Archiwum kategorii: Bez kategorii

Na tropach Adama (cd.)

Jest zaskakujące, że stawiając pytanie: czy Adam i Ewa naprawdę istnieli? (oraz konsekwentnie pokrewne pytania: czy rzeczywiście istniał stan pierwotnej niewinności? i czy wydarzenie zerwania przyjaźni z Bogiem ma charakter historyczny, czy jedynie symboliczny?), nie znajdziemy w nauczaniu Kościoła precyzyjnych odpowiedzi. Cytowany przez wspomnianą w poprzednim wpisie Patricię Williams 390 punkt Katechizmu, wcale nie jest tak jednoznaczny, jak odczytała go ta teolożka. Brzmi on tak: „Opis upadku (Rdz 3) używa języka obrazowego, ale stwierdza wydarzenie pierwotne, fakt, który miał miejsce na początku historii człowieka. Objawienie daje nam pewność wiary, że cała historia ludzka jest naznaczona pierworodną winą, w sposób wolny zaciągniętą przez naszych pierwszych rodziców”. Zdaniem Williams mówi on o konkretnym historycznym wydarzeniu. Tymczasem nie jest jasne, czy „pierwotność” owego wydarzenia oznacza historyczny początek czy raczej fundamentalność dla naszego życia. Podobnie symbolicznie odczytywać można wyrażenie zapisane kursywą: „na początku historii człowieka”. Od razu przychodzą na myśl pierwsze słowa Biblii: „Na początku Bóg stworzył niebo i ziemię”, które przecież nie można postrzegać jako historycznej relacji.

Metaforyczność biblijnego opisu upadku wręcz się narzuca, gdy zapytamy o historyczny początek ludzkości w świetle badań naukowych. Jest nieprawdopodobne, by człowiek pojawił się w świecie zwierząt nagle – tak bardzo skokowe przejście ewolucyjne nie da się w świetle jej znanych dotychczas mechanizmów wytłumaczyć. Czy możliwe, by pojawiła się para istot (jeśli założymy stan pierwotnej sprawiedliwości, to owa para musiałaby być podobna w swej nieskazitelności do Maryi), których rodzeństwo i rodzice byliby zwierzętami? O wiele bardziej prawdopodobne byłoby założenie, że ludzkie myślenie, a przede wszystkim sumienie, pojawiło się w izolowanej grupie naszych przodków stopniowo – w wyniku ogromnej liczby mutacji mózgu, który ewoluował przez tysiące lat (10 tys.? 100 tys.?). Choć niewykluczone, że zadziałały jakieś ewolucyjne katalizatory, jeszcze przez naukę nieznane, które przyśpieszyły moment uświadamiania sobie nowego spojrzenia na świat, streszczającego się w błyskach myśli: „mogę, nie muszę”, „powinienem” oraz „warto, pomimo wszystko”.

Tu ważna dygresja: zauważcie, że nie jest to klasyczny filozoficzny naturalizm, który odrzuca istnienie sfery wartości – ja ją zakładam. Ona czekała, aż nasz zwierzęcy przodek ewolucyjnie dojrzeje. Gdy dojrzał, zdał sobie sprawę, kim jest i już nic nie było takie samo. To, co naturalne, rozwinęło się i dojrzało do tego, co duchowe. Odtąd te dwie sfery nałożyły się w człowieku na siebie i współistnieją oraz współdziałają. Gdyby uważnie przyjrzeć się podejściu teologicznemu i klasycznemu podejściu do człowieka w filozofii, to przekonamy się, że ciało nie jest poważnie traktowane – rządzi duch, a to, co jest naturalne, jest zarazem (wbrew faktom!) całkowicie podporządkowane duchowi. Z kolei w nauce często dominuje przekonanie, że prawdziwe jest tylko to, co jest czysto naturalne. Umysł czy wolna wola jest złudzeniem – to, co nieempiryczne, nie może oddziaływać na to, co empiryczne, gdyż łamana byłaby wtedy zasada zachowania energii. Jakby dwie perspektywy, które nie potrafią się spotkać…

Uważam, że w praktyce naukowej mimo wszystko nie da się konsekwentnie utrzymać naturalizmu w czystej postaci. Nauka musi posługiwać się wartościami – sama jest wartością (!), zatem sama z siebie wykracza poza naturalizm. (Pokazał to Tarski swym słynnym schematem fundującym semantykę: naturalistyczny może być jedynie język przedmiotowy, jeśli jednak chcemy go ocenić, czy np. jest prawdziwy, musimy wyjść poza niego. Bez metajęzyka nie ma nauki, bo dopiero w nim możemy mówić o sensie i wartościach, a metajęzyk nigdy nie będzie czysto naturalistyczny. To jednak temat na inną rozmowę.) Nie oznacza to odwoływania się w metodzie naukowej do nadprzyrodzonych interwencji, choć w pewnym sensie nasze wolne decyzje są „nadprzyrodzonymi” interwencjami…

Oczywiście nie mam rozwiązania tego paradoksu – sądzę, że oprócz empirycznych przyczyn zmian są także nieempiryczne przyczyny: celowe? formalne? być może jakieś inne? (Nawiasem mówiąc, sama zasada zachowania energii, jako przyczyna formalna, „wymusza” na układach empirycznych zachowanie energii; ale nie jestem fizykiem i nie wiem, czy nie plotę tutaj głupstw J.)

Wracając do poszukiwania wyjaśnienia dziwnego stanu nazwanego w chrześcijaństwie grzechem pierworodnym i palety propozycji, kilka znamiennych cytatów.

W „Podstawowym wykładzie wiary” Rahner pisze: „Biblijna opowieść o grzechu pierwszego człowieka nie musi być traktowana jako relacja historyczna. Opis grzechu pierwszych ludzi jest raczej etiologicznym wnioskowaniem redukcyjnym postępującym od doświadczenia egzystencjalnej i historiozbawczej sytuacji człowieka do tego, co musiało się wydarzyć >na początku<, jeśli obecna sytuacja wolności jest taka, jakiej się doświadcza i jaką przyjmuje się za niezmienną” (s. 98). Prawdę mówiąc, mam problem z niehistorycznym rozumieniem „tego, co musiało się wydarzyć >na początku<„, zwłaszcza, że Rahner mówi o powszechności grzesznego stanu i sugeruje monogenizm.

Z kolei nasz rodzimy współczesny teolog, o. Jacek Salij, w posłowiu do niezwykle interesującej książki „Grzech pierworodny w nauczaniu Kościoła” przekonuje: „Wiara katolicka ogromną wagę przywiązuje do tego, że grzech naszych pierwszych rodziców był konkretnym wydarzeniem. Toteż nie do przyjęcia są dla niej próby zredukowania opowieści o grzechu pierworodnym do kategorii mitu” (s. 86).

Podobnie uważa główny redaktor Katechizmu Kościoła katolickiego – kard. Christoph Schönborn, w eseju opublikowanym we wspomnianej książce („Grzech pierworodny w nauczaniu Kościoła”): „Przyjęcie hipotezy pragrzechu jako wolnego czynu pierwszych rodziców zakłada ich – jakkolwiek nie dającą się czysto historycznie udowodnić – realną egzystencję” (s. 71).

Ciekawe, że mniej stanowczy i bardziej ostrożny jest były nauczyciel akademicki kard. Schönborna, a obecnie jego przyjaciel – Benedykt XVI. W katechezie podczas audiencji ogólnej z 3 grudnia 2008 r. Papież mówił o „nielogiczności zła”: „Zło pozostaje tajemnicze. Przedstawiano je za pomocą wielkich obrazów, jak czyni to 3. rozdział Księgi Rodzaju, ukazując dwa drzewa, węża i grzesznego człowieka. Wielki obraz, który pomaga nam odgadnąć, lecz nie może wyjaśnić czegoś, co samo w sobie jest nielogiczne. Możemy odgadnąć, ale nie wytłumaczyć; nie możemy tego nawet opowiedzieć jako jednego faktu obok innych, gdyż jest głębszą rzeczywistością”. Zatem upadek nie jest „faktem obok innych”.

Jak widać, pełna różnorodność stanowisk. J Są też próby uwzględnienia teorii ewolucji. Ale o nich następnym razem.

Czy Adam i Ewa naprawdę istnieli?

Niezawodny Politolog podesłał mi niedawno link do artykułu niejakiej Patrici A. Williams (filozofa nauki i teolożki), która proponuje socjobilogiczną interpretację grzechu pierworodnego. Jej wnioski są, jak się wydaje, zbieżne z moimi sugestiami z wpisu „Lekkomyślność„. Miło skonstatować, że znów… odkryłem Amerykę – tekst teolożki publikowany był 10 lat temu, a w nim problem odniesiony jest do dyskusji z lat 90. Nie wstydzę się jednak takiego „zacofania”. Mam wrażenie, że w polskim Kościele i tak nikt nie zastanawia się nad naturą grzechu pierworodnego i nie pyta, czy jego powszechna obecność nie jest czasem winą ewolucji. Mówię o zastępach teologów kształconych w katolickich uczelniach (których gęstość – chyba jedynie z wyjątkiem Włoch – jest największa na świecie), a nie o zwykłych użytkownikach internetu, od których pytań na temat ewolucji i grzechu pierworodnego aż gotuje się na różnych forach – łatwo to sprawdzić. Jeśli się mylę, to mnie sprostujcie…

Przyglądając się, co o naturze człowieka mówi współczesna socjobiologia i biologia ewolucyjna, Williams dochodzi do wniosku, że wymagania moralne – zwłaszcza moralność ewangeliczna (miłość nieprzyjaciół) – są za ambitne w stosunku do tego, w co wyposażyła nas ewolucja (stuprocentowa miłość własna i połowiczny altruizm wobec bliźniego, pod warunkiem jednak, że to będzie ktoś z mojego klanu). Stąd biorą się – jej zdaniem – nasze permanentne niedomagania moralne.

Konstatacja dość oczywista – trudno się z nią nie zgodzić. Wiadomo, że kultura (m.in. moralność) wymaga wysiłku i determinacji, w przeciwieństwie do dziejącej się samoczynnie natury. Ale właśnie dlatego wniosek taki jest mało informacyjny i konstruktywny: prawie wszystko przy jego pomocy można „wytłumaczyć”, a wobec wielu konkretnych pytań jest bezradny. Np. czy przewaga natury nad kulturą jest bezwzględna – tzn. czy obowiązuje zawsze i wszystkich? Czy człowiek własnymi siłami może przeciwstawić się naturalnym skłonnościom? Jeżeli tak, to w jakim zakresie i w jakich konkretnie sytuacjach będziemy wobec natury bezradni? To istotna słabość.

Podnosząc te wątpliwości wobec Williams, nie twierdzę tym samym, że moje podejście się im nie ima oraz że umożliwia uzyskanie nietrywialnych odpowiedzi na każde pytanie. Ono także jest ogólne (bardziej ogólne niżbym sobie tego życzył). Przypomnijmy: wysunąłem hipotezę, że za obecną w nas skłonność do zła moralnego w głównej mierze odpowiada ślepy mechanizm ewolucyjny, który w trakcie rozwoju mózgu ponakładał na siebie nie do końca zharmonizowane i zastępowalne systemy kierowania naszym zachowaniem – od najbardziej pierwotnego i prymitywnego („gadziego”), do najbardziej wyrafinowanego w postaci ludzkiej moralności. Ponieważ ten najbardziej pierwotny system nadal jest aktywny i spełnia fundamentalne zadania (umożliwia życie, kierując np. oddychaniem czy biciem serca), czasem daje o sobie znać tam, gdzie już nie powinien być aktywny, np. identyfikuje obcych ludzi jako zagrożenie czy każe bezwolnie spełniać polecenia tych, których podświadomie uznaliśmy za autorytety (jak w eksperymencie Milgrama).

Można to w jakiejś mierze porównać do działania systemu immunologicznego, który też spełnia podstawowe zadania: chroni naszą śluzówkę przed niebezpiecznymi drobnoustrojami. Problem w tym, że od niedawna zaczęliśmy się sami chronić w sposób wyrafinowany i bardzo skuteczny (gotując pożywienie, myjąc się w bieżącej wodzie, śpiąc w czystej pościeli i zmieniając bieliznę). W związku z tym nasz znudzony (ale przecież nadal potężny!) system immunologiczny czasem wariuje, reagując alergicznie na to, co nam wcale nie zagraża, np. pyłek mniszka lekarskiego. Podobnie czasem wariuje nasz system rozpoznawania prastarych wzorców: swój-obcy, dominacji-uległości czy seksualnej atrakcyjności-nieatrakcyjności.

Pośrednie poparcie dla tej hipotezy znalazłem u nie byle kogo. W książce „W poszukiwaniu Spinozy” słynny współczesny neurolog Antonio R. Damasio pisze: „Uważam, że reakcje, które prowadziły do rasowych i społecznych uprzedzeń, częściowo są oparte na automatycznym zastosowaniu emocji społecznych, które ewolucyjnie miały wykryć odmienność innych osobników, ponieważ mogła ona być sygnałem ryzyka lub wręcz niebezpieczeństwa, prowadzącym do wycofania się lub agresji. Ten typ reakcji prawdopodobnie spełniał przydatną rolę w społeczeństwach plemiennych, ale dziś już nie jest użyteczny” (s. 39). Damasio – gwoli ścisłości – mówi o samym mechanizmie, nie kojarząc go z wadą natury w postaci nieusuwalnych skłonności.

Uważam, że odruchowa chęć zabijania „cudzoziemców” i wykorzystywania „wdowy i sieroty” na trwałe przynależy do naszej zwierzęcej natury. Można te brzydkie cechy jakoś neutralizować, choćby przez ich uświadomienie sobie i czujność w określonych sytuacjach, ale sama skłonność pozostanie, tak jak skłonność do alkoholu u trzeźwego alkoholika. (Na własnej skórze tego doświadczyłem. Od dłuższego czasu tropię ową ludzką bestię, i wydawać by się mogło, że jestem coraz bardziej na nią w samym sobie uodporniony, a okazuje się, że to złudzenie: ostatnio, gdy mój syn dla zabawy został kopnięty przez dresiarza, to „dowcipne” zachowanie wzbudziło we mnie całkiem mordercze instynkty. Piszę o tym ku przestrodze…)

Wracając do wątku ogólności, uważam, że tropiąc przejawy grzechu pierworodnego, powinniśmy dążyć do maksymalnego konkretu i precyzji, choć oczywiście to nie jest łatwe. Przeciwnie, jak się wydaje, zachowuje się Kościół: dąży do zachowania pewnego poziomu ogólności i empirycznej nieweryfikowalności w mówieniu o grzechu pierworodnym. Wspominają o tym autorzy monumentalnej „Historii dogmatów” – Vittorio Grossi i Bernard Sesboüé. Np. Magisterium nigdy nie podało ścisłej doktrynalnej definicji grzechu pierworodnego, zadawalając się jedynie jego ogólnym opisem i pobieżnym wyliczaniem skutków: śmieci, cierpienia, trudu oraz owej nieszczęsnej pożądliwości. (Nieszczęsnej, bo na potęgę używanej do manipulowania wiernymi, o czym już wielokrotnie pisałem.) Dlaczego takie staranie o ogólność?

Precyzując czy wręcz naturalizując grzech pierworodny, ryzykujemy jego falsyfikację. A jeśli nie ma skutków grzechu pierworodnego i zepsucia natury, to niepotrzebna jest jej naprawa, czyli odkupienie. „Nie można naruszyć objawienia grzechu pierworodnego, nie naruszając misterium Chrystusa” – głosi Katechizm Kościoła Katolickiego (w punkcie 389). Chodzi zatem o być albo nie być chrześcijaństwa. Czy moja interpretacja tę religijną homeostazę narusza?

Na pewno czyni bezrobotnymi Adama i Ewę, gdyż ich niewdzięczne zadanie przejmuje biologiczna ewolucja. Ale czy takie hipotetyczne wygnanie naszych prarodziców – już nie tylko z raju, ale w ogóle z realnego świata – naruszyłoby „misterium Chrystusa”? O tym następnym razem.

Nasze wnuki na Wawelu

Przyznam, że mnie również zaskoczyła decyzja o pochówku pary prezydenckiej na Wawelu. Początkowo pomyślałem, że znowu dała o sobie znać nasza polska skłonność do przesady w patriotycznych gestach, która ostatecznie utrudnia nam rozumienie własnej historii i przeżywanie ważnych wydarzeń. Ale o wiele bardziej zaniepokoiła mnie demonstracja pod oknami krakowskiej kurii. Czyżby to był już koniec czasu współczucia, otwarcia, wsłuchiwania się w siebie nawzajem? Szkoda byłoby niszczyć te chwile – przecież bardzo rzadkie! Zbiorowa empatia, w której obecnie uczestniczymy, jest czymś niezwykle cennym.

Po namyśle przyszło mi jednak do głowy, że reaguję krytycznie wobec decyzji o pochówku na Wawelu, gdyż wiele faktów z tej prezydentury mnie irytowało i nie ze wszystkim się zgadzałem. Nie ja jeden, oczywiście. Ale z drugiej strony, to emocje doraźne. Ich dotkliwość za chwilę minie. W pewnym sensie ocena tej prezydentury już stała się nieistotna.

Pomyślmy, para prezydencka zostanie pochowana w krypcie wawelskiej obok grobowca Marszałka Piłsudskiego. W wycieczce szkolnej kryptę za kilka lat odwiedzają nasze dzieci. O czym myślą? Czy o politycznych przepychankach, które nas tak irytowały? Być może nasze pociechy zdążą nasiąknąć śladem naszej nieufności i dezaprobaty. Coś będzie im się kojarzyć: prezydent Kaczyński za życia wzbudzał kontrowersje. Ale dlaczego? Zapewne nie będą potrafiły odpowiedzieć.

A ich dzieci – nasze wnuki? Z czym im się te sarkofagi za 20, 30 lat będą kojarzyć? Przecież już tylko z Katyniem i z katastrofą lotniczą, która – o historyczny paradoksie! – bardzo skutecznie przypomniała światu o jego tragicznej wymowie.

Zastanówmy się, z czym się nam dzisiaj kojarzy wawelski sarkofag Naczelnika, który także kiedyś wzbudzał kontrowersje. Z sanacją, przewrotem majowym i Berezą Kartuską? Czy z odzyskaniem niepodległości po wielu latach zaborów?

Ósme słowo

Przy okazji życzeń świątecznych chciałbym Wam polecić świąteczny numer TP. Rzadko to robię, bo nie uważam, aby blog był właściwym miejscem na taką reklamę, ale tym razem silnie poruszyło mnie kilka tekstów, a kilka innych jest po prostu wartych przeczytania (choćby tekst Wojtka Bonowicza o Tischnerze czy Ani Matei o pani Józefie Hennelowej).

Część wielkanocna rozpoczyna się tekstem zaprzyjaźnionego z TP o. Wacława Oszajcy. Przyznam, że nie byłem zwolennikiem pomysłu medytacji nad siedmioma słowami Jezusa na krzyżu. Swego czasu czytałem taką medytację w wersji Rahnera, który poprzeczkę ustawił bardzo wysoko. Ale o. Wacław mnie całkiem zaskoczył. Najpierw dlatego, że przełamał tradycję i napisał o… ośmiu słowach (?!). Ale przede wszystkim dlatego, że to ósme słowo poraża! Zwłaszcza mnie, od dłuższego czasu – jak wiecie – tropiącego zwierzęce odruchy w naszej ludzkiej naturze. Nie będę zdradzał tego „słowa”, przeczytajcie sami. Dość powiedzieć, że ciarki przechodzą, gdy autor pisze o głosie kozicy spadającej z Krzesanicy w przepaść.

Udał się chyba także nieco ryzykowny pomysł, aby trzy wielkie tajemnice wiary – Chrystus umarł! Chrystus zmartwychwstał! Chrystus powróci! – oddać jako temat przedstawicielom trzech chrześcijańskich Kościołów: protestanckiego, katolickiego i prawosławnego. W historii teologii funkcjonuje przekonanie, że każdy z tych Kościołów jakby wyspecjalizował się w jednej z tych tajemnic: protestanci chyba jak nikt inny potrafią zgłębiać sens i przeżywać Mękę, nasza liturgia kładzie nacisk na Zmartwychwstanie, z kolei prawosławni – w przeciwieństwie do nas, katolików – nie zapominają o tym, co nas jeszcze czeka – o Paruzji. Nie tylko udało się opublikować dobre teksty (o zmartwychwstaniu specjalnie dla TP napisał o. Anselm Grün!), ale mam wrażenie, że wspólny głos brzmi wyjątkowo silnie, choć polifonicznie. To pokazuje, że ekumenizm naprawdę ma sens, że razem potrafimy dostrzec więcej, być może także – dotrzeć dalej.

Jeszcze wspomnę tekst „protestancki„. Krzysztof Dorosz, z wyznania ewangelik reformowany, napisał o umieraniu Chrystusa. Znakomity pisarz potrafił ubrać w słowa intuicje, które od dawna są mi bliskie. Przeczytajcie choćby ten fragment: „Bóg przychodzi w najbardziej intymnych i najbardziej niesprzyjających chwilach – gdy czujemy się od Niego dalecy i gdy Mu złorzeczymy, w ciemnościach, cierpieniu, słabości, upokorzeniu”.

*

W numerze jest także mój tekst – „Serce i obowiązek„. Przy okazji rocznicy śmierci Jana Pała II trochę niespodziewanie dla mnie dostałem „zlecenie” porównania obu pontyfikatów. Zadanie niełatwe, bo nie czuję się specjalistą ani od Wojtyły, ani od Ratzingera. Chciałbym do pewnych myśli z tego tekstu nawiązać, bo dotyczą one właśnie sporu o sens ekumenizmu, a także pytań, które od dawna tutaj stawiam. Co to znaczy być człowiekiem wierzącym? Po co jest nam potrzebna wiara – co ona w nas zmienia? Do czego zmierzamy i jaki jest ostateczny sens naszego życia?

Jakoś nie mogę się przekonać do katolickiego ekskluzywizmu, czyli twierdzenia, że to my, katolicy, najlepiej rozpoznajemy, o co Panu Bogu chodzi i że mamy „przepis”, jak trafić tam, gdzie nikt inny nie potrafi dotrzeć. Jest dla mnie oczywiste, że intymność mojego spotkania z Bogiem, która się dokonuje w Kościele, jest niepowtarzalna, dla mnie najważniejsza i niczym nie do zastąpienia. Ale to wcale nie oznacza, że mogę rościć sobie prawo do monopolu na „intymność z Bogiem”.

W tekście zauważam, że wierność Bogu nie wyklucza – wręcz zakłada – konieczność wykraczania poza własny punkt widzenia. Gdybym się tu mylił, oznaczałoby to, iż religia pod pewnym względem byłaby przeciwieństwem moralności (moralność rodzi się z przekraczanie własnego punktu widzenia – pisałem już o tym, odnosząc się do znaczenia empatii). Ale być może od wiary nie można żądać uniwersalnej postawy, jak od moralności.

Kościół odwołuje się tutaj do metafory związku małżeńskiego – między Bogiem a Kościołem dzieje się coś wyjątkowego i wyłącznego, podobnego do miłości małżeńskiej, która wyklucza analogiczne relacje z innymi osobami. Zatem tylko w Kościele (katolickim) mamy tak wyjątkowy dostęp do Boga (podobnie jak małżonek ma tak wyjątkowy dostęp tylko do żony). Benedykt XVI odwołuje się tutaj do wierności Boga. Ale metafora oblubieńcza ma też swoje ograniczenia: nasz Bóg wybrał już kiedyś sobie pewien naród „na własność” jako swoją oblubienice. I co? Porzucił ją? Nie przypadkiem w średniowiecznej ikonografii Synagoga przedstawiana jest jako panna z zawiązanymi oczami – po prostu panna głupia, która nie rozpoznała Oblubieńca i sama jest sobie winna. Ale cóż to za Bóg, który porzuca wybrankę?

Dzisiaj Kościół zdaje sobie sprawę z ograniczeń metaforyki oblubieńczej i coraz wyraźniej przyznaje, że Bóg nie odwołał swojego pierwszego przymierza z narodem wybranym. Jeśli jest wierny, to nie tylko w stosunku do nas, katolików! Dlatego w moim tekście próbuję odwoływać się także do innych metafor – np. relacji rodzinnych. Ojciec kocha wszystkie swoje dzieci jednakowo mocno i zarazem niepowtarzalnie i wyjątkowo każde z osobna. Czyż to nie jest ten sam paradoks, który tworzy sytuacja wielości denominacji i religii?

*

Nie twierdzę, że nie ma problemu. Kard. Ratzinger wielokrotnie wskazywał na pułapkę relatywizmu. Czym innym jest jednak twierdzić, że wszystko jest jednakowo ważne (relatywizm), a czym innym zdawać sobie sprawę, że pełne zrozumienie i pełny dostęp do tego, co naprawdę ważne, wszystkich nas przekracza i że ostateczna prawda jest ponad nami (to nie jest relatywizm!).

Kiedy zastanawiałem się nad wyjątkowością roli papieża, przypomniała mi się ewangeliczna perykopa opisująca przemienienie Jezusa na Górze Tabor. Wspominałem o tym w moim tekście. Tutaj jeszcze raz przyjrzyjmy się odpowiedzi Piotra-Opoki. „Dobrze, że tu jesteśmy” – Piotr jest przekonany o swojej przydatności. „Postawimy trzy namioty” – chce porządkować rzeczywistość, nawet tę nadprzyrodzoną. Jak bardzo jest to ludzki odruch… Ale nie powinniśmy się tego bać. Tacy jesteśmy. Dobrze jednak, zdawać sobie z tego sprawę. (Dopiero post factum zauważyłem, że deklaracja „Dominus Iesus” została podpisana w uroczystość Przemienienia Pańskiego.)

*

Powracam do piekielnie trudnych, ale chyba najważniejszych pytań: do czego zmierza nasze życie? Na czym polegać ma jego pełnia? Czy na jakichś szczególnych praktykach, zachowaniach religijnych? Czy na specyficznej ostatecznej postawie wobec życia? A może na dojrzałości naszej świadomości? Kiedyś pisałem o bezinteresownej chwale, jaką może oddawać nasze życie Bogu. I ta odpowiedź, jak na razie, najbardziej mi intuicyjnie odpowiada. Taka chwała rozbłyskuje w radości i mądrości życia. Wyraźnie była ona widoczna w życiu takich osób, jak Agata Mróz, Jan Paweł II, ale także w osobie niewierzącej w życie wieczne profesor Barbary Skargi. Pisałem już o tym także.

Dzisiaj dorzucę jeszcze jedną osobę, którą niedawno „odkryłem”. Od dawna Luis Armstrong uwodził minie swoją radością. Ale zupełnie rozbroił mnie, gdy przeczytałem jego biografię: nie znał ojca, który opuścił matkę, gdy Lui się urodził; aby móc przeżyć, jego matka i siostry były prostytutkami; tak genialnie grać na trąbce nauczył się w poprawczaku; lata jego świetności przypadły na apogeum amerykańskiego rasizmu. A mimo to nie zgorzkniał (jak Miles Davis) – potrafił tak cieszyć się życiem, jak tu. J

Życzę Wam i sobie na Święta, aby choć odrobina takiej radości na trwałe w nas zagościła.

Współcześni Młodziankowie

Widzę, że powinienem rozwinąć temat listu Benedykta XVI do Kościoła w Irlandii, gdyż poprzedni mój wpis, bardzo lakoniczny jak na tak ważny temat, spotkał się z niezrozumieniem, a nawet odebrany został (w prywatnej rozmowie) jako arogancki wobec Papieża. Arogancja nie była moim motywem, natomiast na pewno kierowało mną uczucie zawodu (co samo w sobie jest mało istotne, za istotny jednak uważam powód tego rozczarowania). Sądzę, że znów straciliśmy ważną okazję do głębokiego zastanowienia się nad tajemnicą Kościoła.

Taką refleksję uważam w obecnej kryzysowej sytuacji za niezbędną. Nie wystarczy samo ubolewanie czy ulepszenie procedur, które zapobiegać będą przypadkom pedofilii wśród księży. Gdy lekarze zaczynają zabijać (jak w przypadkach eutanazji w Holandii), nie wystarczy załamywanie rąk czy walka o prawo chroniące pacjenta. Trzeba się głęboko zastanowić nad istotą powołania lekarskiego – przywrócić mu sens i wartość. Gdy pasterze zaczynają chronić wilki w owczych skórach, nie wystarczy mówić o źle pojętej lojalności. Trzeba się głęboko zastanowić nad istotą Kościoła – przywrócić mu wiarygodność. Gdyż nie chodzi tu o jakąś pomyłkę czy niezrozumienia, ale o dogłębne zaprzeczenie misji Kościoła.

Kościół jest miejscem, w którym zdając sobie sprawę z naszej egzystencjalnej i fundamentalnej bezradności, mamy odwagę stanąć wobec Boga i wobec siebie nawzajem w całkowitej bezbronności, licząc, że On przemieni tę naszą bezbronność i bezradność w Swoją moc. Nie jest to jakaś nowatorska eklezjologia – od początku chrześcijanie zdawali sobie sprawę, że źródłem Kościoła jest Krzyż, znak niewinnej, bezbronnej ofiary. Od początku też rozumiano, że Kościół odradza się z krwi męczenników. Tu oczywiście nie chodzi o jakieś cierpiętnictwo czy masochizm, ani o cierpienie samo w sobie i rzekomą wartość śmierci, tylko właśnie o tę bezbronność – do samego końca przyjętą i cierpieniem czy śmiercią poświadczoną.

Dobra Nowina dlatego właśnie jest dobra, gdyż głosi bliskość Boga nawet w najbardziej dramatycznych sytuacjach – Bóg jest wręcz tym bliżej, im bardziej czujemy się bezradni i bezbronni. To prawda uniwersalna i nie dotyczy tylko katolików. Można wręcz powiedzieć, że tam gdzie jest niewinne cierpienie, tam jest męczeństwo (i taka jest w Kościele coraz większa świadomość, o czym zaświadcza np. rozwój rozumienia męczeństwa w prawie kanonizacyjnym). Chrystusa nie spotykamy dopiero we wspólnocie Kościoła, ale już w każdym niewinnym cierpieniu. Mało tego, każde niewinne cierpienie, jeśli tylko pozostanie do końca niewinne (tzn. bezbronne), czyli jeśli nie zrodzi odruchu odwetu, może stać się źródłem mocy Kościoła. Dopełnia bowiem „braki udręk Chrystusa” (por. Kol 1,24).

Ten wstęp był potrzebny, by móc dostrzec religijny wymiar sytuacji ofiar księży-pedofilów. Choć dziecko poddane przemocy jest przerażone i nie posługuje się wolą, to na pewno jego niewinne cierpienie ma wymiar męczeński. Skrzywdzone w Kościele dzieci to szczególni męczennicy – nie tylko ze względu na wiek, ale także na oprawcę. Mamy tu do czynienia wręcz z jakimś „zapętleniem” tajemnicy nieprawości: autentyczni szafarze sakramentów Chrystusa przynoszą przemoc. Chyba dlatego odruchowo uciekamy od religijnej interpretacji tego koszmaru…

Ale zmierzenie się z takim wyzwaniem jest dzisiaj konieczne. Uważam nawet, że żadna inna sytuacja tak wyraźnie nie dowodzi, iż sami z siebie nic nie potrafimy i jedynie Bóg nie zawodzi. To wyjątkowa nauka pokory. Ale pomyślmy także, iż dzisiejsze przebaczenie niegdysiejszych ofiar przemocy w Kościele to wyjątkowe źródło odnowy dla Kościoła dzisiaj. Sądzę, że to oczyszczenie głównie w taki sposób może się dokonać.

Tej perspektywy nie ma w liście Benedykta XVI: dostrzeżenia zarówno w ofiarach męczenników, jak i wyjątkowej szansy dla samego Kościoła w ich przebaczeniu. Jeśli mówiłem, że zabrakło prorockiej wizji, to właśnie ten brak miałem na myśli. Ale sami zobaczcie, może się jednak mylę… Oto słowa skierowane bezpośrednio do ofiar (bez skrótów):

 

Ogromnie wycierpieliście i jest mi z tego powodu naprawdę przykro. Wiem, że nic nie może usunąć zła, które znosiliście. Nadużyto waszego zaufania i została pogwałcona wasza godność. Wielu z was doświadczyło, że gdy byliście dość odważni, aby mówić o tym, co się wydarzyło, nikt was nie słuchał. Ci z was, którzy doznali nadużyć w internatach czy bursach, musiało czuć, że nie było ucieczki od waszych cierpień. Można zrozumieć, że trudno przychodzi wam przebaczyć lub pojednać się z Kościołem. W jego imieniu wyrażam otwarcie wstyd i wyrzuty sumienia, które wszyscy czujemy. Jednocześnie proszę was, abyście nie tracili nadziei. To we wspólnocie Kościoła spotykamy Osobę Jezusa Chrystusa, który sam był ofiarą niesprawiedliwości i grzechu. Podobnie jak wy nosi On nadal rany swej niesprawiedliwej męki. On rozumie głębię waszego bólu i długotrwałe jego skutki w waszym życiu, w waszych relacjach z innymi, w tym waszej relacji do Kościoła. Wiem, że niektórym z was trudno jest nawet wejść do kościoła po tym, co się wydarzyło. A jednak te same rany Chrystusa, przemienione przez Jego odkupieńcze cierpienia, są narzędziami, dzięki którym potęga zła została złamana a my odradzamy się do życia i nadziei. Mocno wierzę w uzdrowicielską moc Jego uświęcającej miłości – także w sytuacjach najciemniejszych i beznadziejnych – która przynosi wyzwolenie i obietnicę nowego początku.

Zwracając się do was jako pasterz zatroskany o dobro wszystkich dzieci Bożych, proszę was pokornie o przemyślenie tego, co wam powiedziałem. Modlę się, abyście – zbliżając się do Chrystusa i uczestnicząc w życiu Jego Kościoła, Kościoła oczyszczonego przez pokutę i odnowionego w miłosierdziu duszpasterskim – mogli ponownie odkryć nieskończoną miłość Chrystusa do każdego z was. Ufam, że w ten sposób będziecie zdolni znaleźć pojednanie, głębokie uzdrowienie wewnętrzne i pokój.

Gdzie jest Kościół?

Niby padły słowa, które powinny były paść: o konieczności wyznania przez Kościół w Irlandii ciężkiego grzechu popełnionego wobec bezbronnych dzieci. A jednak w liście Benedykta XVI obecne jest napięcie między pragnieniem zaradzenia kryzysowej sytuacji a nieadekwatnością reakcji.

Liczyłem, że wydarzenia tak brzemienne niegodziwością wyzwolą prorocką reakcję Papieża. Że otrzymamy słowo tchnące nadzieją, bo otwierające nowe horyzonty i jeszcze bardziej osobiste niż pierwsza encyklika o miłości. Zresztą sam Benedykt XVI pisze o potrzebie „nowej wizji”, która zdolna byłaby inspirować obecne i przyszłe pokolenia. Ale w liście nie pojawia się nawet ślad takiej wizji. W zamian Papież proponuje tradycyjne środki zaradcze: post, modlitwę, adorację eucharystyczną, wizytację kanoniczną i misje dla księży. Sądzę, że bliższe owej nowości byłoby choćby ogólnokościelne nabożeństwo pokutne, odprawione np. w Wielki Czwartek na wzór tych z roku 2000 w ramach przepraszania za winy Kościoła.

Powściągliwość Papieża najbardziej widać w słowach skierowanych do ofiar: „Można zrozumieć, że trudno przychodzi wam przebaczyć lub pojednać się z Kościołem. (…) Proszę was, abyście nie tracili nadziei. To we wspólnocie Kościoła spotykamy Osobę Jezusa Chrystusa, który sam był ofiarą niesprawiedliwości i grzechu”. Kościół jest tu rozumiany przede wszystkim jako struktura szafująca zbawieniem. Gdybyśmy się jednak zapytali, gdzie tak naprawdę jest Kościół jako sakrament obecności Chrystusa – w gehennie bezbronnych dzieci czy w gestach, urzędach i autorytecie ich oprawców? – sprawa pojednania ukazałaby się w innym świetle. Ofiary nie muszą się z nikim „jednać”, bo to one są najbliżej Jezusa. 

Ludzkie zwierzę

W poprzednim wpisie wspominałem, że nasz zwierzęcy kiedyś mózg na drodze ewolucji uczłowieczył się i wysunąłem hipotezę, iż przynajmniej po części nasza skłonność do zła bierze się z niedoróbek owej zmiany. Pierwsza teza to wniosek z teorii ewolucji, druga – to moje robocze przypuszczenie, choć nie zdziwiłbym się, gdyby ktoś już gdzieś coś podobnego sugerował.

Oczywiście nasuwa się wiele pytań. Najważniejsze są następujące: na czym owo uczłowieczenie polega i na czym konkretnie polega niedostosowanie nowego-ludzkiego ze starym-zwierzęcym? Czy żeby móc stwierdzić niedopasowanie, nie powinniśmy dysponować wzorcem idealnego dopasowania – zatem: idealnego człowieczeństwa? Gościówa pyta, dlaczego odruchy zwierzęce uważam za złe, skoro bez zwierzęcia w naszym mózgu nie byłoby nas?

Nie mam ambicji sporządzenia wyczerpującej charakterystyki cech, które czynią z nas ludzi. Na jedną cechę chciałbym jednak zwrócić uwagę: na zdolność empatii, którą rozumiem jako umiejętność patrzenia na świat z punktu widzenia innych i uogólniania własnego subiektywnego punktu widzenia na innych. Taka uniwersalizacja (początek obiektywizacji) patrzenia pozwala nam na bezinteresowne zachowania: na rezygnację z agresji czy wręcz na pomaganie osobnikom z nami nie spokrewnionym. Nie będę przy tym rozstrzygać, czy do takich zachowań zdolne są także niektóre bardziej rozwinięte ssaki (tu i ówdzie słychać np. o przypadkach bezinteresownego ratowania tonących przez delfiny – być może bliżej im do ludzi niż mamy skłonność sądzić).

 Owa empatyczna umiejętność stanowi początek moralności. Jeżeli jestem w stanie na tyle wczuć się w położenie drugiego, by zobaczyć, że moje działanie robi mu krzywdę, albo że moje działanie może go uchronić od cudzej krzywdy, znaczy to, iż dojrzałem, by postępować według złotej reguły („nie czyń drugiemu co tobie nie miłe”) i zasady pomagania w potrzebie.

Można już, jak się wydaje, pokusić się o sformułowanie kryterium rozróżniającego mózgowe odruchy dobre (po ludzku przetworzone) od odruchów złych (ciągle czysto „zwierzęcych”): odruch jest zły, gdy werdykt empatii jest negatywny, tzn. odruch czyni bądź pozwala czynić innym coś, co gdyby to nas dotyczyło, uznalibyśmy to za krzywdę.

 Znakomitym przykładem takiego odruchu jest wytropiona przez Milgrama w słynnym eksperymencie skłonność do posłuszeństwa wobec autorytetów. Posłuszeństwo takie ewolucyjnie wywodzi się z odruchów regulujących strukturę w stadzie i, zauważmy, nadal – także w świecie ludzkim – pełni ważne role: nasze życie bardzo skomplikowałoby się, gdybyśmy nie mogli nigdy polegać na autorytetach. To zaufanie ma oczywiście granice: jest nią właśnie moralność, a konkretniej – zasada empatii.

Eksperyment Milgrama precyzyjnie wykazał, że nasze mózgi mają kłopoty ze stałą empatią. Skutkuje to podatnością na zachowania, które trudno uznać za wzorcowo ludzkie. Zauważcie, że najbardziej wstrząsające wyniki – aż 93 % badanych zaaplikowało podstawionym bliźnim śmiertelne dawki napięcia! – wtedy, gdy empatia była utrudniona (badani nie widzieli ani nie słyszeli rażonych przez nich prądem).

Przypomnę, że we wpisie „Uwaga na autorytet!” (z 26.03.2009) komentowałem nowsze badania, które wykazywały, iż posłuch wobec autorytetu automatycznie wyłącza myślenie i zdolność samodzielnej oceny, za które to działania odpowiedzialna jest właśnie kora nowa. (Niestety, o badaniach była mowa w przedruku w Kiosku na Onecie, a tam teksty wiszą zaledwie miesiąc.)

Wracając do Milgrama, ciekawe jest również to, że podatność na bycie zbrodniarzem wydatnie malała, gdy podstawione w eksperymencie „autorytety” nie były jednomyślne. Gdy przeczytałem o tym wyniku, pomyślałem o milczeniu Kościoła w czasie II wojny światowej. Na usprawiedliwienie Piusa XII można podać fakt, że papież mógł… nie mieć pełnej jasności co do znaczenia swego autorytety, gdyż zmarł na trzy lata przed pierwszymi szokującymi eksperymentami.

 

PS. Na onetowym portalu Blog Roku 2009 publikowana była rozmowa ze mną na temat… blogowania. Dla zainteresowanych odsyłacz. Również dla zainteresowanych informacja, że w najnowszym Tygodniku (w środę w kioskach) ukaże się mój tekst na temat kłopotów z ascezą dzisiaj.     

Lekkomyślność

W świetnym autoironicznym felietonie „Człowiek-zwierzę?” (Więź nr 1/10) Jerzy Sosnowski opisuje swoją atawistyczną niechęć do jednego ze znanych profesorów literatury. W owej dziwnej reakcji dostrzega łagodną wersję morderczych instynktów, które złowrogo drzemią w każdym z nas. „To, że co chwila nie rzucamy się sobie do gardeł, jest niedocenianym cudem. Nie złem, lecz dobrem należałoby się codziennie zdumiewać. Nie tym, że jesteśmy zdeterminowani naszymi instynktami, lecz że bywamy wolni” – przekonuje. Konkluzję stanowi konstatacja, że człowieczeństwo zdaje się być „kruchą nadbudową nad milionletnim zestawem procedur, którym powolni nie odróżnialibyśmy się od zwierząt”.

Mogę się pod tym podpisać. We wpisie „Homo bestia” sam próbowałem tropić zwierzęce odruchy wpisane w naszą podświadomość. Współczesna nauka wskazuje, że biopsychiczna konstrukcja naszej osobowości jest zbudowana z warstw o różnym ewolucyjnym wieku. Odpowiada to historii rozwoju mózgu naszych praprzodków, czego ślady możemy nawet dzisiaj obserwować w rozwoju dziecka, począwszy od stadium wczesnopłodowego (zgodnie z instrukcją zapisaną w kodzie genetycznym odtwarzane są najpierw ewolucyjnie najstarsze struktury).

Amerykański neurolog Paul MacLean wyróżnia powiązane ze sobą trzy struktury (podaję za bardzo ciekawą książką Carli Hannaford „Zmyślne ruchy, które doskonalą umysł” z 1998 r.; wspomina o tym także Thomas Jay Oord w książce „Miłość sprawia, że świat się kręci. Naukowo o miłości” [WAM 2009], choć z kolei ta książka więcej obiecuje w tytule niż faktycznie oferuje):

1. Mózg gadzi – ewolucyjnie najstarsza część mózgu, rozwijająca się między poczęciem a 15 miesiącem po urodzeniu. Obejmuje pień mózgu, rdzeń przedłużony, most i móżdżek. Odpowiada za podstawowe automatyzmy naszego ciała, od których zależy nasze przetrwanie, jak oddychanie, przełykanie czy bicie serca. Przez niego przechodzą wszystkie nerwy od receptorów wewnętrznych i zewnętrznych. „Przejmuje on również działanie – jak pisze Hannaford – gdy napotykamy niebezpieczeństwo lub stres, ponieważ obszar ten inicjuje i reguluje reakcję ciała zwaną <walka lub ucieczka>”.

2. Układ limbiczny albo mózg wczesnossaczy stanowi przede wszystkim ośrodek emocji. Składa się ze wzgórza, podwzgórza, zwojów podstawy, ciała migdałowatego i hipokampa. Najintensywniej rozwija się do 4,5 roku. Jak pisze Oord, „wspiera podstawowe działania społeczne łącznie z komunikacją głosową, troską o potomstwo i skłonnością do radości”. Dla nas istotne jest, że bezpośrednia interakcja między układem limbicznym a mózgiem gadzim z pominięciem kory nowej odpowiedzialna jest za surowość i gwałtowność naszych reakcji emocjonalnych jak wściekłość, strach czy agresja – co zachodzi „bez żadnej kontroli poznawczej i zrozumienia” (Hannaford).

3. Kora nowa – ewolucyjnie najmłodsza i najbardziej rozwinięta część mózgu. Ośrodek kontroli – interpretowania informacji i podejmowania decyzji. Rozwija się (przez tworzenie coraz to nowych połączeń stymulowanych naszym doświadczeniem) praktycznie przez całe nasze życie.

Ta potrójna nawarstwiająca się budowa mózgu oczywiście ma wpływ na jego funkcjonowanie. Można powiedzieć, że nowsze warstwy modyfikują, uzupełniają i sterują zachowaniem generowanym przez starsze warstwy, czyniąc nasze zachowanie coraz bardziej ludzkim. Sądzę, że dobrze mieć świadomość, iż w naszym mózgu siedzi zwierzę, z którym nieustannie musi się zmagać kora nowa.

Można się także pokusić o hipotezę próbującą odpowiedzieć na prastare pytanie: unde malum? Skąd zło?

Ewolucja działa na zasadzie chybił-trafił. Na drodze doboru naturalnego mogą utrwalić się tylko „trafione” w danych warunkach zmiany, ale oczywiście nie jest tak, że mechanizm doboru „przewiduje”, jak organizm powinien ostatecznie funkcjonować. Dlatego nowe zmiany przejmują to, co już jest, z całym dobrodziejstwem inwentarza. Nie zawsze wynika z tego doskonała harmonia – nie wszystkie klocki, z których warstwowo zbudowany jest organizm, muszą do siebie idealnie pasować. Pasują na tyle, by pula genów mogła się rozprzestrzeniać. W związku z tym zmagamy się z różnymi niedogodnościami w naszych organizmach. Gościówa kiedyś na tym blogu podawała przykłady takich ewolucyjnych „figli”: krzyżowanie się przewodu pokarmowego z tchawicą, co może prowadzić do śmiertelnego zadławienia czy zachłyśnięcia; słynny wyrostek robaczkowy, który grozi „zapaleniem”; niehigieniczna fizjologiczna bliskość narządów wydalniczych i płciowych, a także nasz układ kostny nie całkiem przystosowany do wyprostowanej postawy ciała – co często skutkuje zwłaszcza w późnym wieku różnymi bolesnymi dolegliwościami.

Nie widać powodów, by mózg z jego potrójnie historyczną strukturą miał być tu wyjątkiem. Zachowania, które uznajemy za zło moralne, a przede wszystkim skłonność do nich, mogą być interpretowane jako skutek braku harmonii między strukturami mózgu. Zauważcie: skłonność do zła! Co Wam to przypomina? Sądzę, że należałoby dokładnie przebadać możliwość zinterpretowania „grzechu pierworodnego” w kategoriach ewolucyjnych i neurologicznych. Przy okazji także słynna teologiczno-fizjologiczna kategoria „pożądania”, o której już tu wielokrotnie pisałem, mogłaby ukazać się w nowym świetle. J

Nie twierdzę, że każde zło, do którego jesteśmy zdolni, nawet to najbardziej wyszukane, da się zinterpretować jako utratę kontroli wyższych układów mózgu nad niższymi. Gdy obmyślamy wyrafinowaną zemstę, na pewno w ów niemoralny projekt zaangażowana jest także kora nowa z jej niezwykłymi zdolnościami. Być może, akurat w tym przypadku problem leży w zbyt pierwotnym motywie, któremu dajemy się ostatecznie powodować…

Zdaję sobie również sprawę, że dobro czy zło moralne oraz skomplikowana sieć sygnałów mózgowych to dwa różne światy i dwa różne „języki”. Czy da się je w miarę precyzyjnie „przełożyć”? Choćby pytanie: czy dobro albo miłość mają transcendentny i absolutny charakter? Czy rzeczywiście dobro jest cudem, „którym należałoby się codziennie zdumiewać”, jak pisze Sosnowski? Przecież zachowania altruistyczne mają także solidną ewolucyjną genezę. Samotne życie tygrysa syberyjskiego wpisane jest w jego naturę. Czy na podobnej ewolucyjnie relatywnej zasadzie nie jest wpisana w naszą naturę niezbędność relacji z drugim człowiekiem? To pytania także do przemyślenia.

Na koniec uzasadnienie, dlaczego o tym wszystkim piszę. Sosnowski w felietonie zauważa lakonicznie, że od czasu do czasu „dobrze jest konfrontować się z poglądami, które pozbawiają nas lekkomyślności”. Znowu się zgadzam. Dzisiaj – i staje się to już refrenem moich wpisów – trudno jest ignorować osiągnięcia współczesnej nauki.

Słowa-klucze

Istnieją słowa, bez których – jak się wydaje – trudno byłoby nam opisać i rozumieć świat oraz nas samych. Do niektórych tak często się odwołujemy, że zdają się coraz bardziej dewaluować. Do takich słów z pewnością należy słowo „miłość”, które także i ja często eksploatuję (ostatnio – próbując na łamach Tygodnika odpowiedzieć na pytanie: jakiego katechizmu potrzebują Polacy?). Dlatego będę chciał się krytycznie do tego pojęcia odnieść, ale jeszcze nie w tym wpisie. Teraz o innym słowie-kluczu, należącym do kategorii tych wciąż czekających na rozpropagowanie.

Stali czytelnicy je znają – chodzi o „intymność”, o której tym razem pomyślałem podczas lektury inspirującego teksu Zbyszka Nosowskiego „Polskie katolicyzmy” (w wersji skróconej opublikowanego w Tygodniku Powszechnym, a w pełnej – w styczniowym numerze miesięcznika „Więź„). Polecam ten tekst, gdyż jest on ciekawą próbą nakreślenia ideowej mapy polskiego Kościoła. Kryterium różnicowania postaw stanowi stosunek katolików do współczesnego świata. Zbyszek wyróżnia cztery postawy: katolicyzm twierdzy, katolicyzm walki, katolicyzm dialogu i katolicyzm prywatny. Pierwszy współczesność całkowicie odrzuca, drugi widzi w niej zagrożenie, trzeci – szansę, a czwarty bezkrytycznie ją afirmuje.

Choć takiej klasyfikacji można zarzucić schematyzm czy aprioryzm (zarzut taki stawia np. Tadek Bartoś), stanowi ona moim zdaniem dobry punkt wyjścia do dyskusji. Na jakiś schemat jesteśmy skazani, a jeśli chcemy odrzucić powyższy, powinniśmy zaproponować lepszy. W tym wpisie chcę pokazać, że można spojrzeć głębiej.

Najpierw jednak zauważmy, że owe różnicowanie się postaw wobec świata nie ma, a przynajmniej nie musi mieć religijnej genezy. Twierdzę, że kryje się za nim przede wszystkim różne rozumienie relacji między jednostką a grupą. Oto moje uzasadnienie.

Okopywanie się w twierdzy czy walka ze światem wymagają wysiłku. Jakie emocje są w stanie wywołać w nas tak energochłonną aktywność? Zauważcie, że to nie jest twórcza aktywność – chodzi w niej o obronę stanu posiadania. Zatem o naszym postępowaniu decydują emocje negatywne, a nie pozytywne. Nie trzeba chyba być zbyt przenikliwym, by wskazać na lęk – chodzi o lęk przed utratą możliwości zaspokajania pierwotnych potrzeb: poczucia bezpieczeństwa i tożsamości. Te potrzeby wiązane są ze wspólnotą. Jeżeli to, co dla nas egzystencjalnie najważniejsze, zależne jest od wspólnoty, to najmniejsze zagrożenie jej bytu, będzie wywoływać w nas lęk i odruchy zbiorowej mobilizacji. Dla takiej postawy najcenniejszą cnotą nie będzie samodzielność, tylko posłuszeństwo i jednomyślność oraz zdolność do poświęceń.

Nie odkrywam nowych rzeczy: im bardziej konserwatywne i tradycjonalistyczne środowisko, tym silniej wartość i znaczenie jednostki uzależniane są od wartości i powodzenia grupy jako całości (Kościoła, narodu, państwa), i tym większe poczucie zagrożenia wywołują społeczne i kulturowe zmiany niesione przez świat.

Od tego, jak rozumiemy siebie wobec wspólnoty, zależeć będzie także narzucający się nam obraz Boga – poczynając od postaci absolutnego władcy i prawodawcy, domagającego się bezwzględnego posłuszeństwa, do kochającego ojca, cierpliwie czekającego na powrót marnotrawnego syna. Nie przypadkiem pojawiający się co jakiś czas pomysł ustanowienia Chrystusa Królem Polski pochodzi od jednego środowiska.

Ale zauważmy, że rozwiązaniem problemów kolektywnego tradycjonalizmu nie jest religijny indywidualizm – druga skrajność. W ogóle, poruszanie się między tymi skrajnościami, skazuje nasz dyskurs na ślizganie się po powierzchni. To moim zdaniem słabość tekstu Zbyszka: postawę dialogu (którą ja też uważam za słuszną) w takiej perspektywie da się uzasadnić tylko negatywnie – jako środek między skrajnościami. Tymczasem ma ona wartość religijną.

Tu powrócę do intymności jako słowa-klucza. Jeśli religioznawcy w świętości, która wzbudza lęk i fascynację, widzą kategorię charakterystyczną dla religii w ogóle, ja taką kategorię dla chrześcijaństwa i ewangelii Jezusa dostrzegam właśnie w intymności. Już o tym pisałem, odwołując się do tekstów Henri J. M. Nouwena.

Intymność to nie tylko bliskość w sensie osobistego zaangażowania (Nosowski pisze, że wiara domaga się takiego zaangażowania), ale przede wszystkim  b e z b r o n n o ś ć. W intymności wyrzekamy się władzy nad drugim i wobec niego stajemy w prawdzie – tacy, jacy jesteśmy. Tym samym wiele ryzykujemy, ale na tym polega ewangeliczny paradoks.

To najbardziej zdumiewające w przesłaniu Ewangelii: prawdziwym znakiem Boga jest bezbronność. O ile jednak nasza bezbronność jest tożsama z naszą słabością, o tyle bezbronność Boga objawia Jego wszechmoc. Ryzykując bezbronność, dajemy Bogu szansę umocnienia nas. Owo umocnienie przychodzi „z góry”, jako Jego suwerenny dar. Tak obdarowani możemy „wszystko”. To znaczy, najważniejsze sprawy w naszym życiu odzyskują swoje miejsce – nasze pierwotne potrzeby, jak potrzeba bezpieczeństwa i tożsamości, przestają nami bezwzględnie władać (przestają być „sprawą życia i śmierci”). Odzyskujemy spokój dziecka, które jest blisko rodziców.

Tak rozumiana intymność przekracza opozycję publiczny-prywatny i obie skrajne postawy: religijny kolektywizm i indywidualizm. Już pisałem, że np. intymność umierania, w którą pod koniec życia wprowadził nas Jan Paweł II, miała wręcz globalny charakter. Zauważmy także, iż prawdziwy dialog zawsze jest intymny – jest rezygnacją ze zdobycia władzy nad adwersarzem. Ma zatem głęboko ewangeliczny sens.

Na koniec jeszcze jedna uwaga odnosząca się do „Polskich katolicyzmów”. Pod koniec eseju Zbyszek osłabia wymowę zaproponowanej klasyfikacji postaw, stwierdzając, że każda ma ewangeliczne korzenie: „Sam Jezus w sytuacjach trudnych wyborów zachowywał się w zróżnicowany sposób – raz przewracał stoły i wyganiał przekupniów ze świątyni; wielokrotnie ostrymi słowy ganił faryzeuszów i uczonych w Piśmie” (dłuższa wersja w „Więzi”; str. 22). Mam wrażenie, że często perykopa o wygnaniu przekupniów z świątyni jest nadużywana do usprawiedliwiania rozwiązań siłowych. Tymczasem nie ma analogii między sięganiem po władzę, a wiec po przymus, nawet w obronie słusznych wartości, a samotnym protestem przeciwko klice przyświątynnych dorobkiewiczów. Bronią Jezusa była jedynie jego racja – bicz z powrozów to raczej symboliczne przedstawienie bezbronności desperata niż skuteczne narzędzie walki. To gniew proroka, a nie władcy.

Blog Roku

Namawiają mnie w redakcji, abym zgłosił się do onetowego konkursu na „Blog Roku”. Choć nie znajduję dla siebie odpowiedniej kategorii (profesjonalne? ja i moje życie? moje zainteresowania i pasje?), przyjrzałem się przy okazji wpisom od początku i temu, co się na tym kawałku netu dotychczas działo. Muszę powiedzieć, że wyraźniej uwiadomiłem sobie, ile Wam zawdzięczam. To żadne kadzenie, tylko fakty. Wiele testów publikowanych w „Tygodniku” nie powstałoby bez dyskusji na blogu. Niektóre wręcz rodziły się tutaj – jak choćby ważne dla mnie „Małżeńska intymność”, „Czy małżeński seks jest święty?” albo „Seks jakiego nie zna Kościół”. Widzę też wyraźnie drogę, jaką dzięki Wam przeszedłem w rozpoznawaniu niuansów kościelnego nauczania. I nie dotyczy to tylko głównego wątku związanego z moralnością seksualną. Już po pierwszym moim wpisie („O co mi chodzi” ) „wymusiliście” na mnie namysł nad trudnymi i chyba najważniejszymi pytaniami religijnymi: co to znaczy wierzyć? Po co Kościół? Czym jest nawrócenie? Zmagam się z nimi do dziś i… dojrzewam. To owocuje tekstami, których bym się po sobie wcześniej nie spodziewał: „Deficyt błogosławionej winy” czy „Dwa ateizmy”. J Trudno jest mi wyrazić całą wdzięczność…

Zbliża się Nowy Rok. Pomyślałem o życzeniach. W kontekście konkursu „Blog Roku” innym blogerom życzę takich dyskutantów, jak Wy! Wam życzę, aby nasze dyskusje też Wam tyle dawały, co dają mi (oraz żeby moderator bloga był bardziej systematyczny J). A sobie życzę by nasz kontakt trwał jak najdłużej!