Akcją postulującą przeniesienie pierwszej spowiedzi na okres po Pierwszej Komunii wywołaliśmy medialną burzę. Przyglądam się jej z uwagą i próbuję analizować.
Po pierwsze, dotknęliśmy chyba rzeczywistego problemu, bo gdyby było inaczej, media (zwłaszcza świeckie!) nie zainteresowałyby się tematem aż w takim stopniu. Z pierwszą spowiedzią jest jakiś problem społeczny, którego sami księża chyba nie dostrzegają. Przyznaję, że gdy planowaliśmy ten temat, byłem sceptyczny – sam miałem świetnego katechetę, franciszkanina, ks. Jana i właściwie nie pamiętam pierwszej spowiedzi, natomiast zapamiętałem sytuację, gdy jeden z księży ochrzanił mnie, że chcę się spowiadać… podczas kazania i kazał mi wstać od konfesjonału. Strasznie mnie wówczas zawstydził. Dzisiaj wiem, że po prostu chciał sobie odmówić brewiarz, albo ciekaw był, co kolega przygotował na homilię…
I takich anegdot zaczęliśmy sypać garściami podczas zebrania redakcyjnego – okazało się, że temat każdego rusza. Być może zmiana praktyki nie jest konieczna – wystarczyłoby naprawdę lepiej przygotować pierwszą spowiedź dzieci, np. przeszkolić księży i katechetów z psychologii rozwojowej; możliwe, że przydałyby się także mądre wskazówki dla rodziców, np. w postaci kompetentnej broszury, a na pewno należałoby poznajdować różne sposoby na ich większe zaangażowanie w przygotowanie dzieci.
Po drugie, oprócz konstruktywnej dyskusji temat wywołał lawinę reakcji bardzo emocjonalnych i niemerytorycznych. (Piszę o tym w najnowszym, 21. numerze „Tygodnika Powszechnego” w artykule „Wiara i wina”.) Zostaliśmy obsypani absurdalnymi zarzutami: np. że chcemy polski Kościół doprowadzić do upadku, zniszczyć spowiedź, spowodować masową profanację Eucharystii, zdemoralizować dzieci (?!).
Nie pierwszy raz w takim „podwórkowym” stylu zareagował na portalu Frondy Tomasz Terlikowski (gęb nam zdążył już przyprawić sporo, można by wręcz przypuszczać, że kolega Tomek ma ambicję tworzyć coś na kształt katolickich „Faktów i Mitów” – z tymi samymi „chwytami” publicystycznymi). Ale, że zareagowało w ten sposób wiele innych osób podpisanych imieniem i nazwiskiem, jest wydarzeniem nietrywialnym.
Przesadziliśmy? Warto także i tę możliwość wziąć pod uwagę. Kłóci się z nią jednak wspomniana wyżej konstatacja, że pierwsza spowiedź jest społecznym problemem i to nie my go wymyśliliśmy.
Najpoważniejszą interpretacją, jaka mi przychodzi na myśl, jest hipoteza, że naruszyliśmy jakieś niewyraźnie dostrzegane dotychczas tabu polskiego katolicyzmu. W „TP” napisałem, że prawdopodobnie chodzi o specyficzne postrzeganie przez Polaków sakralności Eucharystii: wychowani zostaliśmy w przekonaniu, że kala ją nie tylko grzech ciężki, ale po prostu codzienne życie – nasze dusze po jakimś czasie same się brudzą jak noszone białe koszule (stąd np. ten dziwny i dla wszystkich uciążliwy zwyczaj spowiadania się „na ostatnia chwilę” przed Wielkanocą).
Ponadto my, Polacy – to drugi składnik tabu – prawdopodobnie nie wyobrażamy sobie wiary bez silnego poczucia winy – nasze przeżywanie wiary przesycone jest świadomością kary i cierpiętnictwem. (W artykule „Deficyt błogosławionej winy” pokazywałem, że wiara raczej buduje się na poczuciu bezradności niż winy). Zatem konfesjonał to centrum naszej polskiej religijności i duchowości.
A propos konfesjonału…
W tygodniu, w którym przygotowywaliśmy materiały o pierwszej spowiedzi dzieci, tak się złożyło, że odwiedziłem rzymskokatolicki kościół św. Katarzyny Aleksandryjskiej w Dolnym Kubinie na Słowacji, zaledwie 40 kilometrów od polskiej granicy. Uderzyło mnie, że nie było tam konfesjonałów, tak jak w polskich kościołach. Za to pod chórem świątyni znajdowało się kilka wejść do malutkich pokoików-cel, w których stały po dwa krzesła – spowiedź odbywa się tam na siedząco i w miarę intymnych warunkach. Przyszedł mi do głowy pomysł na następną tygodnikową akcję. Nie dość, że konfesjonały nie zapewniają odpowiedniej intymności, to jeszcze stanowią narzędzie tortur – dzięki nim penitenci (zwłaszcza ci z reumatyzmem) zamiast skupiać się na spowiedzi, odprawiają pokutę zanim jeszcze ją od spowiednika otrzymają. I te dziwaczne postawy spowiadających się, którzy mają to nieszczęście, że są za wysocy bądź za niscy, by sięgnąć kratek. Zwrócić na to uwagę – myślałem – to dobra sposobność, by na drobiazgach pokazać, jak się wzajemnie nie szanujemy.
Wyobrażacie sobie, co by się jednak działo, gdyby „Tygodnik” ogłosił hasło: „Wyrzućmy z naszych świątyń te okropne konfesjonały!”? A Wy, jak zareagowalibyście? To chyba dobry psychologiczny sprawdzian na obecność w nas owego tabu: jaką pierwszą myśl a zwłaszcza emocję wzbudził ten postulat?