Ocena zachowań seksualnych

Rzeczywiście, ostatnio długo milczałem – niektórzy są nawet zawiedzeni… Spróbuję to nadrobić, ale najpierw usprawiedliwienie. Trochę się w międzyczasie działo. Miedzy innymi zostałem zaproszony do programu katolicko-rodzinnego TVP1 „My, wy, oni”. Przyznam, że nie wiedziałem, co to za program – sądziłem, że to po prostu telewizyjna debata o NPR. Tymczasem trafiłem do sympatycznej rodziny wielodzietnej, którą raczej nie interesowało pytanie: jeśli NPR nie działa, to co zamiast? Trochę robię zatem za… adwokata diabła – zobaczcie sami J. Niezapominajka wspomniała także o debacie u warszawskich jezuitów na Rakowieckiej. Dwa krótkie omówienia są na Blogu Powszechnym (tu i tu).

A poza tym… gorąca dyskusja o ocenie masturbacji pod ostatnim moim wpisem, kolejna już zresztą, spowodowała, że jeszcze raz na spokojnie spróbowałem przemyśleć możliwość moralnego uzasadniania zachowań seksualnych. Co prawda, nie pobiegłem do Empiku zgodnie ze wskazaniami Gościówy J, ale sięgnąłem po kilka pozycji, które miałem na półce, m.in. znakomitą, choć nie pozbawioną pewnych słabości, kulturową historię masturbacji „Samotny seks” Thomasa Waltera Laqueura. Przyznaję, że zaskoczył mnie fakt, iż Kościół właściwie do XVIII wieku nie zajmował się problemem masturbacji – histerię antymasturbacyjną rozpętało oświecenie! Słynna anonimowa broszura „Onania” (1712 r.), od której wszystko się zaczęło, opisująca masturbację jako straszliwą śmiertelną chorobę, ostatecznie okazała się marketingowym chwytem hochsztaplera – Johna Martena, który zbił majątek na rzekomo cudownych antymasturbacyjnych medykamentach, sprzedawanych razem z książeczką za nie małą kwotę.

Nawiasem mówiąc, intrygujący homunculus to też nie kościelny wynalazek. Pomysł pojawił się podobno już w starożytnytności, a powrócił ze zdwojoną siłą po udoskonaleniu przez van Leeuwenhoeka mikroskopu. Jak podaje Norman M. Ford w książce „Kiedy powstałem?”, wielu XVII-wiecznych uczonych (m.in. Andry, Dalenpatius, Gautier) zapewniało, że obserwując pod mikroskopem plemniki, widzieli malutkie figurki człowieka, z wykształconymi rękami, głowami i nogami. „Można sobie wyobrazić – pisze Ford – jak tego rodzaju wypowiedzi oraz niedoskonałość pierwszych mikroskopów pobudzały wyobraźnię”. W książce zamieszczono reprodukcję XVII-wiecznego rysunku homunculusa (którą znalazłem też tutaj).

I przy okazji jeszcze jedna ciekawostka: jednym z myślicieli najbardziej zasłużonych w pokonywaniu arystotelesowkiej teorii bierności kobiety przy poczęciu (kobieta daje jedynie „materię” w postaci krwi menstruacyjnej, zasadą czynną jest męska sperma, która ową krew „ścina” i formuje z niej dziecko) był XVII-wieczny duński uczony i biskup katolicki Niels Stensen. Na podstawie empirycznych badań ptasich jajników przekonywał on, że żeńskie gonady na równi z męskimi biorą czynny udział przy poczęciu. Od niego też pochodzi nazwa „jajnik”. Ze znakomitej książki Woodwarda „Fabryka świętych” dowiedziałem się, że jest on jednym z nielicznych uczonych wyniesionych ostatnio na ołtarze (przez Jana Pawła II w 1988 r.), a swego czasu kard. Ratzinger obok Edyty Stein dawał go za wzór bardzo „aktualnego” świętego.    

Zatem sytuacja nie jest tak klarowna, jak czasem pod wpływem różnych emocji myślimy: źródłem nie wszystkich szalonych pomysłów związanych z seksem i prokreacją jest… zmagający się z celibatem kler. Choć pozostaje faktem, że Magisterium z dużą determinacją broni obecnie stanowisk, które moim zdaniem są nie do obrony.

Ale powróćmy do seksu i jego moralnej oceny. Wiele razy już pisałem, że oceniamy na podstawie wglądu we własne moralne doświadczenie. Jeżeli kasjerka w kasie wyda mi za dużo, czuję, że powinienem zwrócić nadwyżkę. Po pierwsze dlatego, że ona mi się nie należy i byłoby niesprawiedliwie ją cichcem zatrzymać. Po drugie, że za swoją pomyłkę najprawdopodobniej kasjerka będzie musiała zapłacić z własnej kieszeni.

Pisząc dwa ostatnie zdania, jakby bez wahania podałem moralne racje uzasadniające oddanie pieniędzy. I tak już jest, że nasze doświadczenie etyczne, jak każde doświadczenie (o tym także już mówiliśmy), nigdy nie jest całkiem „gołe” – zawsze jest uwikłane w jakieś lepsze bądź gorsze uzasadnienie. Etyka stara się z naszego doświadczenia wypreparować te lepsze, bardziej rozumne motywy. Często działamy bowiem na zasadzie wyuczonego automatu: bo tak się robi, tak mnie nauczyli rodzice, takie zachowanie jest przyjęte w moim środowisku, boję się kary czy wzdragam się przed poczuciem winy (poczucie winy to coś innego niż doświadczenie moralne! – polecam ciekawy artykuł o. Kłoczowskiego na ten temat).

Z oceną zachowań seksualnych nie jest prosta sprawa, przede wszystkim dlatego, że to, co o seksualności myślimy, bardzo podatne jest na kulturowe wpływy. Wnikliwie pokazuje to historia masturbacji Laqueura. Nie tylko zresztą ona, także „Historia seksualności” Foucaulta czy „Seks i trwoga” Pascala Quignarda i wiele innych opracowań. 

Z drugiej strony czujemy, że seks nie jest obojętną czynnością – ma znaczenie dla naszego życia, wpływa na nas, kształtuje to, jak postrzegamy siebie i innych oraz nasze relacje. Jest na pewno czymś ważnym. Dzięki niemu możemy wiele zyskać, ale tym samym – także wiele stracić. Dlatego próbujemy wynajdywać jakieś kryteria seksualnych zachowań. Czy potrafiłbym wskazać przekonujące, maksymalnie obiektywne podstawy dla tych kryteriów – wolne od kulturowych wpływów? Do niedawna sądziłem, że tak. Teraz mam coraz więcej wątpliwości (chciałoby się powiedzieć: przez Was! J).

Odwołując się do stosunkowo najlepiej poznanego przez naukę mechanizmu uzależnienia, pisałem, że seks poza trwałym związkiem może uzależniać, wewnątrz związku – nie. Nie jest to do końca precyzyjne stwierdzenie. Mechanizm uzależnienia zagraża wówczas przede wszystkim, gdy seks zaczynamy używać do czegoś innego niż do… seksu. W trwałym związku rzeczywiście jest trudniej używać seksu np. do łagodzenia stresów czy tłumienia lęków, ale przecież związki nie chronią nas automatycznie od lęków czy stresów.

Do czego zatem służy seks?

Prof. Lew-Starowicz wylicza wiele różnych potrzeb seksualnych. Grupuje je nawet w pewną hierarchię – wszystkie one są potrzebami psychicznymi, ale zakorzenionymi albo w fizjologii, albo w psychice, albo w sferze duchowej. Stąd na najbardziej podstawowym „fizjologicznym” poziomie znajdują się: potrzeba rozładowania napięcia seksualnego, potrzeba doznań zmysłowych, potrzeba współżycia „dla zdrowia”. Na poziomie stricte psychicznym: potrzeba bezpieczeństwa, potrzeba samorealizacji, potrzeba afirmacji męskości-kobiecości, potrzeba samoakceptacji i potrzeba okazania wdzięczności. Na poziomie duchowym zaś: potrzeba uszczęśliwienia drugiej osoby (miłość?), potrzeba zjednoczenia i potrzeba unieśmiertelnienia miłości (jak to ładnie określa profesor prokreację). Zapewne wskazać można byłoby jeszcze więcej potrzeb, ale zatrzymajmy się przy tych wyliczonych: co można o nich powiedzieć?

    Po pierwsze, że niższe są bardziej fundamentalne od wyższych, to znaczy, że trudno będzie nam realizować np. potrzebę zjednoczenia, jeśli nie zaspokojona będzie np. potrzeba rozładowania napięcia seksualnego. Jak to ładnie napisał Lewis w „Czterech miłościach”: „Najwyższe na najniższym wznosi się i opiera”.

Po drugie, czujemy, że im więcej potrzeb i im wyższe z nich są przez nasze zachowania seksualne zaspokajane, tym seks jest lepszy, pełniejszy i przynosi nam więcej frajdy. (To stwierdzenie faktu, a nie teza normatywna.)

Po trzecie, z doświadczenia wiemy, że pojedyncze zachowanie seksualne niewiele może „zdziałać” w dziedzinie naszych potrzeb. Seks potrzebuje ciągłości i życiowego kontekstu, by mógł dawać nam to, co w pełni może – a może zdumiewająco wiele! Dlatego małżeństwo stwarza najlepsze warunki dla współżycia.

    Czy z tych neutralnych uwag i obserwacji można wywieść jakieś normy moralne? Zauważcie, że wszystkie te potrzeby to, odwołując się do języka tomistycznego, uprawnione „cele” zachowań seksualnych, gdyż wszystkie przynależą do natury naszej seksualności. Czy można mówić, że jedynie prawdziwym pod względem moralnym celem jest zjednoczenie albo prokreacja? Dlaczego? Taka teza zakłada już jakąś teorię na temat wewnętrznej istoty seksualności, że np. potrzeby z pierwszego poziomu mają być bezwzględnie podporządkowane tym z trzeciego poziomu. To jednak wcale nie jest oczywiste. Poza tym, jaką mamy pewność, że teza ta jest obiektywna, a nie kulturowo uwarunkowana?

    W tej chwili nie potrafię tu nic rozsądnego zaproponować. Na razie więc skupię się na neutralnym pytaniu: co robić, by seks był jak najlepszy? Dobrą okazją, jak sądzę, będzie przyjrzenie się uwagom Esther Perel w jej „Inteligencji erotycznej”. Zresztą już wcześniej obiecałem komentarz do tej książki.

Humanae vitae: a jednak rewolucja!

Pod poprzednim moim wpisem skomentowaliście tekst Krystyny Błażejczyk „U progu życia„. Nie wypowiadałem się, gdyż napisałem komentarz do papierowego wydania TP. Niestety, w tym numerze (47.) nie zmieścił się, zatem w Internecie ukaże się dopiero za dwa tygodnie. Tutaj jedynie ujawnię, że tekst Błażejczyk był dłuższy i redakcja musiała go skrócić, aby zmieścił się do papierowego wydania na jednej stronie. W pierwotnej formie był bardziej dramatyczny, dlatego nie byłbym dla autorki zbyt surowy – to sprowokowane tekstami ks. Prusaka autentyczne i m.in. dlatego cenne świadectwo zmagań z doktryną i życiem.

Pisząc mój komentarz do tego tekstu raz jeszcze sięgnąłem do „Humanae vitae„. I jak to mi się czasem znienacka zdarza J, dostrzegłem zupełnie nową interpretację tego dokumentu, która rzuca też nowe światło na nasze dyskusje. Pamiętacie, że gdy w pierwszym odcinku cyklu o HV napisałem, iż przedmiot – czyli bezpośredni cel – stosunku seksualnego może być tylko jeden i jest nim według nauczania Kościoła prokreacja, rozgorzała dyskusja na ten temat. Pytaliście: jak to jeden – przecież obok prokreacji jest jednoczenie? Upierałem się, że przedmiot aktu może być tylko jeden (ze względów formalnych!). I miałem rację! Natomiast nie miałem racji, gdy napisałem, że Paweł VI przyjął za tradycją, iż przedmiotem stosunku jest prokreacja, czyli po prostu dzidziuś jako skutek naturalny. W istocie Paweł VI dokonał – jak to teraz dopiero dostrzegam – rewolucji w postrzeganiu przez Kościół przedmiotu aktu małżeńskiego, choć jednocześnie zrobił wszystko, by w moralnych konsekwencjach nic się nie zmieniło.

Rewolucja została przygotowana przez Sobór Watykański II, który dowartościował podmiotowy wymiar małżeństwa i seksualności, czyli miłość i międzyosobową więź. Mówiąc o aktach seksualnych, konstytucja „Gaudium et spes” głosi: „Miłość wyraża się i dopełnia w szczególny sposób właściwym aktem małżeńskim. Akty zatem, przez które małżonkowie jednoczą się z sobą w sposób intymny i czysty, są uczciwe i godne; a jeśli spełniane są prawdziwie po ludzku, są oznaką i podtrzymaniem wzajemnego oddania się, przez które małżonkowie ubogacają się sercem radosnym i wdzięcznym” (p. 49). Paweł VI, powołując się na ten fragment w punkcie 11. HV, dopowiada: akty te „nie przestają być moralnie poprawne, nawet gdyby przewidywano, że z przyczyn zupełnie niezależnych od woli małżonków będą niepłodne, ponieważ nie tracą swojego przeznaczenia do wyrażania i umacniania zespolenia małżonków”. Zatem dobrem (czyli pożądanym skutkiem), do którego dążą małżonkowie poprzez stosunki seksualne, jest wyrażenie i umocnienie więzi małżeńskiej. Jest to dobro podmiotowe, subiektywne, realizujące się w ich świadomości. Czy to jest właśnie ów tak długo i z takim mozołem J poszukiwany przeze mnie „przedmiot aktu seksualnego”?

W tym samym punkcie 11. Papież zamieścił jednak to słynne zdanie, które całą sytuację komplikuje: „Jednakże Kościół, wzywając ludzi do przestrzegania nakazów prawa naturalnego, które objaśnia swoją niezmienną doktryną, naucza, że konieczną jest rzeczą, aby każdy akt małżeński zachował swoje wewnętrzne przeznaczenie do przekazywania życia ludzkiego”. Obok przeznaczenia stosunku do „wyrażania i umacniania zespolenia małżonków” mamy zatem drugie przeznaczenie: do „przekazywania życia”. Nie oznacza to jednak, że Papież mówi o dwóch odrębnych celach aktu małżeńskiego. Mówiąc o celowości aktu, zawsze ma na myśli jeden cel – moim zdaniem, właśnie przede wszystkim z powodu formalnych wymogów etyki. W punkcie 13. komentując akty antykoncepcyjne, Paweł VI nie pisze, że niweczą one cel prokreacyjny stosunku – jeden z dwóch, tylko, że są „częściowym pozbawieniem właściwego mu znaczenia i celowości”, są „dokonane z uszczerbkiem dla zdolności przekazywania życia”. Takie postępowanie, zdaniem Papieża, jest działaniem „wbrew naturze tak mężczyzny, jak i kobiety, a także wbrew głębokiemu ich zespoleniu”. „I właśnie dlatego – dodaje Papież – sprzeciwia się też planowi Boga i Jego świętej woli”. Co z tego wynika?

Zjednoczenie, które dokonuje się w świadomości małżonków i prokreacja czyli dzidziuś jako skutek współżycia – są to dwa odrębne dobra (cele) o całkowicie różnych „naturach”, które nie da się połączyć w jeden cel. Zatem musimy wybrać! Paweł VI wybrał zjednoczenie i wymiar podmiotowy, wbrew całej tradycji katolickiej, ale zgodnie z sugestiami Soboru – na tym polega rewolucyjność „Humanie vitae”. Dlatego mówi nie tylko o „celowości”, „przeznaczeniu”, ale także – i to w najważniejszym miejscu encykliki! – o „znaczeniu tkwiącym w stosunku małżeńskim” (p. 12) i na poziomie „znaczenia” (czyli podmiotowym) wsadza w stosunek prokreację. Stąd „dwojakie” znaczenie stosunku, które ma być zarazem „nierozerwalne”. W ten sposób mimo podmiotowej rewolucji w postrzeganiu seksu, chce uratować stare normy moralne opierające się na prokreacji.

Podsumowując: przedmiotem stosunku seksualnego, czyli jego pożądanym skutkiem i właściwym bezpośrednim celem jest przeżycie zjednoczenia seksualnego, które w świadomości małżonków „wyraża” i „umacnia” ich międzyosobową więź, ale czyni to tylko wtedy – zdaniem Papieża – gdy zostanie zachowane „znaczenie prokreacyjne” stosunku, a więc odniesienie w świadomości małżonków do ich wzniosłego zadania rodzicielskiego. Mówiąc obiektywnym językiem, który próbowałem sformułować w artykule „Małżeńska intymność„, przedmiotem stosunku małżeńskiego od strony materialnej są owe tworzone i uaktywniane „ścieżki neurochemiczne” w mózgach kochanków, ale koniecznie razem ze spermą w narządach rodnych kobiety. Dlaczego „razem” i dlaczego „koniecznie”?

Zauważcie, że wysiłek Magisterium (np. nauczanie Jana Pawła II) poszedł właśnie w tę stronę, by za wszelką cenę (łącznie z sięganiem po stereotypy np. żon bezpardonowo używanych przez mężów) ukazywać, że jedno bez drugiego nie jest tym, czym jest w kochającym się małżeństwie.

 

PS. Jeszcze o ciekawej uwadze Jana Pawła II na temat HV: 12. punkt encykliki Paweł VI kończy optymistyczną uwagą: „Sądzimy, że ludzie naszej epoki są szczególnie przygotowani do zrozumienia, jak bardzo ta nauka jest zgodna z ludzkim rozumem”. W środowych katechezach na temat małżeństwa Jan Paweł II pisze, że Paweł VI spodziewał się zrozumienia właśnie ze względu na to, iż w XX wieku zaczęto dowartościowywać podmiotową stronę w postrzeganiu człowieka. Ciekawe jest również to, że w polskim Kościele do niedawna jedyna „kontestacja” encykliki polegała na odrzuceniu owej podmiotowej rewolucji Pawła VI. Czego przykładem są właśnie poglądy ks. prof. Tadeusza Ślipko, które nieopatrznie skojarzyłem z encykliką. 

Gorzkie déjà vu

17 października KAI opublikowała list otwarty rektora PAT do Piotra Sikory, którego w tym miejscu przedstawiać nie trzeba. List odnosi się do artykułu „Na biskupach Kościół się nie kończy”, opublikowanego w „Gazecie Wyborczej” z 11-12 października. Rektor uznał, że artykuł ten „charakteryzuje się niechęcią do Kościoła i zawiera błędy z zakresu teologii i metodologii. Dlatego jest szkodliwy, szkodzi przede wszystkim uczelni kościelnej, jaką jest Papieska Akademia Teologiczna w Krakowie”. Jeśli zatem Piotrek nie naprawi „wyrządzonej krzywdy”, grożą mu dyscyplinarne konsekwencje. 23 października Piotr opublikował wyjaśnienie. Sądzę, że tym samym kontrowersja została zażegnana, a przynajmniej chwilowo „zamrożona”. Niemniej warto jej się bliżej przyjrzeć.

Wspominaliście, że w liście rektora uderza kaliber zarzutów przy jednoczesnym braku uzasadnienia. Niezawodna Gościówa znalazła na stronie internetowej PAT „odpowiedź” na artykuł Piotrka autorstwa krakowskiego biblisty ks. prof. Tomasza Jelonka (notabene przewodniczącego uczelnianej komisji dyscyplinarnej), która, jak się domyślam, ma pełnić rolę takiego uzasadnienia. Znamienna zwłaszcza jest konkluzja: poglądy wyrażone w artykule „jako takie nie mogą być głoszone przez teologa występującego w imieniu katolickiej Uczelni. P. Sikora rozminął się z teologią katolicką”. O jakie poglądy chodzi?

Ks. Jelonek ustosunkowuje się do dwóch tez z artykułu Piotrka: „podział na <Kościół nauczający> i <nauczanych wiernych> jest sprzeczny z przesłaniem Nowego Testamentu” oraz „ściśle rzecz ujmując, nie istnieje nic takiego jak nauka Kościoła”. Tezy te wzięte same w sobie rzeczywiście są kontrowersyjne. Czy jednak Piotrkowi o nie chodzi?

Truizmem jest przypominanie, że aby sensownie móc odnieść się do jakiejkolwiek wypowiedzi, należy wpierw tę wypowiedź zrozumieć. Pomagają w tym proste reguły interpretacyjne – nie trzeba specjalnej wiedzy hermeneutycznej, by je znać i umieć stosować. Chodzi o elementarne pytania: do jakiego celu autor zmierza? Jaki charakter ma jego wypowiedź? W jakim kontekście się pojawia? Itp.

Tekst Piotrka jest publicystyką teologiczną opublikowaną w wielkonakładowej gazecie. Taka publicystyka rządzi się swoimi prawami – nie wszystko zależy od autora (np. tytuł, o czym wspomina Piotrek w swoim wyjaśnieniu). Musi także być napisana w sposób, który zaciekawi możliwie szeroki krąg czytelników. Do tego służą retoryczne chwyty – np. intrygujące stwierdzenia, rozbijające oczywistości, do których przywykliśmy. Owe dwa obrazoburcze zdania z tekstu Piotrka pełnią właśnie taką rolę: zaskakują, budzą sprzeciw, tym samym podsycają naszą ciekawość. Napisałem, że tekst Piotrka jest świetny, m.in. dlatego, że już na samym początku wybija nasze myślenie o Kościele z samozadowolenia po to, by skierować je na głębszy poziom, z perspektywy którego podział na „Kościół nauczający” i „nauczanych wiernych” rzeczywiście jest wtórny i wobec naszego religijnego powołania służebny.

Istotny jest także polemiczny charakter tekstu „Na biskupach Kościół się nie kończy”. Ostrze krytyki uderza w mocno tkwiący w naszych głowach, wręcz odruchowy polski klerykalizm. Trzeba dodać: bardzo słusznie! Nawet jeśli polemiczne nastawienie z natury grzeszy jednostronnością – jest wahnięciem w drugą stronę. Nie trudno zauważyć, że Piotrkowi chodzi o sprowokowanie dyskusji, a nie o tworzenie całościowego obrazu rzeczywistości. I jego tekst do takiej „prowokacji” dobrze się nadaje.

Nie uwzględnianie charakteru wypowiedzi, jej kontekstu oraz celu prowadzi zwykle do różnych nieporozumień. Zauważcie, że na podobnych nieporozumieniach opierał się zarzut wobec ks. Hryniewicza, że jego artykułowi „brak w pewnych aspektach naukowej i metodologicznej ścisłości” oraz że jest napisany zbyt emocjonalnie. A jaki ma być komentarz – „suchy” i opatrzony w przypisy?!

Nie sądzę jednak, by ks. Jelonek, jako biblista zmagający się na co dzień z trudnym, bo liczącym sobie dwa tysiące lat, tekstem Biblii, nie potrafił zrozumieć, o co Piotrkowi chodzi, skoro jego tekst napisany został współczesnym językiem, w aktualnym kontekście i we współczesnej gazecie. Nie sądzę również, by przewodniczący komisji dyscyplinarnej PAT publicznie chciał negować nauczanie Soboru Watykańskiego II na temat podmiotowości wierzących. Zatem o co chodzi, jeśli nie o podjęcie polemiki?  

Te same proste reguły interpretacyjne pozwalają dostrzec charakterystyczne cechy i strukturę „odpowiedzi”: już na samym wstępie deklaracja lojalności wobec instytucji, całość pisana „lodowatym” językiem, dającym do zrozumienia: „z tym panem nie mam i nie chcę mieć nic do czynienia”, na koniec otwarte potępienie postawy autora tekstu z „GW”. Co Wam to przypomina?

Niektórzy z nas – zwłaszcza ci starsi – mogą mieć wrażenie gorzkiego déjà vu.

Pytania do Papieża

Ostatnia wypowiedź Benedykta XVI na temat antykoncepcji jest jego drugim w przeciągu kilku miesięcy komentarzem do encykliki Pawła VI „Humanie vitae” (o pierwszym już pisałem). Papież pyta: „Dlaczego świat, a także liczni wierzący, napotykają na takie trudności w zrozumieniu orędzia Kościoła” na temat antykoncepcji? O ile z przedstawionych przez KAI fragmentów listu można się zorientować, dla Benedykta XVI zło działań antykoncepcyjnych jest oczywiste. Na czym ono polega i dlaczego reszta świata tego nie rozumie?

Papież kilkakrotnie zaznacza, że wzajemny seksualny dar małżonków ma być „pełny”, „integralny”, „całościowy” i „bez zastrzeżeń” – tylko w ten sposób może być „prawdziwym aktem miłości”. Podkreślając to, Benedykt XVI ma przede wszystkim na myśli „możliwość zrodzenia nowego życia ludzkiego”, która jest wpisana w ów „integralny dar małżonków”. To dzięki tej „możliwości” miłość małżonków „nie tylko jest podobna, ale uczestniczy w miłości Boga”.

I tu pojawia się pierwsza seria pytań do Papieża: czy rzeczywiście tylko dzięki prokreacji miłość małżonków uczestniczy w miłości Boga? Czy zatem należy przyjąć, że Bóg jest nieobecny w aktach podejmowanych w okresach niepłodnych, które do poczęcia nie mogą prowadzić? Czy okazywanie sobie w gestach seksualnych małżeńskiej bliskości, radości i czułości jest pozbawione uczestnictwa w miłości Boga? Małżonkowie przeżywają wzajemne obdarowanie i jedność w sferze psychicznej i duchowej; to natomiast, co dzieje się w sferze biologicznej jest dla ich świadomości niedostępne. Czy dobrze rozumiem, że to właśnie ta niedostępna przeżyciu sfera biologiczna ma stanowić kryterium „prawdziwej osobowej jedności” i miłości? Często sfera ta okazuje się kapryśna, a czasem wieje grozą (komplikacje z ciążą, poronienia, choroby genetyczne, zagrożenie zdrowia a nawet życia matki). Czy to znaczy, że miłość Boga właśnie tak ma się też przejawiać: jako kapryśna, a niekiedy wręcz traumatyczna?  

Można argumentować, że nie chodzi o robienie ze sfery biologicznej kryterium miłości, chodzi jedynie o poszanowanie tej sfery: integralność daru małżonków po prostu wyklucza działania antykoncepcyjne. Wiele małżeństw bezmyślnie i bez ważnych powodów pozbawia swą miłość płodności. Co jednak z tymi, którzy mają ważne powody, a bez swojej winy nie mogą korzystać z okresów niepłodnych? Czy w ich przypadku ostatecznym kryterium miłości nie staje się kapryśna biologia?

Papież nie wspomina o takich sytuacjach. Pisze jedynie, że „w poważnych sytuacjach, które nakazują odsunąć w czasie narodziny dzieci czy nawet je zawiesić” nabiera znaczenia „wiedza o naturalnym rytmie płodności kobiety”: „Metody obserwacji, które pozwalają parze ustalić okresy płodności, pozwalają jej zarządzać tym, co Twórca w swej mądrości wpisał w naturę człowieka, nie zakłócając integralnego sensu seksualnego daru”. Czy to znaczy, że dla jednych Twórca jest łaskawy, gdyż objawy płodności są czytelne i łatwe do wykorzystania we współżyciu seksualnym, a innym rzuca kłody pod nogi, bo naturalne planowanie się nie sprawdza? Co takim osobom Kościół ma do zaproponowania? Całkowitą wstrzemięźliwość? Jak Papież to rozumie – małżonkowie powinni zrezygnować ze sfery seksualnej w swoim małżeństwie? Spać w osobnych łóżkach? Czy rezygnując ze wzajemnego daru bycia „jednym ciałem”, nie naruszają o wiele poważniejszej „integralności” – integralności małżeństwa?

Wreszcie trzecia seria pytań. Papież niedwuznacznie daje do zrozumienia, że małżonkowie, którzy sięgają po praktyki antykoncepcyjne, mają kłopoty z panowaniem nad sobą: w przemówieniu mowa jest o „konieczności odpowiedzialnego panowania nad płciowością”, o tym, że technika nie „zastąpi dojrzewania wolności”, że konieczna jest tama dla „samowoli ludzkiej”. Czy nieopanowani i niedojrzali są także desperaci, którzy bez względu na trudności i tym bardziej z ich powodu po prostu chcą być blisko siebie i okazywać sobie miłość gestami seksualnymi? Czy opanowanie i dojrzałość w małżeństwie ma polegać w ostateczności na całkowitej rezygnacji ze sfery seksualnej?

I na koniec pytanie najbardziej bolesne dla tych, dla których papież jest duchowym autorytetem. Benedykt XVI, jako były wybitny profesor niemieckich uniwersytetów, a potem prefekt Kongregacji Nauki Wiary, doskonale zna dyskusje na temat antykoncepcji i świetnie zdaje sobie sprawę z teoretycznych i praktycznych trudności, do jakich prowadzi nauczanie Magisterium. Skąd zatem w przemówieniu zdziwienie, że tak liczni wierzący napotykają trudności w rozumieniu orędzia Kościoła?

Z Boskiej perspektywy

Czy możemy patrzeć i pisać z Boskiej perspektywy? To istotne pytania, gdyż wielokrotnie spotykam się z taką postawą – nie tylko w ostatnim numerze „W drodze”. To wręcz charakterystyczne, że np. autorzy wielu katolickich poradników małżeńskich najpierw kreślą precyzyjny „Boży plan dla naszego życia”. Oczywiście z tego planu wynika potem wiele szczegółowych zakazów i nakazów, z którymi trudno polemizować, skoro to „Boża wola”. Zawsze mnie zastanawiało, skąd owi autorzy biorą tak dużą łatwość i pewność w określaniu tego, czego Bóg od nas oczekuje. Tak wiec, czy możemy patrzeć z Boskiej perspektywy?

Wydaje się, że wierzący nie tylko mogą, ale powinni tak patrzeć: Boska perspektywa to nasze powołanie. Nie potrzeba nawet wskazywać cytatów z Biblii na ten temat, gdyż cała Biblia jest wezwaniem do patrzenia z Boskiej perspektywy. Ale w Piśmie Świętym znajdziemy także znamienne przestrogi: „Myśli Moje nie są myślami waszymi, ani wasze drogi Moimi drogami” (Iz 55,8) albo „Jakże niezbadane są Jego wyroki i nie do wyśledzenia Jego drogi! Kto bowiem poznał myśl Pana, albo kto był Jego doradcą?” (Rz 11,33-34). Znamienny jest też kontekst tych wersów, traktujący o Bożym nastawieniu wobec człowieka. Sami sprawdźcie – to jakby przestroga: kiedy myślisz o Bogu i ludziach, uważaj, bo Boska miara może cię zaskoczyć!

Czy możemy zatem zasiąść za biurkiem i wykreślić na papierze ową miarę? Spodziewam się, że własnymi siłami i dzięki własnej mądrości jest to niemożliwe, gdyż to nie my mierzymy tą miarą, raczej sami jesteśmy nią mierzeni i tylko poddając się temu mierzeniu możemy coś z niej przejąć.

Pisałem już, że czasem intuicyjnie i bardziej odruchowo niż świadomie zdarzają się nam w życiu nieomylne gesty, bo dobro, które w nas jest, nie zostało do końca stłumione. Czasem zdarzają się nam także proste nieomylne dla innych słowa, wypowiadane bardziej przypadkowo niż świadomie – pięknie pisał o tym Buber, wskazując na sacrum ukryte w naszej codzienności (swego czasu zwróciła mi na to uwagę MagCzu). Ale świadomie patrzeć na świat oczami Boga, to sztuka, jak mi się wydaje, naszymi siłami niemożliwa, a przynajmniej bardzo trudna. Niektórzy tak patrzyli: np. tak patrzył o. Kolbe na Gajowniczka, tak udawało się patrzeć innym świętym i chyba nie dzięki ich przyrodzonym zdolnościom. Dzięki naszym przyrodzonym zdolnościom, być może, udaje się nam doświadczyć czasem niezwykłych momentów, ale jak powiadam, to odruch a nie nasze świadome działanie: wówczas poddajemy się czemuś większemu od nas. (Mam wrażenie, że właśnie tak patrzyła na pierworodnego Filipa moja żona, gdy wylądował na jej brzuchu z jeszcze nie przeciętą pępowiną).

Gdy osądzamy i pouczamy bliźnich, patrząc jakby z Boskiej perspektywy, w ten sposób im nie pomagamy. Pewne prawdy „objawiają się mocą samej prawdy” w sercach ludzi, a nie mocą naszych pouczeń „z góry”, które zawsze w rzeczywistości będą „z boku”. Tu wszyscy jesteśmy równi! Coraz bardziej dociera do mnie, że pewne ważne, najważniejsze prawdy dotykamy i przekazujemy bardziej przez „formę” niż przez „treść” tego co mówimy. Właśnie dlatego, że są zbyt intymne i przez to podatne na manipulację. Nie przypadkowo Biblia, mówiąc o najważniejszych prawdach, posługuje się językiem mitu i nie przypadkowo Jezus nauczał w przypowieściach. Te najważniejsze prawdy mają nas od środka przemieniać, a nie być narzucane z zewnątrz.

Zapytacie: a co z niezmiennymi normami, które sam przecież na tym blogu staram się bronić? Czyż Dekalog nie pochodzi od Boga? Jasne, że pochodzi, ale tylko wtedy będzie drogą naszego rozwoju, gdy odkryjemy go jako wewnętrzne prawo naszego sumienia. Tylko wtedy prawo moralne nie będzie przeżywane jako arbitralne i przymusowe. Dlatego w dyskusjach etycznych wszyscy jesteśmy w tej samej sytuacji – mamy do dyspozycji rozum, nasze moralne doświadczenie oraz trud przedzierania się do prawdy poprzez rozliczne własne i cudze pomyłki, złudzenia i stereotypy.

Jaka jest wobec tego rola Kościoła? Ograniczę się do oczywistej: Kościół to wspólnota i jako taka przekazuje w czasie pewne ważne zbiorowe doświadczenie. Naiwnością byłoby sądzić, że jednostka zdolna byłaby dotrzeć samotnie i tylko o własnych siłach do tego doświadczenia. Dzieci „wychowane” przez zwierzęta mają nieodwracalnie zmieniony mózg i nie da się ich przywrócić do normalnego funkcjonowania w ludzkiej społeczności i kulturze. Znaczy to, że w najbardziej fundamentalnym wymiarze odnajduję siebie tylko dzięki wspólnocie. Jeśli Kościół, jak wierzymy, jest depozytariuszem ważnej prawdy, to trudno byłoby ignorować jego głos. Dlatego, jak już wspominałem, w sporze z kościelnym nauczaniem na temat małżeństwa liczę się, że mogę błądzić.

Ale z drugiej strony, byłoby czymś ahistorycznym upierać się, że wspólnota Kościoła w pewnych szczegółowych kwestiach nie może pobłądzić. Gdzieś czytałem taką anegdotę: mąż zauważył, że żona przygotowując pieczeń obcina z obu stron mięso. Wydało mu się to dziwne, ale na pytanie: dlaczego to robi, nie potrafiła odpowiedzieć – po prostu jej mama także tak robiła. Przy pierwszej okazji zapytał teściową. Okazało się, że miała za małą brytfankę. Niektóre prawdy moralne w Kościele mogą być przekazywane na podobnej zasadzie: dzisiaj nie potrafimy już ich uzasadnić, a gdy pogrzebiemy w historii, okazuje się, że nasi przodkowie mieli „za małe brytfanki”: zbyt archaiczne myślenie, naiwną wiedzę, niedokładne rozeznanie.

Jak odnaleźć Boską perspektywę pośród tych wszystkich elementów: wskazań rozumu, głosu sumienia, nauczania Kościoła, publicznych i prywatnych dyskusji oraz możliwych osobistych i historycznych błędów?

Proponuję wyraźnie rozgraniczyć i nie mieszać ze sobą płaszczyzn, po których się poruszamy – wstępnie nazwę je teoretyczną i praktyczną. Dyskusja teoretyczna jest po prostu dyskusją etyczną, w którą zaangażowane są nasz rozum i sumienie (właśnie przez te władze objawia się także „Boska perspektywa”). Wymaga ona uczciwości intelektualnej, zmysłu obserwacji i empatii, intensywnego wsłuchiwania się w głos sumienia i pewnego zdrowego dystansu do własnych a także cudzych wniosków. W jej efekcie, jak wierzę, kształtują się nasze przekonania etyczne, a co za tym idzie: do pewnego stopnia także nasze postępowanie. Zarówno jednak owe przekonania, jak sama dyskusja jest „teoretyczna”, gdyż zakłada silną idealizację: pełną świadomość i wolność człowieka – tylko pod tymi warunkami nasze czyny mają walor etyczny. Tymczasem nigdy nie działamy z pełną świadomością, zakładającą pełną wiedzę, ani w pełnej wolności (czy możemy być pewni, że na nasze wybory nie mają wpływu żadne zranienia, lęki, ukryte pragnienia i siły?). Wolności doświadcza się tylko w procesie wyzwalania, który w tym życiu właściwie nie ma końca. Zatem nasze czyny w zasadzie nigdy nie mogą być i nie są w pełni „moralne”. Potrzebujemy czegoś więcej niż moralności. Właśnie tę sytuację, jak rozumiem, miał na myśli św. Paweł, mówiąc w Liście do Rzymian o konieczności przekroczenia Prawa, by żyć „według Ducha”.

Skoro moralność nie wystarcza, aby oczyścić nasze intencje, potrzebujemy owej miary „z góry”, która nas przemieni. Dokonać się to może w przestrzeni, w której rozmowa wymaga innego języka niż zakazy, nakazy, pouczenia czy oceny. Jest to przestrzeń stricte intymna i właśnie, jak sądzę, Kościół jest powołany do jej tworzenia. Dlatego, gdy w rozmowie albo podczas pobożnej lektury spotykacie się ze skakaniem z jednej płaszczyzny na drugą (najczęściej wygląda to tak, że gdy brak argumentów rozumowych, zaczyna się grzebanie w waszych duszach), możecie spokojnie taką rozmowę albo lekturę zakończyć. Mało prawdopodobne, że będzie budująca.

Ja natomiast zakończę gorącą zachętą do przeczytania rozmowy z Jeanem Vanierem. Ten niezwykły facet jest mistrzem świata w tworzeniu duchowej intymności, w której dotknąć można tego, co Boskie. Oto próbka: „Pytanie brzmi: gdzie jest miejsce na wolność? I jak przejść od siły płynącej z prawa do siły, która płynie z obecności? Niebezpieczeństwo wiąże się z tworzeniem struktury, która ma kształt piramidy. Papież mówi biskupom, biskupi zwykłym księżom, a oni wiernym… To raczej przekazywanie prawa niż miłości. Miłość nie polega na tym, by robić coś dla ludzi, ale by objawić im, że są ważni, że są dziećmi Boga. Jeśli są dziećmi Boga, to musimy ich słuchać. Cała tajemnica Kościoła polega na tym, jak słuchać ludzi, a zarazem ich nauczać. I jak uczyć ludzi słuchania. Jeśli jesteś wolny, by słuchać, to słuchanie wyzwala cię i ty wyzwalasz innych, by byli sobą”.

Bóg nie jest złośliwy

Farad pyta, czy są jakieś nowe reakcje na mój tekst „Małżeńska intymność”. Na stronie LMM znalazł się fragment polemiki Macieja Tabora z „Tygodnikiem”. Niestety nie dotarłem jeszcze do całości tekstu zamieszczonego w dwumiesięczniku „Głos dla życia”. Ale cieszę się, że środowisko Ligi Małżeństwo Małżeństwu podejmuje dyskusję.

Prócz tego otrzymałem, jak już wspominałem list od pani Małgorzaty Wałejko – autorki artykułu „Czy Bóg prosi o heroizm?”, zamieszczonego we wrześniowym numerze „W drodze”. Numer poświecony jest refleksji na temat antykoncepcji i metod NPR. Pani Małgorzata odniosła się do mojej zbyt pośpiesznej – przyznaję – uwagi dotyczącej zajawki numeru. Oto jej słowa:

 

Bardzo proszę przeczytać tekst, a nie bazować na zajawkach wydawnictwa, zdawkowych i niejasnych; wówczas łatwo intencje autora i domyślne treści z góry oceniać, jak czyni to Pan i Czytelnicy na forum. Najdalsza jestem od określania „głupstwem”, w znaczeniu lekceważenia, małżeńskich dylematów o takim kalibrze; choćby przez wzgląd na własne doświadczenie. Myślę, że włączam się w zapoczątkowany przez Pana, bardzo wartościowy nurt dyskusji śmiałej i merytorycznej, choćby przez mocne obalanie mitów narosłych wokół hermetycznego podejścia do NPR, jak np. opisana przeze mnie pozorna ich bezproblemowość (jak stwierdził O. Kozacki, pierwszy raz wyłożona wprost i bez ogródek). Fakt, iż mój ostateczny pogląd, mimo przytwierdzania powagi i rangi trudności, jest inny od Pana poglądu (wstrzemięźliwość zamiast dopuszczenia antykoncepcji), nie uprawnia do nazywania mojego dyskursu „nerwowym odruchem samoobronnym” bez zapoznania z moją argumentacją, którą starałam się właśnie wyłożyć jak najstaranniej z etycznego punktu widzenia oraz, zapewniam Pana, bez domieszki nerwowości i potrzeby samoobrony. Tego typu dyskusje bazujące na pospiesznym, bezrefleksyjnym odcinaniu się od tekstów reprezentujących odmienne od własnych poglądy, niepoprzedzone uczciwym wczytaniem się w argumenty stojące za danym sądem moralnym, przypominają właśnie radiomaryjne style polemik, które właśnie nazwać można „odruchami samoobronnymi”. Wszak od nich jest Pan bardzo daleki! Dialog ma tylko wtedy wartość, gdy opiera się na prawdziwym wsłuchiwaniu w innych. (…) Zapraszam zatem do lektury tekstu właściwego i łączę najserdeczniejsze pozdrowienia. Na marginesie serdecznie dziękuję za otwarte i odważne dyskusje, które służą Kościołowi propagując postawy mądrego, intelektualnego (zamiast ślepego „niewolnictwa”) katolicyzmu.

 

Rzeczywiście, wtedy jeszcze nie czytałem tego tekstu, a odnosiłem się jedynie do irytujących tez zawartych w zajawce. Moja wypowiedź jednak od razu negatywnie nastawiała potencjalnych czytelników tekstu p. Wałejko – za co przepraszam. Jako redaktor sam wiem, że sztuka pisania zwięzłych, intrygujących i jeszcze do tego mądrych zajawek jest chyba nawet trudniejsza niż sztuka pisania dużych artykułów – więc powinienem być bardziej wyrozumiały. „Nerwowy odruch samoobronny” odnosił się raczej do zaprzyjaźnionej „W drodze” i był wypowiedziany z nutą zawodu – ale znów przyznaję, że jasno to nie wynikało z mojego komentarza.

 

*

Po lekturze listu zapoznałem się z wrześniowym numerem i… muszę przyznać, że mam mieszane uczucia. Dostrzegam za dużo szczegółów i zbyt wiele pytań staje przede mną, by czerpać z lektury satysfakcję. Z edytorialu dowiedziałem się na przykład, że sprostanie heroizmowi możliwe jest tylko na gruncie wiary. Na pewno wiara pomaga zmagać się z przeciwnościami i własną słabością, ale Kościół bardzo broni tezy, że nauczanie w dziedzinie prokreacji opiera się przede wszystkim na prawie naturalnym wypisanym w sercu każdego i dzięki temu dla każdego dostępnym – nie tylko dla osób głęboko religijnych. Przed heroicznymi decyzjami stają zresztą nie tylko wierzący. Już tutaj jest jakaś kapitulacja – chciałoby się powiedzieć. Ale może te wątpliwości wynikają właśnie z… mojej słabej wiary, jak zdaje się sugerować czytelnikowi Naczelny „W drodze”?

To dopiero początek moich kłopotów z recepcją. Zasłużony twórca Szkoły Rodzenia śp. prof. Fijałkowski przekonuje mnie, że „Kościół nie wymaga niczego więcej niż tego, aby respektować wymogi ekologiczne, które są wpisane w całą biologiczną sferę przeżywania naszej płciowości”. Tymczasem można łamać głoszone przez Kościół normy całkiem ekologicznie: wiele kościelnych dokumentów przestrzega przed mentalnością antykoncepcyjną, która wykorzystuje także metody naturalne. Czy zatem etyka to ekologia? Bogna Białecka z perspektywy psychologa przy pomocy dość ryzykownej metody cytatów z Internetu argumentuje, że antykoncepcja prowadzi do lęku przed dzieckiem i uzależnia – remedium ma być NPR. Tymczasem w Internecie nietrudno znaleźć także świadectwa lęku przed ciążą przy stosowaniu metod naturalnych. Jak mi się wydaje, lęk taki nie jest funkcją antykoncepcji, tylko poczucia niepewności metody oraz życiowych doświadczeń. Zatem rzeczywistość nie jest czarno-biała, tak jakby się chciało żeby była. I właśnie pani Wałejko w swoim tekście m.in. przestrzega przed npr-owym „mitem sielankowym”. Ale z kolei na trudne dylematy małżeńskie (kiedy NPR jest niemożliwe, a co do poczęcia istnieją poważne medyczne przeciwwskazania) każe patrzeć „z góry”, czyli z perspektywy Pana Boga. Co więcej, sama na małżonków spogląda z takiej perspektywy, do czego przyznaje się z rozbrajającą szczerością (co osobę w moim wieku wprawia w zdumienie, choć znów może jestem z tych „słabej wiary”?).

Z o. Robertem Plichem miałem okazję już się spierać o sakralność seksu. Nie będę przytaczał szczegółów, powtórzę tylko generalne zastrzeżenia. Przede wszystkim perspektywa, która dostrzega w płodności sacrum, a domyślnie: we wszystkim innym profanum, jest moim zdaniem oparta na wadliwej teologii. Bóg jest i działa wszędzie, nie tylko i wyłącznie w jajowodzie podczas poczęcia. Jeśli już gdzieś jest bardziej dla nas dostrzegalny, to właśnie w osobowej relacji małżonków, a nie w biologicznych procesach, rządzonych swoistą (niekiedy brutalną!) mieszanką przypadku i konieczności. Taka sakralizacja biologii (i z konieczności biologizacja sacrum) prowadzi do obrazu złośliwego Boga, który nie dość, że zsyła choroby, to jeszcze przy tym odbiera małżonkom źródło najsilniejszego wsparcia: możliwość „bycia jednym ciałem”. Poza tym uważam, że myślenie w perspektywie „sakralności” nie daje nam ochrony przed naprawdę groźnymi pomyłkami, np. przed wiarą w boski zakaz przetaczania krwi, o czym z kolei wspominałem już na blogu. Zastanówmy się, dlaczego mimo świadectw Biblii przestaliśmy traktować krew jako zastrzeżoną „dla Pana”? Po prostu nauka, poznając rzeczywistą funkcję krwi w naszym organizmie, „odczarowała” jej sakralność. Czy nie podobnie jest z seksem i płodnością? Dzisiaj dość dokładnie wiemy, kiedy może dojść do zapłodnienia, a kiedy nie może; wiemy także, że procesy rozrodcze są względnie niezależne od reaktywności seksualnej (są inaczej sterowane przez mózg), że seks oprócz podtrzymywania gatunku spełnia ważne role społeczne i spełnia je niezależnie od prokreacji, a nawet dzięki tej niezależności! Dlaczego mamy te role z konieczności podporządkowywać płodności „potencjalnej” (bo przecież nie rzeczywistej: Kościół na szczęście uznał dopuszczalność korzystania z okresów niepłodnych)?

Te pytania widać zwłaszcza wtedy, kiedy wrześniowy numer czyta się z perspektywy zdroworozsądkowej. Wystarczy odrobina rozsądku, aby dostrzec, że w sytuacji rozregulowanej tarczycy i niemożności donoszenia ciąży zarówno antykoncepcja hormonalna, jak prezerwatywa nie są rozwiązaniem. Nie potrzeba tu specjalnej wiary. Sztuczne hormony nie mogą nie mieć wpływu na i tak już rozregulowany układ hormonalny, poza tym nie dają całkowitej pewności, prezerwatywa jest tym bardziej ryzykowna. Czy jednak małżonkowie „muszą zrezygnować ze współżycia” – jak pisze pani Wałejko? Dlaczego „muszą”? Przecież więź, bliskość, czułość można wyrażać na wiele seksualnych sposobów, niekoniecznie „pełnym stosunkiem”. Co zyskują, jeśli w takiej sytuacji w ogóle rezygnują z seksu?

W praktyce pani Małgorzata dopuszcza „nawet osobne łóżka”. Ciekawe, że w takim rozdzieleniu małżonków nie dostrzega złowróżbnego dla „bycia jednym ciałem” znaku – czy nie bardziej złowróżbnego, jak owe zwykle niezrozumiałe i nie przeżywane przez małżonków, a potępiane przez Kościół rozdzielanie podwójnej funkcji znaku w akcie małżeńskim?

Paradoksalnie zaraz w następnym tekście o. Knotz moralnie usprawiedliwia petting i użycie prezerwatywy, tyle że w przypadku chorób wirusowych – przy takich chorobach nie ma zdaniem autora intencji antykoncepcyjnej (choć antykoncepcyjny efekt pozostaje – chciałoby się dopowiedzieć). Ostatecznie zatem to, czy seks w trudnych sytuacjach zachowałby swoją „sakralność”, uzależnione byłoby od rodzaju choroby, z którą małżonkowie się zmagają. (Mimo tych uwag sam w sobie artykuł o. Knotza, jak już pisałem na blogu, z paru względów wart jest osobnej analizy).

Zbierzmy wrażenia z lektury: autorzy w wielu miejscach jakby zaprzeczają sobie. Same teksty rodzą z kolei wiele pytań i zastrzeżeń. Jak mi się wydaje, przewidział to naczelny, o. Paweł Kozacki, przestrzegając w edytorialu, że rozumowe spory na tematy etyczne zwykle do niczego nie prowadzą – jedynie wiara może zmienić nasze postrzeganie świata. Rozumiem, że chodzi o to, iż rozmówcami zwykle kierują niepodatne na argumentację przedzałożenia. Nie do końca się z takim podejściem zgadzam. Jeżeli nasze przedzałożenia odnosimy do autentycznego doświadczenia etycznego, porozumienie powinno być możliwe. Doświadczenie etyczne nie jest niczym innym, jak owym wspominanym wyżej prawem naturalnym, wypisanym przez Boga w naszych sercach. Jasne, że różne względy mogą nam utrudniać dostęp do własnego serca. Ale czy ten dostęp ułatwią nam wydawane „zza biurka” wyroki, co jest, a co nie jest profanacją świętej sfery seksualnej, co jest, a co nie jest ontycznym kłamstwem, duchową równią pochyłą i godzeniem w samego Boga? Czy najgłębsza sfera naszego serca nie jest zbyt intymna na takie pouczenia?

Intymność duchowa

W tekście „Małżeńska intymność” zaproponowałem rozstrzygnięcie alternatywne wobec „Humanae vitae”, nie odwołujące się bezpośrednio do prokreacji, tylko do intymności seksualnej jako trwałej relacji między kobietą i mężczyzną. Choć takie ujęcie wymaga dalszych badań, sądzę, że lepiej oddaje nasze doświadczenie i intuicje moralne. Dwa przykłady. Mamy silne poczucie, że gwałt godzi w samą istotę seksualności, a nie tylko w prawo do samostanowienia. Tymczasem tradycyjne nauczanie, by uzasadnić zło gwałtu, musi odwoływać się do bardziej podstawowej reguły moralnej (zasady sprawiedliwości), gdyż bezpośrednio gwałt nie narusza prokreacji jako przedmiotu stosunku. Zauważmy, że w sposób drastyczny narusza natomiast właśnie intymność seksualną. Drugi przykład: tradycyjna etyka jest bezradna wobec instrumentalnego traktowania partnera seksualnego jako tylko reproduktora. Czujemy wyraźnie, że takie nastawienie (tylko na prokreację, a nie na partnera) jest niewłaściwe. Prowadzące do instrumentalizacji utożsamienie motywu działania (prokreacji) z przedmiotem działania (prokreacją) w tradycyjnym ujęciu zmuszeni bylibyśmy uznać za wręcz wzorcowe zachowanie! MagCzu wspominała już kilkakrotnie, że m.in. z tym problemem zmagał się Karol Wojtyła w „Miłości i odpowiedzialności”.

Rozstrzygnięcie, czym jest przedmiot aktu seksualnego, pozwala zakreślić moralne ramy seksualności. Poza nimi użycie seksualności nie służy najgłębszym aspiracjom człowieka i nie pozwala na jego rozwój. Rozumiem to tak, że używając swojej seksualności poza ramami trwałej, wzajemnej i wyłącznej intymności człowiek traci o wiele więcej, niż jej nie używając.

Te obiektywne ramy działania stanowią warunek konieczny rozwoju, ale ze względu na ułomność naszej ludzkiej kondycji nie są wystarczające. Chodzi o to, że człowiek jakby „z natury” nie radzi sobie ze sobą. Język religijny powołuje się w tym przypadku na grzech pierworodny. Dogmat o grzechu pierworodnym przestrzega, że nasze poczucie całkowitej władzy i kontroli nad własnym życiem jest ostatecznie iluzoryczne. Przejawia się to przede wszystkim tym, że różne siły, które zastajemy w sobie, próbują zająć miejsce naszego „ja” i faktycznie mniej lub bardziej nieświadomie im się poddajemy. Z determinacją realizujemy nasze projekty życiowe, ale gdy się uważniej przyjrzymy, co dla nas jest naprawdę ważne i dlaczego, spostrzeżemy u źródeł naszych działań i reakcji wiele lęku, zranień, egoizmu (jakby z natury mamy kłopoty z empatią i porozumieniem z innymi). Sam z siebie człowiek nie jest w stanie się realizować: ostatecznie działa na ślepo, obijając się o skutki sprzecznych sił, które nim powodują.

Tymczasem miłość jest bezwarunkową akceptacją drugiego. Z jednej strony wymaga ode mnie „otwartości, bezbronności, oddania i szczerości”, z drugiej – akceptacji tych wszystkich sił w kochanej osobie, które nią kierują i nie pozwalają się nam do końca spotkać. Jak zatem w ogóle jest możliwa? – pyta Nouwen („Intymność”).

Zanim spróbuję za Nouwenem odpowiedzieć, zauważę jedną rzecz. Teksty w rodzaju: „nie radzimy sobie z życiem”, „ostatecznie jesteśmy słabi i bezradni”, irytują mnie i podejrzewam, że nie jestem w tym odosobniony J. Spróbowałem się jednak zastanowić, dlaczego mnie irytują. I tu chyba rację ma Nouwen, mówiąc, że jeśli przyznamy się do słabości, narażamy się na manipulację ze strony bliźnich – inni na pewno wykorzystają przeciwko nam wiedzę o naszej słabości. Nouwen pisze, że wtedy staniemy się w ich rękach jak filiżanka, którą dowolnie można obracać i odstawić, gdzie się komu podoba. Po prostu boimy się schodzić na taki poziom intymności w rozmowie, byśmy mogli bezpiecznie okazać swoją słabość. I w życiu rzeczywiście bez przerwy ukrywamy naszą prawdziwą naturę – nawet przed sobą. To odruch.

Na dłuższą metę taki odruch prowadzi jednak do dwóch negatywnych skutków. Nouwen pisze, że odruchowo w samoobronie wchodzimy w strukturę panowania – próbujemy innych uprzedzić i zdobyć nad nimi władzę. Prowadzi to do coraz większej izolacji. Tak dziać się może także w małżeństwie. W postawie tej można dojrzeć również nieustanny aktywizm – coś na kształt: muszę ciągle pływać, bo utonę. Polecany przeze mnie w poprzednim wpisie o. Stinissen radzi mimo to: zatrzymaj się, nie utoniesz, w ciszy i pustce spotkasz Boga, a On cię przemieni. Zauważcie, że to Bóg ma nas przemieniać (o ile Mu na to pozwolimy). Zatem nic na siłę! Do tekstów, które mnie irytują, należy także ten: „musisz umrzeć, by zmartwychwstać”. Nie, to nie  j a  muszę umrzeć, ja mam jedynie pozwolić, by w Bożej obecności umarło to, co naprawdę nie jest mną. Spodziewam się, że gdy odważę się na taki poziom intymności wobec Boga, by stanąć w całkowitej „nagości”, nie będzie mi wtedy szkoda tego, co „utracę”. Zatem nic na siłę! (Nawiasem mówiąc, o tym wspominałem już w tekście „Deficyt błogosławionej winy„.)

Nouwen pisze, że jeśli odważymy się stanąć w takiej intymnej bezbronności wobec męża czy żony, wtedy struktura panowania ma szansę przeradzać się w miłość. „W miłości mężczyźni i kobiety odrzucają wszelkie formy władzy, obejmując się stają się bezbronni. Nagość ich ciał jest symbolem całkowitej bezbronności i oddania. (…) Kiedy poprzez troskliwy rozwój swojego związku osiągają wolność całkowitego rozbrojenia, wtedy ich oddanie staje się również przebaczeniem, ich nagość nie przynosi wstydu, lecz pragnienie dzielenia się, a zupełna bezbronność jest podstawą wzajemnej siły. W stanie absolutnej bezbronności rodzi się nowe życie – to jest tajemnica miłości. Władza zabija. Słabość tworzy. Stwarza autonomię, samoświadomość, wolność. Rodzi otwartość na dawanie i przyjmowanie we wzajemnej zależności”. Wówczas – dodam – budując intymność seksualną, nie musimy się martwić o nasze motywy i intencje.

To są intuicje zaledwie, ale otwierające według mnie bardzo ciekawe perspektywy. Czy tak się rzeczywiście dzieje? Nie wiem. O to należałoby pytać małżonków bardziej ode mnie duchowo doświadczonych.

Na koniec jeszcze dwie uwagi, warte rozwinięcia w innych wątkach.

Dopiero i tylko w warunkach intymności duchowej (zaledwie naszkicowanej powyżej) dziać się mogą rzeczy wielkie: miłość, przebaczenie, nawrócenie, śmierć i zmartwychwstanie… Przyszło mi do głowy, że chrześcijaństwo powstało właśnie głównie po to, żeby stwarzać warunki do takiej intymności i dbać o nie. Kościół zatem powinien być miejscem intymności duchowej. Czy w praktyce jest i pamięta o tym, żeby być takim miejscem? Przy okazji przypomniałem sobie boje o to, by wiara miała wymiar publiczny i nie była spychana do prywatności. Czy to rzeczywiście największy problem? Czy jeszcze większym problemem nie jest fakt, że nie dbamy w Kościele o warunki dla intymności duchowej? Intymność nie łączy się w sposób konieczny z prywatnością – nie chodzi więc o „prywatyzowanie” wiary. Przypomnijmy sobie ostatnie chwile życia Jana Pawła II: on zdobył się na odwagę ukazania całemu światu swojej fizycznej słabości i umierania. Intymność osiągnęła wówczas wręcz wymiar globalny. Działy się wielkie rzeczy…

I druga uwaga. Jan Paweł II poświęcił sprawie duchowości małżeńskiej i „teologii ciała” cykl ponad stu katechez zatytułowany „Mężczyzną i niewiastą stworzył ich”. Mówił w nich m.in. o spontaniczności w seksie, że ma ona różne poziomy i nie powinna być zbyt płytka, bo wtedy kierują nami mało szlachetne odruchy. To wydaje się ciekawe… Już kilka osób pytało na tym blogu, dlaczego się do tych katechez nie odnoszę. Być może jest właśnie po temu okazja…

Reakcje

Obiecałem rozwinąć refleksję na temat perspektyw duchowych, którą z powodu braku miejsca zaledwie zaznaczyłem przy końcu tekstu „Małżeńska intymność„. Niektóre osoby już się o to dopominają (Aniasic). Ale zanim to zrobię, wspomnę o reakcjach na mój tekst, bo też o to pytacie. Reakcji, jakich bym sobie życzył, do tej pory nie ma – niestety merytorycznej dyskusji ani śladu. Ks. Ślipko milczy, choć na moje zarzuty przeciwko karze śmierci opublikowane onegdaj w tekście „Chichot diabła” szybko odpowiedział. Autorem anonimowego ataku na mój tekst (z linka zamieszczonego przez Colora) jest polityk LPR Wojciech Wierzejski. „Polityczny” charakter tej wypowiedzi tłumaczy jej niemerytoryczność. Podobnie niemerytoryczne były głosy atakujące tekst Jacka Prusaka (jego polemika w najnowszym numerze „TP„). Wygląda na to, że w Polsce wciąż bardzo trudno jest o dyskusję na temat nauczania Kościoła, która nie przypisywałaby adwersarzom od razu najgorszych intencji. Zdaje się, że dojrzewanie do prawdy, szukanie jej jest wysoce szkodliwe, nie szkodzi jedynie prawda podana jako gotowa i ostateczna. J

Tą przykrą konstatację paradoksalnie potwierdza wypowiedź, która mnie zaskoczyła. Ks. Dariusz Kowalczyk SJ, który zainicjował ciekawe debaty o seksualności na zaprzyjaźnionym Blogu Powszechnym (reklamowanym tutaj zwłaszcza przez Gościówę) wspomniał w lipcowym numerze „W drodze” o przeprosinach kard. Schoenborna za biskupów kontestujących „Humanae vitae”. Przy okazji dodał: „Arcybiskup bije się w piersi za brak odwagi w przyjęciu i głoszeniu nauki Magisterium Kościoła dotyczącej antykoncepcji. To słowa odważne, gdyż nacisk na to, by Kościół odszedł od nauczania ’Humanae vitae’, jest dziś, również wewnątrz Kościoła, bardzo mocny. By się o tym przekonać, warto zajrzeć na przykład na blog Artura Spornika”. Realistycznie patrząc, traktowanie naszej skromnej (straceńczej?) dyskusji jako „bardzo mocnego nacisku na Kościół” jest oczywiście zbyt mocną figurą retoryczną.

PS. Aniasic, niebawem wpis o intymności duchowej. Jako lekturę wprowadzającą polecam tekst o. Stinissena z tego samego numeru „W drodze”: oba teksty – ten i cytowany przeze mnie tekst Nouwena – bardzo ciekawie się uzupełniają i komentują.

Humanae vitae: gdzie tkwi błąd? (epilog)

Epilog – przynajmniej na tym etapie dyskusji – będzie papierowy. J To dlatego przez kilka dni milczałem, nadal śledząc uważnie Wasze głosy. Pomogły mi one, jak sądzę, uczynić tekst bardziej spójnym i przekonującym. Niektóre uwagi starałem się uwzględnić. Na przykład radę MagCzu, by przy analizie intymności seksualnej sięgnąć po sprawdzone argumenty – odwołałem się do jedności psychofizycznej człowieka i etycznych konsekwencji z nią związanych. Opór Gościówy wobec odwoływania się do procesów neurochemicznych dał mi do myślenia. Ale doszedłem do wniosku, że tego poziomu nie da się całkowicie pominąć, bo daje on gwarancję tego, iż intymność jest także dobrem obiektywnym, a nie tylko subiektywnym. W każdym razie, by nie narażać się na zbyt łatwą krytykę (przed którą Gościówa przestrzega), nie wchodziłem w szczegóły, a cały wywód przedstawiłem w trybie przypuszczającym. Jedno jest pewne, nasza seksualność ma obiektywny i w jakichś granicach stały fundament w naszym mózgu – gdyby było inaczej, seksualność byłaby zupełnie płynna. A tak nie jest.

Do myślenia dała mi też kobieca intuicja Anias, która kazała jej stanowczo upominać się o głębię w relacji seksualnej. Mimo mojej „szorstkości”, Anias, nie jest tak, że o tej głębi nie myślałem. Dzięki Tobie sięgnąłem po świetną książkę Henri Nouwena pt. „Intymność”. Co okazało się bardzo twórcze, jak sądzę, choć w papierowym tekście nie miałem już miejsca, by intuicje podsunięte przez Nouwena odpowiednio precyzyjnie rozwinąć. Mam tego świadomość i chętnie spróbuję je rozwinąć tu, na blogu, jak już przeczytacie mój tekst.

Jeszcze jedna książka bardzo mi się przydała przy pisaniu wersji papierowej: „Natura, rozum, wolność” ks. Andrzeja Szostka. To chyba najlepsze i najbardziej kompetentne w języku polskim wprowadzenie w panoramę współczesnych dyskusji etycznych na Zachodzie. Dzięki tej książce mogłem całość umieścić w kontekście owych sporów – co jak liczę i jak już pisałem w ostatnim wpisie, może mieć znaczenie dla odbioru mojego tekstu.

Więcej szczegółów nie ujawniam, żeby Wam nie odbierać przyjemności czytania „Tygodnika” w najbliższą środę. J W każdym razie, będzie co czytać. Oprócz mojego tekstu, o „Humanae vitae” i kłopotach z nią związanych obszerny artykuł napisał ks. Jacek Prusak SJ. A o kłopotach z pokusą antykoncepcji od strony praktycznej mówi w rozmowie o. Mirek Pilśniak OP.

Humanae vitae: gdzie tkwi błąd? (kontekst)

Widzę, że muszę wyjaśnić szerzej kontekst tego cyklu, gdyż pojawia się coraz więcej nieporozumień.

Po pierwsze, moją ambicją ani ambicją tego blogu nie jest chęć zmiany Waszych światopoglądów. Możecie  robić z seksem co chcecie i z kim chcecie – to jest Wasza sprawa i Wasza odpowiedzialność. Po drugie, proszę nie imputować mi tez, których nie wypowiedziałem. Powtarzam, jeśli nie wspomniałem o miłości, to nie dlatego, iż uważam ją za nieważną w relacji między dwojgiem ludzi. Nie wspomniałem też o przyjaźni, o wzajemnej trosce, czułości, pomocy i masie innych niezwykle ważnych rzeczy – z prostego powodu: mówię o czymś innym. (Anias, w drodze wyjątku odpowiem na pytanie dotyczące moich prywatnych poglądów: w sytuacji gdy na czas jakiś lub na stałe z powodów medycznych nie mogę współżyć z żoną, uważam, że nic nie powinno się zmienić, dalej ją powinienem kochać, troszczyć się o nią, okazywać czułość i po prostu być z nią. Mało tego, gdyby za czas jakiś moja żona przemieniła się w jakąś trudną do wytrzymania Ksantypę, moim obowiązkiem jako chrześcijańskiego męża, byłoby cierpliwie i z miłością ją znosić, podobnie jak Chrystus cierpliwie i z miłością znosi nasze wady – tak mniej więcej naucza św. Paweł. Nikomu jednak nie zamierzam narzucać takich poglądów.) Po trzecie, cel tego blogu, a w szczególności cyklu o „Humanae vitae”, jest konkretny i skromny: doprowadzenie do dyskusji nad nauczaniem Kościoła, a ostatecznie do jego zmiany. J Po latach badań uważam bowiem, że w niektórych punktach mija się ono z prawdą. Taki cel może wydawać się szalony, a jednak jest realistyczny, przede wszystkim ze względu na „słabość” Kościoła… do rozumu: wiara, choć jako łaska daleko przewyższa rozum, musi być z nim zgodna, gdyż nie może niszczyć „rozumnej natury”. I zamierzam to konsekwentnie wykorzystywać.

Konsekwentnie, czyli m.in. licząc się z realiami. Realia zaś są następujące: już w trakcie soborowego otwarcia  na świat, kiedy atmosfera w Kościele przestała przypominać oblężoną twierdzę, pojawiła się tzw. nowa teologia moralna. Jej główni przedstawiciele (Böckle, Schüller, Häring, Knauer, Fuchs, Curran i inni) dążyli do oparcia moralności na nowych, bardziej personalistycznych podstawach. Tradycyjna bowiem teologia moralna oraz etyka zdawały się być skostniałe i nieprzystające do aspiracji współczesnego człowieka. Dowartościowano wolność, przeciwstawiając ją biologicznym uwarunkowaniom, indywidualne sumienie oraz zdolności twórcze człowieka. Dlatego źródła moralności czynu zaczęto postrzegać przede wszystkim w intencji i w porównywaniu dobrych oraz złych skutków, a nie jak tradycyjna etyka: w przedmiocie czynu, czyli w jego bezpośrednim celu. W konsekwencji zanegowano istnienie trwałych norm moralnych, obowiązujących zawsze niezależnie od okoliczności, jak „nie zabijaj”, „nie cudzołóż” czy zakaz antykoncepcji. Nowa etyka była z natury subiektywistyczna, sytuacyjna i prowadziła do moralnego relatywizmu. Na to oczywiście Kościół nie mógł się zgodzić. Już wspominałem, że przedstawiciele nowej teologii moralnej oddali katolickim małżonkom niedźwiedzią przysługę, gdyż Magisterium zwarło szeregi i jeszcze bardziej usztywniło swoje stanowisko. Sprawdźcie sami, czytając np. list kard. Ratzingera do Charlesa Currana, czy analizę Kongregacji Nauki Wiary książki o. Guindona (przez którą przebija miejscami nawet ironia!). Mało tego, sprawa stała się dla Kościoła tak ważna, że wytoczono największe działa, czyli głos zabrał sam Papież.

Generalną rozprawą z nowymi kierunkami – określanymi jako konsekwencjalizm, teleologizm i proporcjonalizm – była ogłoszona w 1993 r. przez Jana Pawła II encyklika „Veritatis splendor„. Papież docenił motywy, które stały się motorem tych teorii: „Pragną one uwolnić człowieka od więzów moralności przymusu, woluntarystycznej i arbitralnej, która może się wydawać nieludzka” (p. 76). Jednocześnie jednak odrzucił, czego można było się spodziewać, ich główne ustalenia: „Należy zatem odrzucić tezę właściwą dla teorii teologicznych i proporcjonalistycznych, wedle której nie można uznać, jako moralnie złego ze względu na swój rodzaj – swój ‘przedmiot’ – świadomego wyboru pewnych określonych czynów i zachowań nie uwzględniając intencji, która kierowała tym wyborem, lub całokształtu przewidywalnych konsekwencji, jakie akt ten ma dla wszystkich zainteresowanych osób” (p. 79). I bardzo mocno wsparł tradycyjną etykę opartą na przedmiocie czynu, starając się pokazać, że nie jest to etyka przymusu czy arbitralna: „Pierwszym i decydującym elementem oceny moralnej jest przedmiot ludzkiego czynu, który decyduje o tym, czy można go przyporządkować ostatecznemu dobru i celowi, którym jest Bóg. To przyporządkowanie rozum dostrzega w samym bycie człowieka, rozpatrywanego w świetle całej prawdy o nim, czyli w jego naturalnych skłonnościach, jego dążeniach i celach, mających zawsze także wymiar duchowy: to właśnie one stanowią treść prawa naturalnego, a więc tego uporządkowanego zespołu ‘dóbr dla osoby’, które służą ‘dobru osoby’ – dobru, jakim jest ona sama i jej doskonałość. Tych też dóbr strzegą przykazania, w których według św. Tomasza zawarte jest całe prawo naturalne” (p. 79). Oczywiście z tego wynika, że „istnieją przedmioty ludzkich aktów, których nie można przyporządkować Bogu, ponieważ są one radykalnie sprzeczne z dobrem osoby, stworzonej na Jego obraz. Tradycyjna nauka moralna Kościoła mówi o czynach, które są ‘wewnętrznie złe’: są złe zawsze i same z siebie, to znaczy ze względu na swój przedmiot, a niezależnie od ewentualnych intencji osoby działającej i od okoliczności” (p. 80). To jakby streszczenie całej katolickiej etyki.

Jestem przekonany, że czyny wewnętrznie złe rzeczywiście istnieją. Zresztą Jan Paweł II za soborową konstytucją „Gaudium et spes” wymienia ich przykłady: „Wszystko, co godzi w samo życie, jak wszelkiego rodzaju zabójstwa, ludobójstwa, spędzanie płodu, eutanazja i dobrowolne samobójstwo; wszystko, cokolwiek narusza całość osoby ludzkiej, jak okaleczenia, tortury zadawane ciału i duszy, wysiłki w kierunku przymusu psychicznego; wszystko, co ubliża godności ludzkiej, jak nieludzkie warunki życia, arbitralne aresztowania, deportacje, niewolnictwo, prostytucja, handel kobietami i młodzieżą, a także nieludzkie warunki pracy, w których traktuje się pracowników jak zwykłe narzędzia zysku, a nie jak wolne, odpowiedzialne osoby; wszystkie te i tym podobne sprawy i praktyki są czymś haniebnym”. Chyba nietrudno się zgodzić z Papieżem – tu intuicje moralne mamy silne. Problem w tym, że Jan Paweł II po tym wyliczeniu dodaje także czyny „związane z praktykami antykoncepcyjnymi, poprzez które akt małżeński zostaje z rozmysłem pozbawiony płodności” (p. 80). Tu intuicja się nam załamuje i aż się prosi, aby to dokładnie zbadać. Już wiecie, jakie pytanie się narzuca: co jest przedmiotem aktu seksualnego?

W poprzednich odcinkach rozważyłem trzy kandydatury: prokreacja, przyjemność seksualna i intymność. Prokreacja powoduje wewnętrzne aporie, przyjemność sama z siebie się nie nadaje. Gdyby się udało w ramach założeń i kategorii tradycyjnej etyki pokazać, że przedmiot jest inny niż prokreacja oraz precyzyjnie go wskazać, taki głos musiałby zostać przez Magisterium poważnie wzięty pod uwagę – właśnie dlatego, że wiara liczy się z rozumnością naszej natury. Czy macie zatem jakieś pomysły?