Anias pytała, czym dla mnie jest seks małżeński, skoro w nauczaniu Kościoła doszukuję się wciąż słabości. Z kolei MagCzu wspomniała o tekście ks. Paczosa „O powszechności cnoty dziewictwa”, który przy pomocy św. Tomasza przekonywał, że duchowym powołaniem wszystkich – także małżonków – jest całkowita wstrzemięźliwość. Ponieważ teza ta jest, jak przyznacie, nieco… kontrowersyjna, redakcja miesięcznika Znak opublikowała ciekawy numer zredagowany z polemik pt. „Czy Pan Bóg lubi żonatych” (11/2006). Z ks. Paczosem wtedy bezpośrednio polemizował o. Knotz; wypowiedział się także Tadeusz Bartoś. Bardzo ciekawy jest też artykuł „Narodzić się do życia śmiertelnego”, który wskazywał, że bezżeństwo, niezależnie od tego, że może być wyborem „dla królestwa niebieskiego”, zawsze pozostaje raną, czymś, czego nie sposób nazwać dobrem samym w sobie i kojarzyć z niebem (pozdrawiam Autorkę J).
Ja również zostałem zaproszony i wykorzystałem okazję, by nieco straceńczo spróbować „odwrócić” paradygmat katolickiej duchowości – odwołałem się do wybitnego protestanckiego teologa Jürgena Moltmanna, który głosi, że nie uduchowienie, a „ucieleśnienie jest kresem wszelkich Bożych dzieł”. Stąd tytuł mojego tekstu: „Dwa paradygmaty”. Ponieważ Znak niestety nie udostępnia swoich numerów w internecie, chciałbym, żebyście przynajmniej poznali fragment, odnoszący się właśnie do sensu małżeńskiego współżycia, tak jak go rozumiem. A rozumiem oczywiście J w pewnej opozycji do koncepcji „mowy ciała” autorstwa Jana Pawła II. Oto ten fragment:
Ks. Paczos w tekście „O powszechności cnoty dziewictwa” nie ułatwia sobie zadania. Uznając za prawdziwą tomaszową naukę o duchowej roli cnoty dziewictwa, odrzuca arystotelesowską argumentację Akwinaty [deprecjonującą seks]. Dla Tomasza każdy stosunek seksualny naznaczony jest skazą, brzydotą (turpitudo), gdyż bez względu na szlachetny motyw małżonkowie muszą ulec pożądaniu, by współżycie mogło dojść do skutku. „Rozum nurza się wówczas w zmysłowości”, a to jest niegodne istoty wolnej i rozumnej. Ks. Paczos, przeciwstawiając się takiej negatywnej ocenie seksualności, pyta jak gdyby sam siebie: „A gdyby ktoś współżył z żoną, w pełni panując nad sobą, zachowując trzeźwość umysłu i podtrzymując nieustannie swoją miłosną, oblubieńczą więź, gdyby ktoś w akcie seksualnym wyrażał się cały, mając przekonanie, że właśnie teraz urzeczywistnia się najpełniejszy akt jego osoby, gdyby ktoś doświadczał całej głębi znaku zawartej w zjednoczeniu fizycznym, znaku, wyrażającego pragnienie zjednoczenia się nie tyle dwóch ciał, co dwóch dusz czy osób? Gdyby takie było czyjeś głębokie, prawdziwe doświadczenie, jaka wówczas byłaby racja dla dziewictwa?”. W odpowiedzi po platońsku odwołuje się do wewnętrznej logiki rozwoju duchowego, który czyni niepotrzebnym cielesne wyrazy.
Paradoksalnie jednak to św. Tomasz, a nie ks. Paczos jest w tym miejscu bliższy rzeczywistości. W rzeczy samej, każdy stosunek seksualny ostatecznie jest poddaniem się dynamizmom ciała. Rolą podmiotu jest umiejętnie je obudzić. Czy to jednak uwłacza człowiekowi? Odpowiedź zależeć będzie od spełnienia pewnych warunków. Jeśli zostaną one spełnione, współżyjący nie tylko nie ponoszą żadnej duchowej szkody, przeciwnie – współżycie staje się jedynym (obok elitarnej ekstazy mistycznej) miejscem tak intensywnego i pełnego doświadczenia jedności z drugim człowiekiem oraz wewnętrznej jedności ducha z ciałem. Chodzi więc nie o pytanie, czy da się współżycie duchowo usprawiedliwić, ale czy dotychczas stosowaliśmy adekwatne kryteria do jego oceny i zrozumienia. Innymi słowy: czy tradycyjny paradygmat katolickiej antropologii [sensem ciała jest jego maksymalne uduchowienie] jest w stanie ostać się wobec oczywistości i siły doświadczenia kochających się małżonków?
Jan Paweł II w swoich katechezach o małżeństwie wprowadził pojęcie „prawdy mowy ciała”. Mowa ciała jest prawdziwa, gdy wyraża oddanie osobowe współżyjących, czyli jeśli jest znakiem miłości oblubieńczej. Ale w doświadczeniu małżonków współżycie nie tylko w y r a ż a oddanie, także, a może przede wszystkim j e s t ono rzeczywistym oddaniem. Gdyby współżycie tylko poświadczało w sposób widzialny o tym, co dokonuje się w sposób niewidzialny w duszach oddających się sobie osób, to rację miałby ks. Paczos, wskazując, że osoby na odpowiednim poziomie rozwoju duchowego, których wspólne życie już podtrzymuje „jeden oddech”, nie potrzebują dla doświadczania komunii osobowej aż tak cielesnych znaków, jak stosunek seksualny; wystarczy spojrzenie, gest, słowo. Tymczasem we współżyciu jest coś więcej niż tylko widzialny symbol, jest naddatek sensu, tworzy się nowa rzeczywistość, której duch sam z siebie nie jest w stanie stworzyć ani przewidzieć. Wzajemna relacja nawet najbardziej uduchowionych osób, po podjęciu współżycia, zmienia się. Coś ważnego się wydarza. Dlatego kochające się osoby nie dysponują żadnym ekwiwalentem, który mógłby adekwatnie zastąpić współżycie.
To wszystko świadczy o tym, że jesteśmy istotami nierozerwalnie duchowo-cielesnymi. Nie można twierdzić, że osoba jest bardziej po stronie ducha, a mniej po stronie ciała, albo że tym bardziej jest sobą, im bardziej jest duchem. Do tego stopnia człowiek jest duchem wcielonym i zarazem ciałem uduchowionym, że relacja wyrażania jest obustronna: zarówno ciało wyraża ducha, jak i duch wyraża ciało. Przecież małżonkowie, którzy po przeżyciu seksualnej ekstazy czule wyznają sobie miłość, w sposób duchowy wyrażają i potwierdzają to, co przed momentem dokonało się w ich ciałach. I prawdę powiedziawszy, słowa są wobec tej tajemnicy za małe.
Próbując zatem opisać współżycie przy pomocy relacji wyrażania, niewiele jeszcze o znaczeniu stosunku seksualnego mówimy. Powiedziałem, za Janem Pawłem II, że współżycie jest wzajemnym całoosobowym oddaniem. Małżonkowie oddają się i przyjmują cali – i z duszą, i z ciałem (należałoby tu dodać: ze wspólnym życiem, troskami i radościami, planami i marzeniami). To także jeszcze za mało. Choć niewątpliwie i wzajemność, i decyzja oddania oraz przyjęcia należą do wspomnianych wyżej warunków szczerości oraz fortunności współżycia. A jednak czuły pocałunek wtulonych w siebie małżonków również jest cielesno-duchowym powierzeniem siebie w ręce kochanej osoby.
Najbardziej istotny wymiar współżycia jest paradoksalnie związany z owymi seksualnymi dynamizmami ciała. Poprzez pieszczoty małżonkowie wyzwalają siły, których nie są ani twórcami, ani do końca panami. W ekstazie seksualnej doświadczają czegoś, co ich przerasta, czym sami z siebie (z własnej woli i duchowych możliwości) nie byliby się w stanie obdarować. A więc, nie tylko się sobą nawzajem obdarowują, ale także przeżywają razem obdarowanie. To przeżycie wspólnoty daru (łaski?), które wyrywa ich na moment z codzienności, jest – jak sądzę – najgłębszą istotą współżycia. Dokonuje się to poprzez ciało, z czego oczywiście nie mógł zdawać sobie sprawy św. Tomasz.
Jeszcze kilka słów dopowiedzenia: Jan Paweł II zaczął rozwijać pomysł, by w akcie seksualnym dostrzegać „mowę ciała”, po to właśnie, aby pokazać, że stosunek antykoncepcyjny nie może być przeżyciem w pełni miłosnym, gdyż jest „zafałszowany” – nie jest w stanie w pełni „wyrazić” miłości. Pamiętacie, że w tekście „Skutki niedokończonej rewolucji” pokazywałem, że teraz o to głównie toczy się „walka” między Magisterium a… małżonkami. Na korzyść małżonków uciekających się do antykoncepcji działa fakt, że sens i prawdziwość każdej mowy po części zależne są zawsze od kontekstu: jeśli tym kontekstem jest wymóg odpowiedzialnego rodzicielstwa, małżonkowie odczytują akt jako wyraz miłości, niezależnie od tego czy jest celowo wybrany jako naturalnie niepłodny (w przypadku NPR), czy też sztucznie obezpłodniony.
Ja idę dalej i twierdzę, że do seksu jako „mowy ciała” nie da się wprost zastosować kategorii „prawda – fałsz”, ponieważ jest to szczególna mowa. Bardziej obeznani w filozofii współczesnej na pewno już rozpoznali, że w powyższym fragmencie milcząco odwołuję się do osiągnięć brytyjskiego filozofa języka – Johna Austina. Austin zauważył, że niektóre sensowne zdania nie są ani prawdziwe, ani fałszywe: np. obietnice, umowy, zakładanie się, wyrażenie wątpliwości czy przekonań, ogłaszanie rozporządzeń prawnych. Takie formy językowe, które Austin nazwał „performatywnymi”, nie są prawdziwe ani fałszywe, gdyż nie opisują faktów, tylko je… tworzą. Mogą zatem być fortunne albo niefortunne, czy też szczere albo nieszczere. Moim zdaniem, jeśli seks jest „mową ciała”, to jest właśnie „mową performatywną” – nie tyle wyraża rzeczywistość, ile ją tworzy. Bo, jak już wiecie, współżycie według mnie tworzy trwałą relację intymności seksualnej, w przestrzeni której rozkwita (albo i nie) małżeńska miłość. Seks zatem może być fortunny albo niefortunny, czy też szczery albo nieszczery. Zależeć to będzie od spełnienia pewnych warunków. Najważniejszym z nich jest, jak mi się wydaje, zawarcie małżeństwa.
Przepraszam za ten „techniczny” komentarz, ale skoro mocuję się z samym Janem Pawłem II, muszę starać się o precyzję.