdym razie chrzest jest między innymi na to potrzebny, aby „zgładzić grzech pierworodny” – najwyraźniej jako stan winy właśnie, którą można rozumieć jako barierę oddzielającą od Boga. (Dlatego przez stulecia teologia nie wiedziała, co ma począć z owymi nieszczęsnymi niewinnymi dziećmi, które zmarły bez chrztu.)

*

Tyle w skrócie nauczania Kościoła. Po co mieszać w to teorię ewolucji, narażając się na niebezpieczeństwo popadania w różne ateistyczne stereotypy? Czy nie lepiej zostać przy narracyjnym języku religijnym i ewentualnie szukać w nim głębokich sensów? Szukać głębokich sensów oczywiście należy, niemniej nie rozwiążą one problemu pomieszania języków, z jakim mamy do czynienie moim zdaniem w opisie grzechu pierworodnego.

Jeżeli mamy dwie interpretacje tego samego zjawiska empirycznego (np. skłonności do mordowania obcych): jedna naturalna, druga nadnaturalna, to ta nadnaturalna nie może wykluczać naturalnej, gdyż wtedy wchodzi w kolizję z rozumem. Jednym z warunków sensowności języka religijnego jest uszanowanie przez niego autonomii natury i opisujących ją języków naturalistycznych (nie wykraczających poza naturę). Tak się dzieje z mądrą interpretacją teologiczną ewolucji. Jako wierzący możemy powiedzieć, że Bóg wykorzystuje dla swoich celów ślepy mechanizm ewolucyjny – milcząco zakładamy wówczas Jego wszechmoc i wszechwiedzę. Ale jeżeli mówimy, że Bóg wkracza w ślepy mechanizm ewolucyjny konkretną interwencją po to, by np. stworzyć człowieka, to tworzymy językową hybrydę, która niszczy zarówno język nauki, jak religii.

W poprzednim wpisie jako puentę zaproponowałem tezę: jeżeli nie chcemy utożsamiać skutków grzechu pierworodnego (czyli nr 3) z nieprzewidywalnymi i trudnymi do opanowania odruchami mózgu „gadziego” oraz samego grzechu (nr 2) interpretować jako ubocznego efektu przypadkowego procesu ewolucji, to tym samym, mówiąc o grzechu pierworodnym (nr 2), nie będziemy mogli już wskazywać na grożące nam porywy destrukcyjnych emocji. MagCzu oprotestowała takie postawienie sprawy. O ile Twój protest rozumiem, MagCzu, uważasz, że da się pogodzić upadek (nr 1) jako wytłumaczenie grzechu pierworodnego (nr 2) z interpretacją naturalistyczną – z przypadkowymi mutacjami, które spowodowały dysharmonię kolejno powstających w ewolucyjnym rozwoju warstw mózgu. W jaki sposób? Zakładając, że upadek (nr 1) jest wydarzeniem realnym (historycznym) jest to niemożliwe. Nawet zakładając, że jest „wydarzeniem” symbolicznym, byłoby chyba trudno jedno z drugim pogodzić. Zatem niestety albo raj, albo ewolucja. Czy może się jednak mylę?