Czy żeby być człowiekiem, trzeba być zdolnym do czynienia zła? Takie pytanie pojawiło się w dyskusji pod ostatnim wpisem. W tej skrótowej formie brzmi ono paradoksalnie: zło miałoby współstanowić o naszym człowieczeństwie!? Ale gdy uwzględnimy także pytanie o wolność, pozytywna odpowiedź przestaje tak dziwić. Kudłaty napisał: „…byłem przekonany, że chodzi o człowieczeństwo rozumiane w ten sposób, że człowiek pozostaje wolny do radykalnego odrzucenia dobra. Poza tym w wolności widzę wartość, więc nie sądzę, żeby miała ona przekreślać dobro stworzenia. J Człowiek zaś bez wolności jednak nie byłby człowiekiem”. Rozumowanie jest więc następujące: człowiek bez wolności nie byłby człowiekiem, a wolność – by była wolnością – zakłada możliwość (zdolność!) radykalnego odrzucenia dobra. Zatem bez zdolności do radykalnego odrzucenia dobra nie bylibyśmy ludźmi. Za cenę wolności decydujemy się w postrzeganiu i rozumieniu własnej natury zrobić miejsce na perspektywę dla radykalnego zła. Czy jest to nieuniknione?
Intrygujące, że w tradycji Kościoła katolickiego znajdziemy myślenie tożsame z poglądami Kudłatego. Dokładniej mówiąc, od wieków współistnieją dwa rozumienia wolności, które – jak się wydaje – są nie do pogodzenia: wolność pozytywna zdobywana przez wybór dobra i negatywna – gwarantująca możliwość wyboru także zła. Pierwsza wskazywać ma głęboki sens i celowość naszego życia, rolą drugiej jest zapewnienie odpowiedzialności człowieka za jego złe czyny.
Katechizm w punkcie 1731 tak pisze o pierwszej: „Wolność jest w człowieku siłą wzrastania i dojrzewania w prawdzie i dobru; osiąga ona swoją doskonałość, gdy jest ukierunkowana na Boga, który jest naszym szczęściem”. Zatem: „im więcej człowiek czyni dobra, tym bardziej staje się wolnym. Prawdziwą wolnością jest tylko wolność w służbie dobra i sprawiedliwości. Wybór nieposłuszeństwa i zła jest nadużyciem wolności i prowadzi do >niewoli grzechu<” (1733). Co nie przeszkadza, by dokładnie między tymi dwoma punktami Katechizm głosił: „Wolność, dopóki nie utwierdzi się w pełni w swoim najwyższym dobru, jakim jest Bóg, zakłada możliwość wyboru między dobrem a złem, a więc albo wzrastania w doskonałości, albo upadania i grzeszenia. Charakteryzuje ona czyny właściwe człowiekowi. Staje się źródłem pochwały lub nagany, zasługi lub winy” (1732).
Swego czasu, pisząc recenzję z Katechizmu, Kołakowski zaatakował pozytywną koncepcję wolności. Zauważył, iż takie wyraźnie Augustyńskie rozumienie wolności narzuca mniemanie, że im mniej świat dostarcza okazji do grzechu, tym bardziej kwitnie ludzka wolność, a to może stać się usprawiedliwieniem dla reżymów opresywnych („Puls” nr 5-6/93). Rzeczywiście, m.in. tradycjonaliści wszelkiej maści w taki właśnie sposób tłumaczą swoją niezgodę na wolność religijną: inne religie to błąd i bałwochwalstwo czyli szczyt zła, a człowiek nie ma prawa do błędu i tym bardziej do zła.
Sądzę, że Kołakowskiemu chodzi o wolność zewnętrzną. Ale nie ona jest decydująca. Najważniejsza, jak się wydaje, jest nasza wolność wewnętrzna, o której Katechizm mówi tak: „Wolność jest zakorzenioną w rozumie i woli możliwością działania lub niedziałania, czynienia tego lub czegoś innego, a więc podejmowania przez siebie dobrowolnych działań. Dzięki wolnej woli każdy decyduje o sobie” (1731). To jest istota wolności! Zauważcie, że możemy nie mieć żadnych zewnętrznych możliwości (ani dobrych, ani złych!), możemy być poddani jakimś bezwzględnym koniecznościom, a i tak w jakimś podstawowym wymiarze pozostaniemy jako ludzie wolni. Zawsze bowiem możemy się z takim stanem wewnętrznie zgodzić bądź nie zgodzić. Już sama możliwość pogodzenia się z koniecznością zakłada wolność. Tu jeszcze nie ma mowy o dobru bądź złu – jest zgoda bądź niezgoda. Czy zatem zło jest nam koniecznie potrzebne do bycia wolnym?
Być może zło wydaje się nam niezbędne, gdyż „po pierwszym grzechu” utraciliśmy zdolność widzenia dobra samego w sobie i potrzebujemy kontrastu: zła jako tła dla dobra (pisałem już o tym). Wówczas „niezbędność” zła byłaby raczej kwestią rozpoznawania prawdy, a nie doświadczania wolności.
Ciekawy jestem waszych opinii, bo sam nie potrafię tego paradoksu zadowalająco rozstrzygnąć. Ale żeby nie było zbyt prosto, jeszcze kilka pytań: jaka jest różnica między wolnością osoby dotkniętej zespołem Aspergera (która z powodu upośledzenia jądra migdałowatego w mózgu nie jest zdolna być złośliwą i zawistną) a wolnością Jana Pawła II, który również nie był zdolny do złośliwości i zawiści (z zupełnie innych wszakże powodów)? Jaka jest różnica, jeśli chodzi o znaczenie zła dla wolności, między osobą nie bojącą się okoliczności sprzyjających złemu zachowaniu i ryzykującą je (zatem wolną?), a osobą uzależnioną, która chcąc zdrowieć będzie za wszelka cenę unikać owych okoliczności? Która jest bardziej wolna – ta jeszcze nie uzależniona czy już zdrowiejąca?