Gdyby mój syn spotkał księdza-pedofila…

Zwykle nie komentuję aktualnych wydarzeń kościelnych. Tym razem zrobię wyjątek i odniosę się do sprawy ks. Andrzeja ze Szczecina oraz problemu pedofilii w polskim Kościele. Zastanawiałem się, co zrobiłbym jako ojciec i osoba wierząca, gdyby któryś z moich synów spotkałby się z niedwuznacznym zachowaniem ze strony księdza. Od razu odpowiem: prawdopodobnie złożyłbym doniesienie do prokuratury, a gdyby sytuacja tego wymagała, nie wahałbym się nagłośnić sprawy w mediach.

Jak pewno wiecie, zdaniem niektórych biskupów takie postępowanie „godzi w dobro Kościoła”. Proponuję mimo wszystko zapanować nad oburzeniem i „na chłodno” rozważyć owe dobro. Prowincjał dominikanów, odpowiadając biskupom, zauważył w „Tygodniku„: „Dobro Kościoła to dobro konkretnych ludzi, a nie enigmatycznej instytucji. Dlaczego dobrem Kościoła miałaby być ochrona ks. Andrzeja, przy ignorowaniu głosu tych najmniejszych?”. Rozważmy zatem dobro wszystkich dramatis personae.

 

Dobro dzieci: To, że ich dobro powinno być szczególnie chronione, jest rzeczą bezdyskusyjną. Po pierwsze, wszelkie – nawet najbardziej „niewinne” (!) – zachowania seksualne wobec dziecka zawsze (!) są nadużyciem, i im jest młodsze, tym większe spustoszenie wywołują w jego psychice oraz kłopoty w jego późniejszym życiu. Napisałem „wszelkie”, bo tu nie ma wyjątków – często nie zdajemy sobie sprawy, że np. głupie żarty w trakcie rodzinnych imprez na temat seksualności naszych dorastających dzieci są już nadużyciem i ingerencją w ich intymność.

Po drugie, dziecko zwykle nie potrafi się samo obronić, zwłaszcza jeśli sprawcą jest dorosły, od którego jest zależne (rodzic, krewny, znajomy, nauczyciel, katecheta, lekarz, terapeuta). Obowiązek ochrony spoczywa oczywiście na nas – rodzicach. Ale oprócz ochrony możemy zrobić coś jeszcze: dziecko stanie się przede wszystkim wtedy bezbronne, gdy będzie sytuacją molestowania zaskoczone. Dlatego powinniśmy je na nią zawczasu przygotować. Powinno wiedzieć, że nikt nie ma prawa je w dziwny sposób dotykać czy nakłaniać do dziwnych zachowań. Im starsze, tym jego wiedza powinna być większa. Tu się nie ma czego obawiać, wbrew pozorom nasze dzieci są bardzo pojętne. Jeśli widzą pijaka i pytają, dlaczego ten pan tak dziwnie chodzi, a my wyczerpująco odpowiadamy, to nie widzę przeszkód, by nie mówić o „złym dotyku”. Pedofilia – pomijając rzadkie przypadki rzeczywiście groźnych psychopatii (o których pisała m.in. Ewa Woydyłło) – to jeden ze wzorców zachowania składających się na erotomanię. Pedofil, jak każdy uzależniony, nie potrafi kontrolować swoich zachowań. Jeśli dziecko będzie to rozumieć, nie poczuje się sparaliżowane strachem i nie da się tak łatwo zmanipulować (potrafi przecież z daleka omijać pijaka).

 

Dobro sprawcy (jakkolwiek dziwnie to brzmi): Skoro pedofil to człowiek spętany nałogiem, wcale nie dbamy o jego dobro, chroniąc go od odpowiedzialności. To żelazna zasada terapii wszelkich uzależnień: uzależniony musi poczuć na sobie skutki swego nałogu. Wtedy ma dużą szansę przeżyć wstrząs, dostrzec mistyfikację racjonalizacji, które misternie sobie konstruował i rozpocząć skuteczne leczenie. Pedofilia to przestępstwo. Jeśli o nim wiemy, mamy obowiązek powiadomić prokuraturę (dla dobra wszystkich!). Skrupuły czy litość mogą być tutaj zgubne! Carnes w książce „Od nałogu do miłości” opisuje wiele przypadków erotomanów, którzy zdali sobie sprawę ze swojego nałogu dopiero w trakcie aresztowania.

 

Dobro biskupa: Próbuję się wczuć w sytuację biskupa, który dowiaduje się, że podlegający mu ksiądz oskarżany jest o pedofilię. Nie jest ona łatwa. Tylko w sakrze biskupiej jest pełnia kapłaństwa – biskup jakby „użycza” swego kapłaństwa duchownemu, którego wyświęca. Jest silniej związany ze swymi kapłanami niż nam się wydaje: w duszpasterstwie kapłan działa w imieniu biskupa (a biskup w imieniu Chrystusa). Wyobraźmy sobie, co musi zatem w takiej sytuacji przeżywać. Na pewno pojawia się pokusa wyparcia, zaprzeczenia za wszelką cenę. Jak żona, która nie chce w ogóle dopuścić do siebie myśli, że mąż mógłby robić krzywdę dziecku. Co by ludzie powiedzieli! To przerasta jej (jego) siły…

 

Dobro Kościoła: Stawianie instytucji – żeby nie wiem jak uświęconej – wyżej człowieka przewraca Ewangelię do góry nogami. Chrystus wcielił się nie dla siebie (tym bardziej nie dla Kościoła!), tylko dla nas, dla naszego zbawienia. Struktury mają służyć zbawieniu człowieka. I w zasadzie można by na tym poprzestać, czyli powtórzyć pytanie prowincjała dominikanów – o. Krzysztofa Popławskiego: „Dlaczego dobrem Kościoła miałaby być ochrona ks. Andrzeja, przy ignorowaniu głosu tych najmniejszych?”. Ale pomyślałem, że Ewangelia jest jedynym dobrem, jaki posiada Kościół. Na ile rozumiem jej sens, jest ona z kolei jedynym „środkiem”, zdolnym przerwać spiralę zła. W przypadku pedofilii bardzo wyraźnie ją widać: pedofilia nie rodzi się z niczego. Pedofil jest osobą, która prawie na pewno była poważnie skrzywdzona w dzieciństwie (słyszymy o gigantycznych odszkodowaniach w USA dla ofiar pedofilów, na dobrą sprawę dla wielu z nich też należałyby się takie odszkodowania). Zatem myślenie o rzeczywistym dobru osób – dziecka, księdza-pedofila, biskupa – jest chyba bliskie Ewangelii, bo przerywa obłęd zła…

Co nie znaczy, że gdybym, nie daj Boże, znalazł się w sytuacji ojca dziecka skrzywdzonego przez księdza, potrafiłbym na trzeźwo myśleć o dobru. Być może żywcem rozszarpałbym dziada, a biskupa spostponował…

Dlatego napisałem ten post.

Ile poganina w katoliku?

Wciąż zastanawia mnie „mechanizm” nawrócenia. Nawrócenie jest miejscem chyba najbardziej kluczowym i jednocześnie najbardziej delikatnym oraz trudno werbalizowalnym w naszym życiu religijnym (rozumianym jako nieustannie trwający proces sprzężeń zwrotnych, w którym ateiści widzą „błędne koło”). Katechizm przypomina, że „nawrócenie domaga się przekonania o grzechu” (nr 1848). Gościówa pyta: czym jest grzech? MagCzu w odpowiedzi mówi o przyjaźni z Bogiem i wolności jako jej warunku. Problem w tym, że przyjaźni nie da się zadekretować – nie da się jej sobie czy innym wmówić albo narzucić. Ona przychodzi sama. Tak jak miłość. Jest wpierw łaską, a dopiero potem osobistym wysiłkiem. Stąd paradoksalna natura największego przykazania – miłości Boga i bliźniego, na co zwraca uwagę Benedykt XVI w swojej pierwszej encyklice „Deus caritas est”. MagCzu zatem mówi z wnętrza wiary. A mnie interesuje owa furtka między wnętrzem a zewnętrzem wiary – czyli właśnie nawrócenie.

W katechizmie znajdziemy bardzo wiele określeń grzechu. W jednym tylko punkcie 1849 definiuje się go na kilka sposobów: „Grzech jest wykroczeniem przeciw rozumowi, prawdzie, prawemu sumieniu; jest brakiem prawdziwej miłości względem Boga i bliźniego z powodu niewłaściwego przywiązania do pewnych dóbr. Rani on naturę człowieka i godzi w ludzką solidarność. Został określony jako >słowo, czyn lub pragnienie przeciwne prawu wiecznemu<„. Jest tu tak dużo różnych odniesień, perspektyw i ważnych pojęć, że nie wiemy za co się chwycić. Tak jakby autorzy Katechizmu zdawali sobie sprawę, że rzeczywistości, o której mówią, nie da się pokazać w jednym ogarniającym spojrzeniu. Mamy zatem perspektywę mistyczną: brak prawdziwej miłości do Boga. Mamy podejście jurydyczne: wykroczenie przeciw prawu. Ale mamy też perspektywę egzystencjalną: zranienie natury człowieka.

W moim tekście „Deficyt błogosławionej winy„, do którego odniosła się Gościówa, wybrałem tę ostatnią jako uprzywilejowaną, gdyż zranienie jest najłatwiej empirycznie sprawdzalne. Osoby uzależnione naprawdę dotkliwie doświadczają „niewoli grzechu”. Można by paradoksalnie powiedzieć: mają szczęście! Ale oczywiste uzależnienie – alkoholizm, narkomania czy seksoholizm – okazuje się „szczęśliwą winą” dopiero po nawróceniu. A takiego przeżycia znów nie da się zadekretować czy wymusić na sobie albo innych, podobnie jak odkrycia Bożej miłości do nas, które według Benedykta XVI prowadzi do rozwiązania paradoksu przykazania miłości (przypadek Małej Tereski). Nawrócenie w każdym przypadku, jak się wydaje, jest łaską – czymś, co się nam przytrafia.

W mroźne zimowe noce na klatce schodowej kamienicy, w której poprzednio mieszkałem, nocowała czasem narkomanka w ostatnim stadium uzależnienia – wyglądała jak kościotrup. Miała na imię Monika. Czasem widywaliśmy ją z żoną na plantach. Potem przepadła – prawdopodobnie już nie żyje. Być może nie dane jej było przeżycie „szczęśliwej winy”. Czy Bóg mógł ją zbawić? Nie wątpię w to. Nie wierzę, by wszystko decydowało się tu na ziemi i ostatecznie było od nas zależne. Rozpocząłem swój tekst w Tygodniku od teologicznego stwierdzenia: „by móc się zbawić, musimy się nawrócić”. Właściwie jest ono mylące, skoro nawrócenie nie zależy całkowicie od nas. Nie mogę przecież sobie mocno postanowić: nawracam się i się po prostu nawrócić, tak jak sobie postanawiam: dzisiaj położę się wcześniej spać i kładę się wcześniej spać. To bardziej skomplikowane. Mogę otwierać się na nawrócenie – coraz bardziej uświadamiać sobie, że nie jestem samowystarczalny. I cierpliwie czekać.

Jan Paweł II podaje środki zaradcze na zanik poczucia grzechu: porządna katecheza, zaufanie do Urzędu Magisterium Kościoła oraz szczera spowiedź. Napisałem, że na tym nie można poprzestać. To nie gwarantuje nawrócenia. Nic nie gwarantuje nawrócenia. Dlatego wiary nie można się domagać – zwłaszcza w sferze publicznej. Jeśli wiara ma wpływ na życie publiczne, to jedynie pośrednio – poprzez nasze osobiste nawrócenie. To właśnie miał na myśli anonimowy autor Listu do Diogneta, gdy w II wieku pisał, że „czym jest dusza w ciele, tym są w świecie chrześcijanie”.

Wiary nie można zbudować w swoim życiu według skutecznego przepisu, jak jakieś ambitne przedsięwzięcie. Zbudować można kościół, zorganizować katechezę, publiczny kult, struktury – ale to wszystko jest zaledwie „preambula fidei” (przedsionek wiary). Gdy się tylko do tego ograniczymy, budujemy religię, a nie wiarę. Wtedy nie ma różnicy między chrześcijaństwem a innymi religiami, choćby pogańskimi (które były przecież bardzo pobożne i społecznie pożyteczne!). To nie przekreśla chrześcijaństwa, które przecież także jest religią zaspokajającą liczne naturalne potrzeby religijne. Poganin to ktoś jak najbardziej naturalny. Wiara nie niszczy poganina we mnie, ona go nadobficie zaspokaja. Ale jeżeli zatrzymamy się tylko na tym poziomie, pozostaniemy chrześcijańskimi poganami. Przyznajmy, że mamy taką tendencję, bo przecież ciągłe otwarcie, cierpliwe czekanie i wytrwałe szukanie może się w końcu znudzić – stan zawieszenia w „przedsionku wiary” nie jest komfortowy.

Gdy próbowałem zasugerować, że nawrócenie jest przeżyciem zrozumienia, które do nas przychodzi i nas przemienia, Gościówa napisała, że taka jest właśnie gnoza. Rzeczywiście gnoza jest blisko chrześcijaństwa – przecież wyrosła na jego glebie, ale jest czymś innym. Na ile ją rozumiem, jest elitarną wiedzą dostępną nielicznym wybrańcom – stąd jej naturalna pycha. Wystarczy, że dowiem się jaka jest prawda, by się zbawić. Prawda w wierze przychodzi natomiast z zewnątrz, często wtedy, kiedy się jej najmniej spodziewamy lub nie jesteśmy na nią przygotowani. Dlatego obdarowuje zarazem pokorą – to jej znak rozpoznawczy. (Dlatego też nie ufam tym, którzy np. wynoszą się nad kogoś, kto, jak Węcławski, stracił wiarę, albo się nad nim z faryzejską troską pochylają – nazwiska publicystów miłosiernie pominę J.)

Na koniec jeszcze o dziwnym dogmacie, ogłoszonym na Soborze Watykańskim I. Prawie na początku Katechizmu czytamy: „>Święta Matka Kościół utrzymuje i naucza, że naturalnym światłem rozumu ludzkiego można z rzeczy stworzonych w sposób pewny poznać Boga, początek i cel wszystkich rzeczy<. Bez tej zdolności człowiek nie mógłby przyjąć Objawienia Bożego” (nr 36). Jeśli ta możliwość poznania Boga za pomocą naturalnego światła rozumu oznacza, że musimy przyjąć Objawienie jako coś oczywistego, wiara nie będzie się niczym różnić od wiedzy, a chrześcijaństwo od gnozy. Jeżeli jednak ten dogmat chce tylko wskazać, że istnieje jakaś niezbędna inteligibilność i łączność naszego życia z perspektywą przygotowaną przez Boga w zbawieniu, to możemy spokojnie czekać na nawrócenie.

Errata do mojego tekstu

We wpisie „Udawanie Greka” przedstawiłem krótko historię mojego zmagania z doktryną na temat moralności małżeńskiej. Napisałem, że na dobre wszystko zaczęło się od opublikowania w czerwcu 2003 r. na łamach „TP” tekstu „Seks, miłość i antykoncepcja”. Artykuł ten próbował zdroworozsądkowo zmierzyć się z argumentacją przedstawianą w Kościele na rzecz zakazu antykoncepcji. Wynik był krytyczny wobec nauczania z jednym wyjątkiem: wówczas za jedyną przekonującą rację uznałem sformułowany przez Jana Pawła II argument z „mowy ciała”. Dzisiaj uważam, że przedstawione przeze mnie rozumowanie za tym argumentem jest błędne. Ponieważ mój tekst w międzyczasie zaczął żyć w Internecie własnym życiem (pojawił się na dwóch portalach katolickich, a odnośniki do niego na kilku forach dyskusyjnych), pozwolę sobie dopisać do niego erratę.

Wtedy argumentowałem:

 

Istnieje subtelna, ale ważna różnica między antykoncepcją a NPR i właśnie zinterpretowanie zachowań seksualnych jako „mowy ciała” pozwala ją uchwycić. Czym innym jest bowiem nieakceptowanie płodności, czyli możliwości poczęcia, a czym innym nieakceptowanie osoby jako istoty seksualnej (w przypadku żony – osoby okresowo płodnej i niepłodnej). Kochając się w okresach niepłodnych, akceptuję żonę właśnie taką, jaka w danej chwili jest, czyli akurat niepłodną. W innych chwilach, czyli w okresach płodnych, zachowuję seksualne milczenie. Takie zachowanie byłoby dwuznaczne, gdyby milczenie seksualne oznaczało nieakceptowanie żony jako osoby w danej chwili płodnej. Czy tak jest rzeczywiście?

Zastanówmy się, co oznacza niepodejmowanie współżycia np. w sytuacji, gdy żonę boli przysłowiowa głowa? Czy nieakceptowanie jej jako osoby seksualnej? Wręcz przeciwnie, w ten sposób wyrażam szacunek dla niej, jako osoby, której seksualność uwarunkowana jest różnymi okolicznościami i dlatego nie zawsze może być dla nas obojga „dostępna”. Podobnie powstrzymując się od współżycia w okresie płodnym, wyrażam szacunek dla żony, której seksualność uwarunkowana jest w tym przypadku wymogami odpowiedzialnego rodzicielstwa. Tym samym „mowa” mojego zachowania jest obiektywnie prawdziwa, gdyż jest zdolna przez cały czas wyrażać miłość – szacunek i akceptację. Używając zaś środków antykoncepcyjnych, nie akceptuję żony taką, jaka jest ze swej natury, a więc cyklicznie płodnej i niepłodnej.

 

Gdzie tkwi błąd? Nieprawdziwe jest stwierdzenie: „Podobnie powstrzymując się od współżycia w okresie płodnym, wyrażam szacunek dla żony, której seksualność uwarunkowana jest w tym przypadku wymogami odpowiedzialnego rodzicielstwa”, a zwłaszcza wniosek: „Tym samym 'mowa’ mojego zachowania jest obiektywnie prawdziwa, gdyż jest zdolna przez cały czas wyrażać miłość – szacunek i akceptację”.

Argument z „mowy ciała” zakłada, że nasze gesty niezależnie od motywów i subiektywnych przeżyć mają obiektywne znaczenie. To założenie byłoby słuszne, gdyby gesty były jednoznaczne. A tak nie jest. Zwłaszcza tak „skomplikowane” gesty jak stosunek seksualny! Podobnie zresztą niejednoznaczne są używane przez nas w codziennej mowie słowa. Dlaczego zatem zwykle możemy się dość dobrze porozumieć? Dlatego, że kontekst mowy ujednoznacznia nasze wypowiedzi. W moim rozumowaniu twierdzę, że powstrzymanie się od współżycia w okresie płodnym jednoznacznie wyraża wzajemny szacunek i akceptację seksualności. Tak wcale nie musi być: para może w ogóle odrzucać rodzicielstwo i siebie nawzajem, stosując zarazem naturalne metody (np. uważając je za najbardziej „bezpieczne”). Z samego ich zachowania nie wynika czy się akceptują i szanują, czy się nie akceptują i nie szanują. Po prostu założyłem milcząco ich odpowiedzialne rodzicielstwo oraz wzajemną miłość, by następnie „dowieść” tego z samego ich zachowania. Czyli klasyczne petitio principii.

Być może argument Jana Pawła II z „mowy ciała” ma nam coś do powiedzenia, ale przedstawiona przeze mnie pięć lat temu jego wykładnia nie jest poprawna. Errare humanum est.

Rozterki Jana Pawła II

W ostatnim wpisie zasugerowałem, że w dziedzinie nauczania o małżeństwie w minionych 30 latach dominował przekaz „nie wolno!”. Zarzucono mi uproszczenie. To rzeczywiście może tak wyglądać – osoba Jana Pawła II na pewno zasługuje na więcej niż enigmatyczną uwagę. Wspominałem już, że tworząc ten blog właśnie nauczanie Jana Pawła II o małżeństwie miałem na uwadze – zwłaszcza jego katechezy o znaczeniu cielesności. (Pamiętam, że w kilku komentarzach do mojej pierwszej noty „O co mi chodzi?” pytano: dlaczego nie ma nic o nauczaniu Jana Pawła II, które przecież wniosło coś nowego?) Mam nadzieję, że w końcu uda mi się za to zabrać. J Dzisiaj – tytułem wstępu – chciałbym opowiedzieć dwie historie, pokazujące, jak głęboko i wcale nie bezkrytycznie Papież przeżywał małżeńskie kłopoty z antykoncepcją.

Ale zanim to zrobię, słów kilka o jego bezpośrednim poprzedniku, o którym obecnie właściwie zupełnie się nie pamięta. Właśnie wpadł mi w ręce zbiór zaledwie dwudziestu paru przemówień Jana Pawła I, które zdążył wygłosić w ciągu 33 dni swego krótkiego pontyfikatu. Uderzyły mnie przede wszystkim inny język, spontaniczność, poczucie humoru i rzec można – normalność tego papieża. Nie dziwię się, że szokował swoje otoczenie. Na przykład bardzo mądre i bardzo krótkie przemówienie o prymacie modlitwy rozpoczął w ten sposób: „Powiadają w Wenecji: każdy porządny rozbójnik ma swego świętego. Również papież ma swoich świętych…”. J (Albino Luciani do wyboru na papieża był patriarchą Wenecji, a to miasto zbudowali pobożni… korsarze.) Co prawda, nie znalazłem nic o antykoncepcji, ale już podczas pierwszej swojej audiencji generalnej Jan Paweł I zwrócił się do nowożeńców, których dostrzegł w tłumie. To fajne słowa, warto je przytoczyć:

 

Obecność tu nowo zaślubionych par wzrusza mnie szczególnie, gdyż rodzina jest wielką rzeczą. Napisałem kiedyś artykuł, w którym pozwoliłem sobie zażartować, cytując wielkiego pisarza Montaigna: „Małżeństwo jest jak klatka: ci, którzy są poza nią, czynią wszystko, aby do niej wejść; ci, którzy się w niej znajdują, robią wszystko, aby z niej wyjść”. Nie, nie! W kilka dni później otrzymałem list od starego inspektora Akademii, autora licznych książek, który czynił mi wielkie wymówki: „Ekscelencjo, źle ksiądz zrobił, cytując Montaigna. Jesteśmy z mą żoną małżeństwem już od lat sześćdziesięciu, a każdy dzień jest dla nas jak pierwszy”. Zacytował mi wówczas francuskiego poetę, którego i ja cytuję obecnie: „Kocham cię co dnia bardziej; dziś o wiele bardziej niż wczoraj, ale niewiele mniej niż jutro”. Oto czego wam życzę.

 

Można powiedzieć, nasz Papież – Jan Paweł II – miał w Watykanie przetarte szlaki dla swojej spontaniczności i poczucia humoru. Ale sprawę małżeńskiej regulacji poczęć, wracając do tematu, traktował bardzo poważnie. Ktoś, kto miał bezpośredni dostęp do Jana Pawła II, opowiadał mi kiedyś swoją rozmowę z Papieżem o ich wspólnej znajomej. Owa kobieta przeżywała w swoim życiu ciężkie chwile. Ostatecznie okazało się, że z powodów poważnych komplikacji zdrowotnych kolejna ciąża zagrażała jej życiu, nie mogła więc sobie na nią pozwolić. Stanęła przed dylematem: antykoncepcja albo całkowita wstrzemięźliwość i kłopoty w rodzinie. Rozmówca Papieża skomentował to tak: „Znalazła się w sytuacji bez wyjścia”. Wówczas Jan Paweł II powiedział z naciskiem: „Nie ma sytuacji bez wyjścia!”. Ów rozmówca, jak mi powiedział, widział Papieża tylko dwa razy tak zirytowanym (drugim razem, gdy podczas zaimprowizowanej konferencji prasowej jakiś nieodpowiedzialny dziennikarz zarzucił Papieżowi antysemityzm). Liczne papieskie teksty o małżeństwie i rodzinie potwierdzają to: Karol Wojtyła przez całe swoje kapłańskie życie był przekonany, że antykoncepcja nie jest rozwiązaniem dla małżonków w żadnej sytuacji. On to po prostu wiedział – miał taką intuicję. Jednocześnie był niewątpliwie świętym! To daje do myślenia.

Zresztą to kolejny temat do rozmowy: w jakich dziedzinach świętość daje wgląd w prawdę? Zauważmy na razie, że wielki Augustyn z Hippony też niewątpliwie był świętym, a zdarzyło mu się popełnić kilka ważnych pomyłek!

Ową silną intuicję co do zła antykoncepcji Papież ciągle na nowo starał się werbalizować, tak, by miała coraz większą siłę przekonywania. To zmaganie o maksymalnie przekonującą argumentację widać w jego tekstach. W bardzo zwięzłej, niemniej doktrynalnie ważnej wypowiedzi o antykoncepcji w adhortacji „Familiaris consortio” (nr 32) dostrzec można odniesienia do co najmniej pięciu argumentów. Mimo to tuż przed tą wypowiedzią (nr 31) pojawia się właściwie rozbrajające „usilne wezwanie” do teologów o pomoc w szukaniu jeszcze bardziej przekonujących argumentów. I tak będzie do końca pontyfikatu (choć na kilka lat przed śmiercią Jan Paweł II jakby zaniechał walki: temat antykoncepcji przestał pojawiać się w jego przemówieniach – to nie tylko moje spostrzeżenie). Zatem Papież nie miał nigdy rozterek co do treści nauczania, niewątpliwie zmagał się jednak z poczuciem jego ciągłej „niedoskonałości”.

Był wewnętrznie przekonany, ale na pewno nie był fanatykiem. Wspominałem już, że za namową współpracowników zrezygnował z pomysłu ogłoszenia definitywności nauczania o złu antykoncepcji. Że nie był bezkrytyczny, przekonuje o tym także inna znana mi prywatna rozmowa. Swego czasu w Rzymie działał płomienny kaznodzieja – zagorzały propagator NPR i zdecydowany przeciwnik antykoncepcji (mianowany niedawno przez Benedykta XVI kardynałem). Znam kilka jego tekstów przetłumaczonych na język polski. Rzeczywiście, ciężko się to czyta z powodu nadmiaru demagogii. Jan Paweł II miał kiedyś powiedzieć do swojego przyjaciela: „Czytałeś ostatni tekst X-sa? Przesadza. Tak nie można!”. J

Benedykt XVI o antykoncepcji

Pod koniec roku zamieściłem wpis „Ratzinger o antykoncepcji„. Przytoczyłem w nim wypowiedzi prefekta Kongregacji Nauki Wiary, które udało mi się odnaleźć on line. Zasugerowałem, że Ratzinger jest, jak się wydaje, otwarty na dalszą dyskusję o antykoncepcji. W każdym razie do tego problemu podchodzi mniej bezdyskusyjnie niż Jan Paweł II. Niedawno odnalazłem rozmowę z Ratzingerem już jako papieżem. Została ona przeprowadzona przez dziennikarzy kilku wybranych mediów przed wizytą Benedykta XVI w Niemczech w sierpniu 2006 roku. Oto pytanie i odpowiedź o antykoncepcji:

 

Radio Watykańskie: Chciałbym poruszyć temat rodziny. Przed miesiącem Wasza Świątobliwość brał udział w Światowym Spotkaniu Rodzin w Walencji. Uważni słuchacze – a my w Radiu Watykańskim staramy się być uważni – spostrzegli, że Wasza Świątobliwość nie powiedział ani słowa o „małżeństwach homoseksualistów”, o aborcji, antykoncepcji. Uważni obserwatorzy mówili: to ciekawe, widocznie jego zamiarem jest głoszenie wiary, a nie jeżdżenie po świecie w roli apostoła moralności. Czy Wasza Świątobliwość mógłby to skomentować?

 

Benedykt XVI: Oczywiście. Muszę przede wszystkim powiedzieć, że miałem do dyspozycji dwa razy po dwadzieścia minut. Gdy ma się tak mało czasu, to nie można zacząć od razu od zakazów. Najpierw trzeba wiedzieć, czego rzeczywiście chcemy, nieprawda? Chrześcijaństwo, katolicyzm nie jest zbiorem zakazów, lecz pewną opcją pozytywną. Bardzo ważne jest, by dostrzec to na nowo, gdyż obecnie świadomość tego niemal zupełnie zanikła. Tyle już padło słów o tym, czego nie wolno, że dzisiaj trzeba powiedzieć: mamy przecież pozytywną wizję, według której mężczyzna i kobieta zostali stworzeni dla siebie; istnieje, by tak powiedzieć, swoista hierarchia wymiarów miłości: seksualność, eros, agape; i tak najpierw powstaje małżeństwo, będące uszczęśliwiającym związkiem mężczyzny i kobiety, a następnie rodzina, gwarantująca ciągłość pokoleń. W niej dokonuje się ich pojednanie, a także może dojść do spotkania różnych kultur. Najpierw trzeba zatem wskazać na to, czego chcemy, a dopiero potem można tłumaczyć, dlaczego czegoś nie chcemy. Trzeba uznać, jak sądzę, że fakt, iż mężczyzna i kobieta są dla siebie stworzeni, aby trwała ludzkość, nie jest wymysłem katolicyzmu; wiedzą o tym w gruncie rzeczy wszystkie kultury. Gdy chodzi o aborcję, to podpada ona nie pod szóste, lecz piąte przykazanie – „nie zabijaj!” Trzeba uznać za oczywiste i nieustannie podkreślać, że człowiek zaczyna istnieć w łonie matki i pozostaje człowiekiem do ostatniego tchnienia. Dlatego należy go zawsze szanować jako człowieka. Jednak staje się to zrozumiałe dopiero wówczas, gdy wcześniej powiemy o tym, co pozytywne.

 

Następne pytanie i odpowiedź też odnosi się do antykoncepcji, ale w kontekście AIDS i przeludnienia zwłaszcza w krajach Afrykańskich (Papież odpowiada, że nie wystarczy wiedzieć „jak”, potrzebne jest jeszcze „kształcenie serca, dzięki czemu człowiek uzyskuje punkty odniesienia i uczy się właściwie korzystać z poznanych technik”). To rzeczywiście inny język i inne podejście do problemu. Choć, moim zdaniem, nie można mówić o zmianie nauczania. Nie dostrzegam żadnych aluzji, by w doktrynie miało coś drgnąć. Dostrzegam natomiast bardzo subtelną krytykę wielkiego poprzednika na Stolicy Piotrowej: „Chrześcijaństwo, katolicyzm nie jest zbiorem zakazów, lecz pewną opcją pozytywną. Bardzo ważne jest, by dostrzec to na nowo, gdyż obecnie świadomość tego niemal zupełnie zanikła”. Dlaczego obecnie świadomość tego niemal zupełnie zanikła? Czy nie dlatego, że prawie przez 30 ostatnich lat dominował przekaz: „nie wolno!”?

Kiedy religia jest niemoralna?

Po co jest nam potrzebna wiara? Jaką pełni rolę w naszym życiu? Na pytanie, czym dla niego jest wiara, znany dominikański duszpasterz o. Jan Andrzej Kłoczowski odpowiedział: „Na pewno nie jest pocieszeniem, bezpiecznym portem. Przeciwnie, jest wypłynięciem na ocean. Czym innym jest pocieszenie, a czym innym umocnienie”. To ciekawe rozróżnienie. Choć, jak sądzę, nie jest potrzebne aż tak radykalne przeciwstawienie: wiara także przynosi pocieszenie, ale nie w tej kolejności. Najpierw jest umocnienie, a dopiero z tego umocnienia wynika pocieszenie. Nie tylko zresztą pocieszenie, również poczucie bezpieczeństwa, zakorzenienie w tradycji, tożsamość kulturowa, zaspokojenie potrzeby kultu i przynależności do wspólnoty. Nigdy na odwrót! Prawdziwa wiara zaspokaja różne potrzeby religijne, społeczne i kulturowe, ale jeżeli owe potrzeby uznamy za fundamentalne, wiara staje się karykaturą. Tego nie rozumieją konserwatyści, a już na pewno tradycjonaliści. Ale i nam często zdarza się odruchowo odwracać ten porządek. Dlaczego? Bo potrzeby bezpieczeństwa i przynależności do wspólnoty są bardzo silne i nam bliskie. Tu odzywa się nasza natura. W wierze jednak nie o to chodzi. Podobnie silną i nam bliską jest naturalna potrzeba seksualna. W życiu jednak nie o nią najpierw chodzi. Najpierw chodzi o miłość. Kiedy jest miłość, potrzeba seksualna odnajduje swoje miejsce.

Zauważmy, że kiedy patrzymy na wiarę z perspektywy owych potrzeb, każdy człowiek inaczej wierzący albo niewierzący narusza nasze poczucie bezpieczeństwa i tożsamości. Zagraża wspólnocie. Gdy do niej należał i ją porzucił, staje się zdrajcą. Podobnie, gdy ktoś porzuca wspólnotę narodową, zwłaszcza w stanie wojny (a tak religię pojmują tradycjonaliści, którzy w Kościele widzą oblężoną twierdzę), jest winny zdrady. Tomasz Węcławski porzucił wiarę. Najpierw zaspokajał nasze potrzeby, teraz im zagraża swoimi nowymi naukami. Czyni zło, jest zdrajcą. Ale w wierze nie chodzi przede wszystkim o zaspokajanie naszych naturalnych potrzeb. Chodzi o coś innego. Dlatego z perspektywy wiary świat wygląda inaczej.

Elzenberg pytał: kiedy religia staje się niemoralna? I odpowiadał: wtedy, gdy staje się narzędziem służącym innym celom niż zbawienie (to z tekstu o ojcu Kłoczowskim). Dobrze to rozumieli ci, którzy w IV wieku uciekali na pustynię. Dlaczego uciekali? Będąc pod wpływem platonizmu przerażał ich świat ze swoimi cielesnymi pokusami. Ale, jak sądzę, jeszcze bardziej przerażała ich pokusa, przed jaką stanął wówczas Kościół. Po edykcie mediolańskim (313 r.) sytuacja chrześcijan diametralnie się zmieniła: z religii prześladowanej (wymagającej zatem zaparcia się siebie), chrześcijaństwo stało się religią społecznie uprzywilejowaną. Otwarła się możliwość nadobfitego wręcz zaspokajania przez religię tych wszystkich wspomnianych wyżej potrzeb. Autentyczna potrzeba zbawienia zepchnięta została na drugi plan. Pustelnicy egipscy, a potem mnisi i zakonnicy przypominali o tym właściwym porządku – stąd ich ważna rola w historii Kościoła. (Próbowałem to pokazać w artykule „Po co światu zakony„.) Mam wrażenie, że teologia dorabiana współcześnie do życia zakonnego w licznych dokumentach doktrynalnych („stan doskonałości” bardziej godny od życia małżeńskiego, „niepodzielne serce”, „całkowite poświęcenie”, „wierniejsze naśladowanie Jezusa”), bierze się głównie z… poczucia winy: Kościół zdaje sobie sprawę, że poszedł za daleko w brataniu się ze „światem”, stąd owe dowartościowywanie życia zakonnego. Przypuszczam, że zakony będą istnieć dopóty, dopóki przy parlamentach będą święcone kaplice (to taka moja hipoteza historiozoficzna – przyznaję, ryzykowna J).

Na czym jednak polega owa tajemnicza potrzeba zbawienia – tak ważna, a spychana przez nasze różne inne potrzeby? Czym jest owe umocnienie, o którym mówi o. Kłoczowski? No cóż, mocuję się z tym tematem już od kilku wpisów. Pomocuję się i tym razem, choć pewno będę się powtarzał.

Wspominałem, że język wiary opisuje rzeczywistość po swojemu i nie bardzo go rozumiemy: zło nazywa grzechem, prawdziwe szczęście zbawieniem, właściwy wybór drogi nawróceniem, a potrzebę zmiany w naszym życiu odkupieniem. O co chodzi? Zauważmy, że potoczny opis rzeczywistości podobnie jest „dublowany” przez język etyki. Kiedyś pewien etyk zwrócił mi uwagę, że każdy nasz czyn ma wymiar moralny, gdyż dokonywany jest przez świadomą i wolną osobę. Niby prawda, ale o moralności zaczynamy myśleć z reguły w specyficznych tylko sytuacjach. Na przykład, dlaczego zwykle jesteśmy prawdomówni? Czy dlatego, że tak się godzi? Niekoniecznie – są jakby bliższe nam racje: bo to umożliwia komunikację, bo zależy nam na dobrych relacjach z innymi, bo kłamstwo jest społecznie niemile widziane, bo w końcu to się nam po prostu na dłuższą metę opłaca. Prawdomówność jest społecznie użyteczna i zaspokaja różne nasze codzienne potrzeby. W pewnych jednak sytuacjach wszystkie te dobre racje przestają wystarczać. Ktoś np. groźbą chce na nas wymusić fałszywe oskarżenia wobec jakiejś niewinnej osoby. W pracy zmuszają nas, byśmy kłamstwem podłożyli komuś świnię. Wiemy, że groźby czy obietnice są realne. Wiemy też, że prawdomówność wiele nas będzie kosztować. I dopiero doświadczając takich rozterek, zaczynamy rozumieć, czym jest „godziwość”. Dopiero wtedy zaczynamy rozumieć język etyki, jego niezbędność oraz jego znaczenie dla naszego człowieczeństwa.

Podobnie jest chyba z wiarą. Dopóki, jak sądzę, nie doświadczymy, że w ostatecznym rozrachunku nie panujemy nad własnym życiem, dopóty język wiary będzie dla nas niezrozumiały. Ale nie martwmy się tym na zapas. Wiara, jak powiadają, jest łaską. Po prostu dopuśćmy możliwość, że życie ma głębszy sens i próbujmy sobie z nim (życiem) radzić na tyle, na ile wciąż potrafimy.

Sumienie apostaty

Powracam jeszcze do sprawy apostazji Tomasza Węcławskiego, gdyż do redakcji dotarł ciekawy list. Ucieszył mnie, choć jest krytyczny wobec Tygodnika Powszechnego i wobec mojego tekstu. W przeciwieństwie bowiem do oświadczenia poznańskiej Kurii autorka listu wyjaśnia, co ją wzburzyło. Dla publicysty zawsze interesujące są takie reakcje jego czytelników. Szczere wyznanie, co komu leży na sercu, nikomu jeszcze nie zaszkodziło, a często daje do myślenia.

Ponieważ list został skierowany do redakcji z sugestią publikacji, pozwalam sobie go w całości przytoczyć:

 

Szanowna Redakcjo!

Głęboko poruszona wiadomością o wystąpieniu z Kościoła Tomasza Węcławskiego, a jeszcze bardziej zdenerwowana na Tygodnik Powszechny postanowiłam napisać parę słów, bo baba czasami tak ma, że się musi wygadać czy wyżalić, korzystając z chwili wewnętrznej odwagi cywilnej. Właściwie niewiele oczekuję, może tylko, że ktoś w redakcji przeczyta ten list…

Rozumiem, że TP był zawsze otwarty na niezależne myślenie, czy myślenie nie-katolickie, stąd np. artykuły prof. Jana Woleńskiego. Przełknęłam (choć z trudem, i wiem, że nie ja jedna miałam z tym problem) i to, że po tzw. „zakończeniu i zamknięciu działalności kapłańskiej” przez Węcławskiego w ubiegłym roku jego teksty „odznaczające się dużą wewnętrzną wolnością i oryginalnością” (A. Sporniak) pojawiały się dalej w TP, bądź co bądź stawiając autora jako pewien autorytet. Myślę sobie co prawda, że gdyby mój mąż opuścił mnie dla ważnych (dla siebie!) powodów, chyba raczej niechętnie cytowałabym go naszym dzieciom.
Ale skąd moje (i nie tylko moje) poruszenie? Tekst Sporniaka w najnowszym TP ukazał się na stronie, która powinna coś znaczyć, bo nazywa się 'wiara’. Dla wielu (np. dla tzw. prostych górali z Podbabiogórza, czyli dla mnie i moich bliskich) ta część Tygodnika jest kluczowa. Być może jesteśmy strasznie naiwni, bo szukamy na tych stronach tekstów, które jakoś umocnią nas w wierze. Być może redakcja TP ma inne plany wobec czytelników działu 'wiara’, np. nie tyle umocnienie, ile – mówiąc po chłopsku – zamącenie w naszych głowach. Może jest też tak, że TP jest wyłącznie dla „góry” intelektualnej, więc nic tu po nas i w tym miejscu powinnam zakończyć to pisanie.

Niestety baba jest uparta, nie da się zbyć byle czym i pisze dalej. Tekst Sporniaka jest dla mnie mało wyrazisty, ale ratują go ostatnie zdania („samo pytanie o Jezusa (…) jest wciąż aktualne i wciąż ma moc odnawiania naszej wiary”). Natomiast treści w nim zawarte domagają się bardzo jasnego i jednoznacznego komentarza. Ba, domagają się poważnego świadectwa poważnych ludzi! A co otrzymujemy od redaktora naczelnego i szefa działu 'wiara’? Niemal zrozumienie dla decyzji Węcławskiego. „Słuchacze i czytelnicy poznańskiego teologa znają jego precyzję myślenia i uczciwość intelektualną; wiedzą, że o decyzji nie mogły zdecydować ani spór z przełożonymi ani wybujałe ambicje, ani problemy z kościelną dyscypliną. Właściwa odpowiedź (…) pozostanie jego tajemnicą (…), należy to uszanować”. Czy tak poważne pismo katolickie może sobie pozwolić na pozostawienie tego pytania bez odpowiedzi?!

Tak, jestem wstrząśnięta i zmieszana! I dlatego na znienacka zadane przez ks. Bonieckiego pytanie: „dlaczego ja jestem w Kościele?” , ja – prosta kobita z Podbabiogórza, która nie ma bladego pojęcia o tym, co dla Węcławskiego było chlebem powszednim od blisko 30 lat – odpowiadam dosadnie: cholera wie, co mnie tu jeszcze trzyma, skoro ktoś taki jak Węcławski porzucił chrześcijaństwo. Może powinnam zrewidować swoje myślenie na temat Bóstwa Jezusa?!

Tak, jestem zdruzgotana! Tygodnik Powszechny, na którym się wychowałam, który czytam od 20 lat, pozostawia mnie tylko z pytaniem, dlaczego ja zostaję…

List nie jest skierowany bezpośrednio do mnie, więc nie odpowiadam wprost. Podzielę się tylko dwiema uwagami, które przyszły mi do głowy podczas lektury. Uwagi zresztą będą związane z tematami naszych dyskusji.

1. Pierwsza sprawa dotyczy roli jaką w naszej wierze pełnią autorytet i wspólnota. Jest oczywiste, że zarówno autorytet religijny jak i wspólnota, w której żyjemy, mają wpływ na naszą wiarę. Ale jak już tu kilkakrotnie wskazywałem, nie powinny mieć decydującego głosu. Wiara na najgłębszym poziomie jest osobistym spotkaniem z Bogiem. Jeśli uzależnimy ją ostatecznie od tego, co mówią i robią inni, narazimy się na to, iż w pewnych sytuacjach „będziemy zdruzgotani”. Konieczne jest odniesienie do osobistego doświadczenia wiary. Podobnie jest chyba z miłością: jeżeli sami nie doświadczymy i nie zrozumiemy, czym jest miłość, trudno nam będzie wytrwać przy żonie czy mężu tylko na podstawie tego, że gdzieś tam napisano, iż tak trzeba (choćby był to „Tygodnik Powszechny” J).

Oczywiście łatwo to powiedzieć, trudniej wymierzyć w konkretnym życiu, na ile polegamy na słowie i autorytecie innych, a na ile na owym paradygmatycznym przeżyciu doświadczenia bezsilności, w którym – jak pisałem poprzednio – w sposób szczególny doświadczamy zależności od Boga. To wszystko jest objęte owymi sprzężeniami zwrotnymi, w których ateiści widzą „błędne koło”, a Cse słusznie wznoszącą się w górę spiralę (ks. Tischner mówił także o „spirali hermeneutycznej” zamiast o „kole”).

W każdym razie owe doświadczenie bezsilności czy dziecięcej zależności (doświadczenie nawrócenia?) jest w tym procesie jakoś wyróżnione. Przyrównać je chyba można do odkrycia w fizyce nowego spojrzenia, które w nowy i lepszy sposób porządkuje doświadczenie. W nowym paradygmacie więcej dostrzegamy, rozumiemy i lepiej działamy. Ale tutaj bardziej kompetentne są Gościówa i MagCzu jako profesjonalistki w dziedzinie empirycznych nauk ścisłych. Chętnie wysłuchałbym ich zdania na temat poprawności tej analogii.

Co do zarzutu pozostawienia czytelników samym sobie, ciekawe, że autorka listu (podobnie zresztą jak poznańska Kuria) nie zauważyła, iż w tekście podałem całkiem praktyczną wskazówkę, jak sobie radzić z sytuacją apostazji Węcławskiego: sięgnąć po książkę Benedykta XVI „Jezus z Nazaretu”, która jest właśnie odpowiedzią na odczytywanie historycznej osoby Jezusa w przeciwstawieniu do wiary popaschalnej chrześcijan. Sam nie chciałem się wymądrzać, skoro ktoś bardziej kompetentny robi to dużo lepiej. Nawiasem mówiąc, poprosiłem kolegów redakcyjnych, by na stronie internetowej „Tygodnika” w moim tekście o apostazji Węcławskiego podlinkowali słowa o papieskiej książce moją entuzjastyczną recenzją (entuzjastyczną m.in. z tego powodu, że Papież nie zasłania się swoim autorytetem, tylko stara się ukazać prawdę „mocą samej prawdy”). Gdyby jednak i tego było mało, pozostaje mi odesłać do osobistej medytacji nad zapisaną w Ewangelii odpowiedzią Piotra Apostoła na pytanie Jezusa: „Czyż i wy chcecie odejść?” (J 6,67-69).

2. Druga sprawa dotyczy wolności sumienia. Autorka listu porównała apostazję do zdrady małżeńskiej: „Myślę sobie co prawda, że gdyby mój mąż opuścił mnie dla ważnych (dla siebie!) powodów, chyba raczej niechętnie cytowałabym go naszym dzieciom”. Mam wrażenie, że takie porównanie nie jest uprawnione. Zdrada współmałżonka jest aktem niemoralnym, gdyż jest złamaniem przyrzeczeń, które ślubowaliśmy przy zawieraniu małżeństwa. Z wiarą jest inaczej – tu niczego nie ślubujemy, mamy wolność wiązaną jedynie sumieniem. Jedyne do czego jesteśmy moralnie zobowiązani, to do szczerego poszukiwania prawdy i przylgnięcia do niej, jeśli ją poznamy. Jeżeli sumienie Węcławskiemu podpowiadało taki krok, był on wręcz moralnie zobowiązany, by go dokonać, choćby był on dla nas wierzących bardzo bolesny. Nie przypadkiem Kościół poczynając od Vaticanum II coraz częściej i głośniej mówi o wolności religijnej. Ostatnio Benedykt XVI na audiencji dla biskupów z krajów arabskich powiedział, że „nigdzie nie powinno być przeszkód w swobodnym wyznawaniu własnej religii lub zmienieniu jej” (cytuję za KAI). Nigdzie, a więc także w Kościele katolickim. Sądzę, że warto to przemyśleć.

Zarzut niespójności

Zostawiłem sobie komentarz Woja do mojego poprzedniego wpisu na deser – rzuciłem okiem i pomyślałem, że robi się ciekawie: ostry zarzut niespójności logicznej! Ale przy uważnym przeczytaniu, rozczarowałem się: jeśli ktoś powołuje się na logikę, powinien sam być precyzyjny. Tymczasem wyrwane z mojego tekstu zdania: „problemem nie tyle jest nauczanie Kościoła, co sam Kościół” i „dlaczego nauczanie Kościoła nas tak irytuje”, nie przeczą sobie. Nauczanie nas irytuje, zastanawiamy się dlaczego, i dochodzimy do wniosku, że u podłoża tej irytacji jest nasz kłopot z autorytetem Kościoła. By przyjąć nauczanie, trzeba uznać autorytet nauczającego – co tu jest nielogicznego?

Woj przypomina mi kogoś, kto wpadał na chwilę, usłyszał jedną wypowiedź, i zdziwił się, że nie rozumie. Zwykle nie łatwo jest zrozumieć wypowiedź wyrwaną z kontekstu dyskusji. A blog to nie wykład, tylko dyskusja (przynajmniej ten blog). W związku z tym ma wszystkie cechy dyskusji. Nie posługujemy się językiem „technicznym”, tylko potocznym, który z natury jest mało precyzyjny. Słowo „problem” może oznaczać coś, co kłuje nas w oczy, a może też wskazywać na jakąś głębszą niezgodę, której zrazu wyraźnie sobie nie uświadamiamy. W ostatnim wpisie użyłem słów trudniejszych J – paradygmat i archetyp – tylko dlatego, że dokładniej oddają to, o co mi chodzi. Paradygmat to całościowe spojrzenie porządkujące na nowo jakąś dziedzinę, archetyp – to z kolei nie wymyślony przez nas wzorzec, który wpływa na rozumienie doświadczenia. Czasem też w ferworze dyskusji na zasadzie wahadła formułujemy zbyt ostre tezy; czasem je odruchowo wyostrzamy, by łatwiej je poddać sprawdzeniu. To nie wady dyskusji! Dzięki nim dyskusja jest żywa i daje się ją – mam nadzieje – czytać.

W komentarzu Woja jest złośliwa wobec mnie i uczestników dyskusji sugestia, którą jedynie odnotowuję: „Dalej okazuje się, że to wcale nie jest [problemem] sposób przekazu tylko tępota odbiorców, którzy nie rozumieją podstawowych pojęć”. Są też pytania: „Wydaje się, że dochodzisz do wniosku, że doświadczanie Boga odbywa się bez instytucji Kościoła. (…) Co cały Twój tekst ma na celu? Czy mógłbyś to napisać w jednym zdaniu? Czy starasz się udowodnić, że instytucja Kościoła szkodzi i jest nie potrzebna?”. Przypominam, że w moim wpisie zwróciłem uwagę na prowadzące, jak mi się wydaje, do nawrócenia paradygmatyczne (a jakże! J) doświadczenia bezsilności i dziecięcej zależności. Napisałem, że rolę i sens Kościoła można odczytywać dopiero w ich świetle. Co starałem się w ten sposób udowodnić?

Zgodnie z „logiką” pytań Woja zacząłem się zastanawiać, co mieli na myśli ojcowie soborów w Nicei i Konstantynopolu, umieszczając wyznanie wiary „w jednego Boga” na samym początku Credo, a o Kościele wspominając dopiero gdzieś na końcu. Czy potrafiliby to wyjaśnić „jednym zdaniem”? Może starali się przez takie „schowanie” Kościoła „udowodnić, że instytucja Kościoła szkodzi i jest niepotrzebna”?

Ale żeby całkiem nie zmarnować emocji wywoływanych frazą „niespójność logiczna”, to zwrócę uwagę na ważną rzecz: wypowiedzi o wierze często oskarżane są o logiczny błąd „błędnego koła”. Tak czyni np. wybitny agnostyk prof. Jan Woleński w interesującej książce „Granice niewiary”: wierzący wierzą w Boga, bo taka wiara jest przekazywana w Kościele, z kolei wierzą w Kościół, bo jest on z ustanowienia Bożego – i tak w kółko Macieju. Moim zdaniem nie jest to logiczne błędne koło. Wiara jest dynamicznym procesem, w którego naturę wpisane są sprzężenia zwrotne, a nie liniowym rozumowaniem, którego jakość precyzyjnie kontrolują narzędzia logiczne – zawsze zresztą w takim liniowym rozumowaniu pozostaje pytanie o początek, czyli o aksjomaty. My, wierzący, nie musimy się czuć jakimiś „odmieńcami”. Zauważcie, że nie tylko w religii jesteśmy na te sprzężenia zwrotne skazani: a poznanie (nie ma „gołych faktów”)? A język (co jest konwencją, a co zastaną strukturą)? A kultura (czym jest rozumienie)? Dlatego filozofia humanistyczna w sporze z filozofią analityczną mówi o „kole hermeneutycznym”, a nie o „błędnym kole”. Coś jest na rzeczy.

I jeszcze jedno: wiara jest procesem o wybitnie nieliniowym charakterze – pewne doświadczenia są wyraźnie wyróżnione, porządkując na nowo nasze postrzeganie siebie i świata. Ale mieliśmy rozmawiać o seksie, a nie o wierze… J

Co Mała Tereska ma wspólnego z seksem?

Ciekawe. Przyznam, że nieco inaczej wyobrażałem sobie prowadzenie blogu. Sądziłem, że coś tam będę sobie podczytywać (np. katechezy o małżeństwie Jana Pawła II, które mam dość dobrze przerobione), krytycznie komentować, a Wy będziecie mnie albo krytykować, albo precyzować moje wypowiedzi. W każdym razie, że to ja będę Wam serwował upichcone przez mnie i dobrze mi znane „potrawy”. Tymczasem… jest ciekawiej. Blog stał się właściwie nieprzewidywalny J, bo przez was redagowany. Dzięki Wam odkrywam nowe rzeczy. W związku z tym mam wrażenie, że to ja więcej korzystam niż Wy. Oto dowody:

Najpierw odkrycie, że problemem nie tyle jest nauczanie Kościoła na temat seksualności, co sam Kościół. W każdym razie kłopot z Kościołem jako instytucją i autorytetem jest chyba bardziej podstawowy niż jego nauczanie – wciąż na ten temat dyskutujemy. Coraz bardziej jestem przekonany, że kluczem jest właściwa perspektywa. Intuicja podpowiada mi, że istnieje taka, z której wszystkie sprawy nabierają odpowiednich proporcji: to, co nas irytuje, staje się wtedy mało ważne, a to, co jest naprawdę istotne, nabiera dla nas znaczenia. Trochę po omacku jej szukam, ale dzięki Wam ciągle się uczę.

Na przykład wyraźniej dotarło do mnie, że w poszukiwaniu owej perspektywy fundamentalną rolę musi odgrywać… doświadczenie. Dlaczego nauczanie Kościoła nas tak irytuje? Między innymi dlatego, że Kościół mówi niezrozumiałym a zarazem roszczeniowym językiem. Wymaga od nas „cnoty”, „czystości”, „świętości”, unikania „grzechu”, mówi o konieczności „odkupienia”, „łaski”, obiecuje „zbawienie”… Tymczasem te słowa są dla nas właściwie niezrozumiałe, tzn. nie potrafimy odnieść ich do życiowego doświadczenia, a w związku z tym – nie doświadczamy, by one w jakiś wyraźny i egzystencjalnie atrakcyjny sposób porządkowały nasze życie. Innym powodem irytacji jest poczucie straty – wydaje się nam, że kościelne zakazy coś ważnego nam zabierają (np. zakaz współżycia przed ślubem).

O kościelnym języku i o poczuciu straty zamierzam jeszcze pisać. Na razie chciałbym powrócić do owej szukanej paradygmatycznej perspektywy, gdyż to ona może uporządkować nasze doświadczenie i zweryfikować poczucie straty. Carnes, którego także odkryłem dzięki Wam (a konkretnie dzięki Novvej), wskazuje na wagę doświadczenia bezsilności czy, jak to zgrabnie ujął cytowany przeze mnie Avenarius, doświadczenia utraty kontroli nad życiem. Wypowiedziałem się na ten temat w tekście Uzależnienie jako wartość”. Ciekawe uwagi poczyniła do tego wpisu MagCzu. Napisała: „Nie wiem, czy słuszne jest przekonanie wyleczonego seksoholika, że seks „znaczy dla niego więcej” niż dla tych, którzy nie przeszli przez jego kłopoty. Paweł pisał, że tam gdzie obficie rozplenił się grzech, jeszcze obficiej rozlała się łaska. W tym sensie seksoholik ma rację. Tylko czy nie jest to racja wyłowionego topielca, że pływanie „więcej dla niego znaczy” niż dla innych”. Jeśli dla jakiegoś zapalonego żeglarza pływanie stało się obsesją, to taki wypadek może go oprzytomnić. Nie wykluczone, że wtedy o pływaniu zaczyna wiedzieć więcej niż ja – niedzielny pływak. Podobnie jest chyba z życiem: jeżeli stanęliśmy na jego krawędzi, to możliwe, iż pełniej uświadamiamy sobie jego wartość.

MagCzu zwróciła także uwagę, że nie wszyscy święci przechodzili przez dramatyczne doświadczenia związane z bezsilnością i grzechem: „Myślę tu zaraz o postaciach tych świętych, którzy nie mieli za sobą spektakularnego nawrócenia w stylu świętego Pawła. Wychowani w wierze i od najmłodszych lat dziwnie świadomi swojego uzależnienia od Boga, lękający się najmniejszych własnych kroków samopas”. Od razu pomyślałem o Teresie z Lisieux, którą spowiednicy przez kilka lat musieli zapewniać, że nigdy nie popełniła grzechu ciężkiego.

Kiedy byłem u dominikanów (cztery beztroskie lata J) wśród braci panowała swoista moda na Małą Tereskę. Ja też próbowałem jej ulec: kilkakrotnie rozpoczynałem lekturę „Dziejów duszy” – zawsze bezskutecznie. Zniechęcał mnie infantylny język – te wszystkie „ptaszki”, „kwiatki”, „słoneczka”… Myślałem sobie: dorosła, 24-letnia dziewczyna, a pisze jak siedmiolatka. Ewidentnie skrzywdzona przez tych wszystkich pobożnych ludzi, którzy nie pozwolili jej dorosnąć: ojca, siostry rodzone, siostry karmelitanki, ówczesnych kaznodziei. Pod wpływem uwagi MagCzu przyszła mi jednak do głowy myśl, że to tylko język, który wyraża owe bezcenne dziecięce doświadczenie całkowitej zależności od Boga. Innego języka Teresa nie znała. I rzeczywiście, jeżeli się weźmie w nawias ten język (oraz okropne, abnegackie podejście do doczesności Tomasza a Kempis, którym Teresa się duchowo karmiła), to można dotrzeć do jakby czystego jej doświadczenia. W tzw. „Rękopisie B” pisze m.in.: „Tylko miłość może nas uczynić miłymi Dobremu Bogu, pojmuję to tak jasno, że tylko o tę miłość zabiegam. Jezus z upodobaniem pokazuje mi jedyną drogę, która prowadzi do Boskiego ogniska, a tą drogą jest ufność małego dziecka, co bez obawy zasypia w ramionach Ojca” (faktycznie, Teresa zasypiała na adoracji – jak wstąpiła do Karmelu miała zaledwie 15 lat, a surowa reguła pozwalała tylko na 6 godzin snu).

Mamy zatem jakby dwie paradygmatyczne perspektywy: bezsilności i całkowitego zaufania. Zauważcie, że oba te archetypiczne doświadczenia odnoszą do Boga bezpośrednio – bez pośrednictwa Kościoła. Rolę i sens Kościoła można odczytywać dopiero w ich świetle. I to jest chyba droga do rozwiązywania naszych problemów.

Na koniec jeszcze tytułowe pytanie: co ta istota, wydawałoby się aseksualna, ma wspólnego z seksem? Bezpośrednio nic. Ale przyznam, że chciałbym umieć spojrzeć na życie jej oczami…

Toksyczny związek z Kościołem

Niezapominajka zapytała mnie, czy sądzę, że efektem doskonałości moralnej może być rozbite małżeństwo. Pytanie postawione zostało w komentarzu do zacytowanych przeze mnie wypowiedzi kard. Ratzingera na temat antykoncepcji. Zanim odpowiem, skorzystam z okazji i najpierw powiem, co sądzę o samych cytatach.

Lubiłem czytać kard. Ratzingera, i lubię czytać Benedykta XVI. Cenię go za jasność i precyzję myśli, odpowiadające życiowym realiom pytania i dające do myślenia odpowiedzi. Dwie jego encykliki znakomite! „Jezusa z Nazaretu” czytałem z zapartym tchem. (Pisałem o tym tu i tam.) Natomiast przytoczone wypowiedzi o antykoncepcji zaskoczyły mnie, choć doceniam ich „ostrożność”, zwłaszcza, że do tej pory mieliśmy do czynienia prawie wyłącznie z „pewnością”. Kulturowa diagnoza wydaje się jednak nietrafna, a uogólnienia miejscami trącą nawet demagogią. Przecież efektem rewolucji seksualnej z 1968 roku nie było oddzielenie seksualności od płodności (to była ostatecznie sprawa drugorzędna choć „technicznie” ważna), tylko oddzielenie seksualności od trwałego związku mężczyzny i kobiety, czyli od małżeństwa! Na dobrą sprawę seksualność została oddzielona od płodności już w 1951 roku, kiedy to Pius XII zezwolił na korzystanie z naturalnych metod planowania rodziny w celu uniknięcia poczęcia. Mówienie, że „akt seksualny stracił intencjonalność i celowość, które wcześniej były dlań oczywiste i decydujące”, oznacza, iż intencjonalnością i celowością każdego aktu ma być płodność. Taka wypowiedź brnie prosto w sprzeczności. Podobnie uwagi o in vitro: „Człowiek będzie wytwarzany, planowany jak rzecz, a seksualność nie będzie już miała wartości moralnej, ludzkiej, personalistycznej, ale stanie się biologiczną funkcją naszej egzystencji”. A to dlaczego seksualność nie będzie już miała wartości moralnej, ludzkiej, personalistycznej? Czy taką wartość przydaje seksualności jedynie płodność? Albo ja nie rozumiem Kardynała, albo… temat jest sam w sobie zbyt trudny.

 Co do pytania Niezapominajki, to w dużej mierze odpowiedziałem na nie przy okazji wpisu „Czy wstrzemięźliwość buduje relacje małżeńskie?” – starałem się wtedy wskazać miejsce moralności w budowaniu relacji małżeńskiej. Sądzę, że w pytaniu tym koniecznie trzeba wziąć w cudzysłów słowa „doskonałość moralna”. Jestem w stanie wyobrazić sobie, że pewien typ przeżywania moralności może prowadzić do rozbicia małżeństwa. Ale właśnie będzie to moralność niedojrzała, kurczowo trzymająca się zewnętrznego autorytetu, zniewalająca a nie wyzwalająca. Jeśli żona odmawiać będzie jakiejkolwiek rozmowy z mężem na temat seksu i NPR, powołując się przy tym na swoją wierność Kościołowi, to wtedy zarówno seks, jak i wstrzemięźliwość zaczynają służyć czemu innemu niż powinny. Seks powinien służyć wyrażaniu i budowaniu więzi, a NPR – planowaniu rodziny. Jeśli rozmowę i porozumienie zastępuje lękowe zacięcie się: „bo tak chce Kościół”, to wtedy żona idzie do łóżka nie z mężem tylko… z Kościołem. A przecież to mężowi a nie Kościołowi ślubowała miłość, wierność i uczciwość małżeńską.

Jeżeli związek z Kościołem konserwuje naszą niedojrzałość, to jest to związek toksyczny. Tu przydaje się analogia, na którą się już powoływałem: pisałem, że Kościół wobec nas jest nieomylny, tak jak rodzice wobec dzieci. Więź z Kościołem może być jednak podobnie destrukcyjna jak relacje w rodzinie. Wtedy nie ma wyjścia: by w ogóle móc zdrowieć, trzeba tę więź czasowo rozluźnić.

Tylko nie bierzcie tych słów za zbyt łatwy upust dla swoich frustracji i wygodne usprawiedliwienie. Sprawa jest poważna. Carnes w książce „Od nałogu do miłości” pisze, że jeżeli w pierwotnej rodzinie erotomana relacje nadal są chore i nie ma szans poprawy, to w procesie zdrowienia konieczne jest zerwanie więzi z rodziną. Taka rada nie godzi w wartość rodziny jako takiej, czyli jako instytucji – jak wierzymy – Boskiego pochodzenia. Przeciwnie – uzależniony uczy się w grupach wsparcia budować zdrowe i bezpieczne bliskie więzi z innymi, po to właśnie, by sam mógł uzdrowić istniejącą już rodzinę, czy założyć ją zgodnie z Bożym planem.

Tak samo konieczność w niektórych sytuacjach rozluźnienia więzi z Kościołem nie godzi w Kościół jako instytucję – jak wierzymy – Boskiego pochodzenia. Przeciwnie ma tę więź w perspektywie uzdrowić. Problemem może być jednak brak środowisk, które wspierałby przywracanie równowagi w wierze. Może powinny powstawać grupy wsparcia uzależnionych od Kościoła podobne do wspólnot anonimowych alkoholików czy anonimowych seksoholików? W każdym razie zawsze można szukać kontaktu z ludźmi mądrze i silnie wierzącymi, czytać mądre książki, czy choćby… „Tygodnik Powszechny” J