Idę za ciosem i nadal rozważam pytania, które nam nie pozwalają na samozadowolenie, a naszej wierze na zbytnią ospałość. Wyobraźmy sobie, że jesteśmy przepytywani przez Inkwizytora. Nie przez tę wzbudzającą grozę postać z „Braci Karamazow” Dostojewskiego, która w istocie jest Antychrystem i świadomie przeciwstawia się Bogu, tylko zwykłego stróża prawomyślności, któremu naprawdę zależy, by prawdziwa wiara rosła w siłę. „Czy uznajesz Jezusa Chrystusa za swojego zbawiciela?” – pada pytanie. Przyjrzyjmy się możliwym odpowiedziom.
1. „Tak, uznaję!”. Co to może znaczyć? Że lękam się piekła – tak zostałem wychowany, iż trzeba się do Jezusa przyznawać, gdyż w przeciwnym wypadku On nie przyzna się do nas, gdy będą się ważyć ostateczne losy świata. Inna odpowiedź: że to mi się już tu i teraz jakoś opłaca – przynależę do wspólnoty, która daje mi jakie takie bezpieczeństwo, zyskuję silną społeczną tożsamość i zakorzenienie w kulturowej tradycji (Polak-katolik). Wreszcie, że to mi daje poczucie wpływu na rzeczywistość i na innych – odruchowo sięgam po władzę (wyraża się to np. w postawie: „Nas, katolików, jest w Polsce zdecydowana większość, prawo zatem powinno odzwierciedlać wartości chrześcijańskie”). Ale możliwa jest też taka odpowiedź: „Tak, uznaję Jezusa Chrystusa za swojego zbawiciela” oznacza, że otwieram się na wspominane już przez mnie owo tajemnicze umocnienie – źródło ostatecznego sensu, który jest większy ode mnie i nad którym nie mam żadnej władzy.
2. „Nie, nie uznaję!”: bo nie lubię się od nikogo uzależniać – liczę tylko na siebie; bo Jezus źle mi się kojarzy; nie tylko nie uznaję, ale wnerwia mnie ta chrześcijańska przewrotna propaganda słabości ucieleśniona w Jezusie; bo mam przeczucie, że zbawienie to coś zbyt wielkiego i nieuchwytnego, a Jezus jest zbyt konkretny.
3. „Ani uznaję, ani nie uznaję!”: bo jest mi to całkiem obojętne; bo nie rozumiem pytania – cóż to takiego owo „zbawienie”?; ale także – bo czuję, że moje zbawienie jest ponad moim uznaniem.
Gdy się przyjrzeć tym motywom, to każdą z trzech podgrup odpowiedzi można uporządkować wedle kryterium dojrzałości – od motywu najbardziej interesownego i agresywnego do najbardziej bezinteresownego i pokornego. Z kolei, gdy zbierzemy te najbardziej dojrzałe z wszystkich trzech odpowiedzi, okaże się, iż – choć są przeciwstawne – paradoksalnie prowadzą do spójnej postawy.
Oczywiście, to nie jest moje odkrycie. To trójetapowa droga chrześcijańskiego wtajemniczania – od afirmacji, poprzez negację, do uwznioślenia – obecna i precyzyjnie rozpoznana co najmniej od czasów Pseudo-Dionizego Areopagity (VI wiek). Ponieważ prawda, którą głosi chrześcijaństwo, jest egzystencjalnej natury, nie da się jej zamknąć w dyskursywnej wypowiedzi. Dlatego każdą uprzednio zaafirmowaną tezę powinno się zanegować – tylko taka afirmacja i dystans razem wzięte stwarzają pewną szansę uchylenia rąbka religijnej tajemnicy.
Zatem na dowolnie zadane przez Inkwizytora pytanie o wiarę zawsze jest ta sama odpowiedź: który etap wtajemniczania masz na myśli? Pytasz o drogę pozytywną (katafatyczną), negatywną (apofatyczną) czy uwznioślającą (mistyczną)? Na każdym etapie jest bowiem inna odpowiedź. Inkwizytor – z definicji człowiek uczony – o tym oczywiście doskonale wie. Choć czasem można odnieść wrażenie, iż współcześni inkwizytorzy zachowują się tak, jakby o tym zapominali (np. deklaracja „Dominus Iesus”).
Nie tyle więc, jak mi się wydaje, sama konkretna odpowiedź jest ważna, co kierunek poszukiwań prowadzący do coraz większej dojrzałości. Nie przypadkiem w komentarzu pod poprzednim wpisem napisałem, że pytanie: „po co mi Kościół?”, jest podobne do pytania: „po co mi żona?”. Na oba bowiem można dawać odpowiedzi różne pod względem dojrzałości: bo to jest dobrze widziane; bo boję się samotności; bo żona/Kościół jest mi potrzebna/y do życia; bo po prostu jest i cieszę się z tego. Tak samo: staram się kochać, bo boję się piekła; bo zależy mi na zbawieniu; albo ponieważ kochając i doświadczając miłości, zmierzam do miejsca, z którego nie potrzeba już nigdzie wyruszać.
Przypomnę tu wypowiedź św. Bernarda o miłości, którą lubię cytować: „Miłość sama przez się wystarcza; w sobie samej i ze względu na siebie znajduje upodobanie. Ona stanowi zasługę, ona też jest nagrodą dla siebie. Poza sobą nie szuka dla siebie uzasadnienia ani korzyści. Jej korzyścią jest miłowanie. Miłuję dlatego, bo miłuję, miłuję po to, by miłować”. Tak rozumiana miłość wskazuje na źródło. Podobnie jak inne „bezinteresowne” pojęcia: piękno czy chwała (o której już kiedyś pisałem). Czy tym samym jednak nie estetyzujemy za bardzo wiary?
Wydaje mi się, że nie. Także dobro jest pojęciem „bezinteresownym” – warto być dobrym nie dlatego, że to gwarantuje bezpieczną wieczną przyszłość, tylko dlatego, że doświadczamy wówczas tajemniczego poczucia sensu, jako czegoś od nas większego i pociągającego.
Ale żeby nie dawać ponosić się zbytnio egzaltacji, na koniec jeszcze spojrzenie krytyczne (krytycyzm to też „droga apofatyczna”). Po pierwsze, bardzo trudno jest dążyć do takiej bezinteresowności. Właściwie, to wcale się nam nie chce – rzeczywistość jest bardziej brutalna niż piękna. Dlaczego? I po drugie, patrząc na nasze zachowanie z perspektywy neurobiologii (jak wiecie, to mój konik J), w byciu dobrym i w altruizmie można dopatrzyć się całkiem konkretnych profitów. Czy zatem poczucie owego ostatecznego bezinteresownego sensu to tylko zwiększone stężania w naszym mózgu dopaminy i serotoniny?
PS. Jest już online mój tekst „Dwa ateizmy„.