Archiwum kategorii: Bez kategorii

Czy myśli mogą być nieczyste?

Na wakacjach byłem w domu, gdzie panuje zwyczaj oglądania wieczorem programów informacyjnych po kolei na wszystkich możliwych kanałach (podejrzewam, że to nie jedyny taki dom w Polsce.) Można zacząć Panoramą już o 18.00, a potem Wydarzenia (18.50), Fakty (19.00), Wiadomości (19.30) i na dokładkę roszada z TVP Info oraz TVN24 albo Superstacji. Raz zaaplikowałem sobie taką kilkugodzinną dawkę i… odchorowałem ciężkim informacyjnym zatruciem. Mam niską odporność, jako że we własnym domu w ogóle dzienników telewizyjnych nie oglądam (potrzebne informacje odnajduję szybko i w bezpiecznych dawkach w internecie).

W przeciwieństwie do mnie gospodarz był w swoim żywiole – z każdym kolejnym dziennikiem coraz bardziej się nakręcał, emocje buzowały. Muszę powiedzieć, że nie były to dobre emocje. Ale problem nie polegał wcale na natłoku informacji, przeciwnie – każda stacja pokazywała to samo. Właśnie generatorem niezdrowych emocji była multiplikacja zwykle banalnych czy głupich informacji o jakichś nieważnych politycznych przepychankach. Jeden kieliszek z trującym trunkiem niekoniecznie nam zaszkodzi, ale kilka wypitych po kolei… Ciekawe natomiast, że są wydarzenia, o których można słuchać bez szkody dla ducha ciurkiem nie tylko przez dwie godziny, ale przez dwa dni: np. śmierć Jana Pawła II czy atak na WTC. Skąd ta różnica?

Przypomniałem sobie o tych przemyśleniach przy okazji dyskusji o… myślach nieczystych wywołanej na tym blogu artykułem Jacka Prusaka SJ z ostatniego numeru „Tygodnika Powszechnego”. Z premedytacją odwołuję się do przykładu nie związanego z erotyką, żeby pokazać, iż rozróżnienie na dobre i złe myśli ma jednak sens i działa także w innych sferach. Telewizja przypomina nasz mózg produkujący bez przerwy ciągi mniej lub bardziej użytecznych informacji/myśli. Wywołują one różne emocje. Z grubsza można je jednak podzielić na służące nam i mniej lub bardziej szkodzące. Od czego to zależy?

Chyba od wagi informacji/myśli – to znaczy od siły i jakości oddziaływania na nas. Chodzi o pytanie: co się w nas zmienia i czy te zmiany nam służą? Jakaś nieistotna polityczna pyskówka wywołuje tylko chwilowe rozdrażnienie – jakiś fragment naszego mózgu zalewany jest koktajlem neuroprzekaźników – chwilowo czujemy przypływ adrenaliny, ale to do niczego nie prowadzi. Co najwyżej podwyższa nam próg wrażliwości i za następnym razem będziemy potrzebować większej dawki pustej chemii. Natomiast, jeśli jakieś wydarzenie nas dogłębnie poruszy, oznacza to, że informacja/myśl/fantazja nie przyszła nadaremnie. Zostawiła ślad. Zmieniła nas. Może na lepsze… Warto zatem dbać o jakość myśli.

Dlaczego potrzebujemy edukacji seksualnej?

Udostępniam łamy bloga na list o problemach naszych seksualnych (obiecałem powrót do tematyki J). Temat ciekawy i wart dyskusji: „Dlaczego potrzebujemy edukacji seksualnej?” Tezy nieco kontrowersyjne – spróbuję się jeszcze odnieść do nich w komentarzach. Autor zgodził się na publikację. Polecam!

ASk

 

1. Połowa Polek nie ma i nigdy nie miała orgazmu. Nie czerpie więc ze współżycia przyjemności/rozkoszy, jaką zawsze (prawie zawsze-pominąwszy rzadkie zaburzenia psychiczne, czy wady budowy ciała) odczuwają mężczyźni. Każda kobieta może mieć orgazm. Jeżeli jest inaczej, to dlatego, że Polki i ich partnerzy nie dostali/nie dostają elementarnej wiedzy dotyczącej swojego ciała.

Nie dały im tej wiedzy ani ich rodziny, ani ich Kościół/oły. Jest więc obowiązkiem państwa wypełnić tę lukę i edukować o jednej z najważniejszych sfer ludzkiego życia. Udane życie seksualne czyni nas bowiem szczęśliwszymi i zdrowszymi. Seks jest darem, z którego „grzechem” jest nie korzystać. I jest on darem dla obydwu płci.

Seks, w którym przyjemność czerpie tylko jedna ze stron, jest gwałtem na godności człowieka; jest uprzedmiotowieniem kobiety (a w jakimś stopniu również i mężczyzny, starającego się, czy nie, dostarczyć rozkoszy).

 

2. Seksualność jest w Polsce wciąż „strefą zmitologizowaną”. Wśród mitów najbardziej niemądrych wymienię dwa:

a) Nieodłączny związek stosunku płciowego z prokreacją. Otóż, bez względu na to, czy wierzymy w akt boskiego stworzenia, czy jedynie w darwinowska ewolucję, nie możemy negować rzeczywistości. A zdrowy człowiek, w odróżnieniu od większości zwierząt, może odbyć stosunek płciowy codziennie. My ludzie, nie doświadczamy czegoś na kształt rui.

To między innymi seks czyni nas ludźmi.

b) Budowany na siłę (vide podręczniki szkolne) związek seksualnej rozkoszy i miłości.  

Każdy z nas wie, że rozkosz można osiągnąć zarówno z kochaną żoną/mężem, jak i atrakcyjnym nieznajomym/nieznajomą, czy wreszcie w czasie masturbacji. Życie seksualne jest więc w ogromnym stopniu autonomiczne (z czego nie wynika, że wolna wola nie może nad nim panować). Boimy się tego i uciekamy w ideologię; w fałsz o podporządkowaniu tego, co cielesne uczuciom. Prawda jest inna i przyjęcie jej do wiadomości powinno skutkować właśnie pogłębionymi relacjami (na przykład w małżeństwie) i odpowiedzialnością. Życie w fałszu, odwrotnie, prowadzi nas do frustracji i coraz częściej niewierności (kocham męża, ale nie mam z nim udanego współżycia, więc zdradzam go z hydraulikiem).

 

3. Fatalna kondycja życia seksualnego wielu Polaków jest wynikiem niewiedzy; a ta jest warunkowana kulturowo. Największy instytucjonalny wpływ na tę sferę naszego życia, miały Kościoły chrześcijańskie (przede wszystkim Kościół Katolicki), traktujące seksualność z wielką podejrzliwością (delikatnie rzecz ujmując).

Życie Maryi matki Jezusa Chrystusa i Jego samego stało się przykładem godnym naśladowania nie tylko dla kapłanów i zakonników, ale i wiernych.

Jezus nie był żonaty dlatego, że odrzucał seksualność (którą się w ogóle nie zajmował w swym nauczaniu), a tym bardziej miłość; i nie tylko dlatego, że był Bogiem Wcielonym, ale również z tego powodu, że był „do bólu” odpowiedzialny. Wiedział, że zostanie zamordowany. Nie mógł więc pokochać jednej kobiety i założyć rodziny (choć kobiety cenił, bronił ich i chętnie z nimi przebywał).

Życie Jezusa nie może być (w tej części) naśladowane; więcej-masowe przejście na celibat, byłoby w gruncie rzeczy gnostycznym odszczepieństwem; negacją sensowności boskiego stworzenia.

Nie można również naśladować życia Maryi, bo tylko ona „poczęła za sprawą Ducha Świętego”.

Kościoły, chyba niezupełnie szczęśliwie, zaczęły używać manichejskiego języka, w którym „czystość” Jezusa i Maryi, została przeciwstawiona „brudowi” śmiertelnego ludzkiego ciała.

Jezus nigdy nie mówił, że stosunek płciowy jest „brudny”, a każde inne poczęcie, poza Jego, „skalane”.

Nigdy nie epatował nikogo dziewictwem swojej Matki.

W ogóle odrzucił obsesję czystości żydowskich kapłanów, na rzecz wrodzonej godności i piękna każdego człowieka (nie wyłączając np. prostytutek).

Edukacja seksualna może więc odbywać się mimo/na przekór długiej tradycji Kościoła (tradycji pisanej przez małe „t”; z punktu widzenia teologii, doktryny, dogmatu nie ma wszak żadnego powodu, by Kościół nie włączył się i nie sprzyjał edukacji seksualnej-najlepszym tego przykładem są książki księdza Knotza, zaakceptowane przez  jego biskupa) albo z Kościoła wsparciem i błogosławieństwem.

Trzymając się starego, Kościół może tylko przegrać (kaleka pseudoedukacja ma miejsce i tak; irracjonalna postawa większości hierarchów w tej kwestii przynosi rozliczne szkody itede). Włączając się w proces edukacyjny (odważnie, bez kompleksów, przyznając się do nietrafnego „rozłożenia akcentów” w przeszłości)-jedynie wygrać.

 

4. Polacy nie mając dostępu do wiedzy rzetelnej, sięgają po inne jej źródła. Na przełomie zmian ustrojowych były to przede wszystkim kasety video z filmami porno. Dziś jest to również Internet (książek Polacy nie czytają). Każdy, kto oglądał przeciętną produkcję porno, wie, jak marne jest to źródło wiedzy o ludzkim ciele i jego potrzebach. Filmy porno, w których kobieta odczuwa rozkosz właściwie nie istnieją (pominąwszy amatorskie filmiki, gdzie seks jest o wiele bardziej udany). Zazwyczaj są to kilkunastominutowe, bardzo schematyczne produkcyjniaki (kilka tych samych pozycji, pośpieszny seks oralny, przeplatany seksem analnym itede.).

Jeżeli Polacy uczą się seksu z filmów porno, to nie dziwi brak orgazmów u ich partnerek.

Od kulturowo warunkowanej niewiedzy, Polacy uciekają (nie ze swojej winy!!!) do pornograficznej pseudowiedzy.

Dodajmy do tego życie celebrytów, z jego rozwodami i zdradami, opisywane w kolorowej prasie cieszącej się znacznie większym wzięciem niż szacowne dzienniki i tygodniki, a będziemy mieli koszmarny przedsmak tego, co już się dzieje i co na znacznie większą skalę czeka nas w przyszłości. Polacy zamiast żyć mądrze i pięknie, żyć będą głupio i brzydko w emocjonalno-pornograficznej kiczowatej papce.

Wiedza nas może uleczyć. Jest wiedza bowiem jakąś częścią Prawdy.

I bać się jej nie należy.

Dlatego każdy polski chrześcijanin powinien sprzyjać obowiązkowej edukacji seksualnej.

 

Michał Augustyn

Mąż i kochanek (swojej żony), ojciec, katolik, z wykształcenia belfer.

 

 

Modliszka w wersji homo sapiens

Wciąż docierają do redakcji listy odnoszące się do mojego tekstu o grzechu pierworodnym i ewolucji. Za wszystkie bardzo dziękuję ich autorom. Trudno jest mi z kilkoma osobami na raz dyskutować prywatnie. Najchętniej takie dyskusje przeniósłbym tutaj – na blog (stałych czytelników, znudzonych już tym fascynującym tematem, uspokajam, że do rutynowych J wątków o seksie niebawem wrócimy).

Ciekawy list przysłała pani Magdalena Anioła z Gdańska. Stawia w nim pytanie: czy ewolucyjnie da się wytłumaczyć wszelkie zło pojawiające się w świecie ludzkim? Też się nad tym zastanawiałem i dlatego zapytałem Autorkę, czy mogę jej list opublikować. Otrzymałem zgodę – oto on:

 

Jako psycholog zafascynowany ewolucją (to daje mi podstawy teoretyczne do dyskusji) oraz matka pięciorga dzieci (co daje mi pewien praktyczny wgląd w ewolucję ludzkiego gatunku) chciałabym w kilku słowach odpowiedzieć na artykuł pana Artura Sporniaka „Pożegnanie z Adamem i Ewą”.

W swym udokumentowanym wywodzie sięga autor do jednego z możliwych źródeł zła – do ewolucji. Rzeczywiście zwierzęce pochodzenie człowieka tłumaczy całą gamę zachowań moralnie złych: od odrzucenia przez klasę piegowatego kolegi po dokonane przez matkę dzieciobójstwo. Takie postawienie sprawy – zło jako skutek ewolucji należącej przecież do porządku materialnego – przypomina jednak poglądy gnostyków uznających świat materialny za przyczynę zła i dzieło szatana.

A przecież jest jeszcze jedna kategoria zachowań moralnie nagannych, których genezy próżno szukać w zwierzęcym pochodzeniu człowieka. Odwołam się do poglądów Ericha Fromma. W swojej książce „O sztuce miłości” powiada on, że tak jak najpełniejszym sposobem poznania przedmiotów jest twórczość, tak jedyną metodą poznania człowieka jest miłość. Ale jest też inny sposób – na odwrót: przedmioty można poznać przez ich niszczenie (w aktach wandalizmu), a drugiego człowieka przez znęcanie się nad nim. Przy czym nie idzie tu o proste pozbycie się niechcianego innego, ale o wyrafinowane długotrwałe pastwienie się nad ofiarą.

Nasuwają się przykłady pogromów i okrutnych gwałtów. Fromm przytacza opowiadanie Isaaca Babala, w którym rosyjski oficer mówi wprost: duszy nie poznasz inaczej niż zadeptując człowieka na śmierć – przez wiele godzin (cytuję z pamięci).

Człowiek człowiekowi próbuje wydrzeć tajemnicę jego istoty. Gwałciciel czy pedofil nie tylko dąży do prostej homeostazy przez doprowadzenie do spadku napięcia seksualnego. On pragnie wydrzeć ofierze jej niewinność i szczęście. Pozbawia tych przymiotów ofiarę, ale sam ich nie uzyskuje.

Tutaj uwidacznia się pozamaterialny (duchowy?, szatański?) charakter zła. Poznanie człowieka przez miłość lub krzywdę – drzewo wiadomości dobrego i złego. Rysuje się tu jakaś analogia. Brak mi przygotowania teologicznego. Myślę, że definicja grzechu pierworodnego czy kwestia udziału szatana w czynach człowieka to rzeczy ciekawe poznawczo, ale nie najważniejsze. Dla mnie brzmią klarownie słowa Jezusa: „Jedni drugim brzemiona noście”. Balansując na cienkim styku materii i ducha, podajemy rękę tym, których walka o codzienne przetrwanie odrywa od świata idei.

A co z tym drugim rodzajem zła? Ono bardziej niepokoi. Dziecko męczące muchę, żabę czy kota. Skąd s to bierze?

Jezus, konając na krzyżu, wziął na siebie ciężar ewolucyjnego uwikłania oprawców – był wszak obcym wśród swoich. Doświadczył też całkiem „bezinteresownego” znęcania się. „Nie wiedzą, co czynią” – zwrócił się do Ojca, mając na uwadze, jak przypuszczam, oba rodzaje grzechu. Dla mnie taki jest sens ofiary Chrystusa – solidarności z cierpiącym i grzeszącym człowiekiem. Tylko, że to pewnie niepoprawne teologicznie…

 

Pozwolę sobie na krótki komentarz. Nie widzę większego sensu w postawie upierania się przy poszukiwaniu ewolucyjnej genezy wszystkiego. W zasadzie broniłbym jedynie tezy, że ujawniające się niekiedy „gadzie” odruchy to zło historycznie najstarsze – to zaczątki zła w ludzkim świecie. Jak wiadomo, człowiek to niezwykle pomysłowe i inteligentne zwierzę. Trudno się dziwić, że swoje wyrafinowanie rozwinął także w sferze niemoralności. Ale być może nadal dużą rolę odgrywają kłopoty z ewolucyjnym spadkiem. Weźmy np. takiego psychopatę – zgroza, jaką sieje, polega chyba na zderzeniu ludzkich możliwości z psychopatologicznymi brakami. Psychopata ma empatię na poziomie modliszki, zaś wyobraźnię, inteligencję, potrzebę zabawy i kilka innych ważnych ludzkich cech na poziomie o wiele przewyższającym nawet najinteligentniejsze zwierzę. Dlatego też jego zachowanie może przerażać.

Hipotezę, że im większa inteligencja, tym zło ujawniać się może w bardziej wyrafinowanej formie, potwierdzają zachowania niektórych wyższych zwierząt. W świecie zwierzęcym nie odnajdziemy chyba czegoś takiego, jak np. Auschwitz, ale już np. akty grupowego gwałtu są na porządku dziennym. (Wspominałem już chyba tutaj przyrodniczy film pokazujący, jak to dwa samce waleni po kilkudniowym pościgu za samicą z małym, przez cały dzień ją „gwałcili” w zatoczce, zabijając niechcący lub chcący jej młode – etolog zapewne przykłady podobnego okrucieństwa mógłby mnożyć.)

Natomiast zaskoczyła mnie i dała do myślenia sugestia pani Magdy, że moje podejście to współczesna wersja gnostycyzmu. Czy rzeczywiście niechcący wylądowałem na pozycjach manichejskich, przeciwstawiających brutalnej materii szlachetnego ducha?

Teologiczna science fiction

Wdzięczny jestem MiDo za tak merytoryczny komentarz. Marzą mi się podobne dyskusje także na łamach TP, ale sprowokowanie ich nie jest rzeczą prostą. Odpowiadam w obszerniejszym wpisie, gdyż pojawiło się wiele nowych ciekawych wątków. Zatem:

 

Ad. 0) Przygodność świata jest dla mnie oczywistością. Nie dostrzegam problemu z prawdą o stworzeniu świata przez Boga. Ta prawda nie wchodzi w kolizję z nauką. Zastanawiałem się, dlaczego. Czemu stworzoność daje się z nauką pogodzić, w przeciwieństwie do prawdy o upadku i istnieniu naszych prarodziców? Wydaje mi się, że dlatego, iż autorem nieustannego aktu stwarzania jest Bóg, który z definicji transcenduje świat wraz z prawami przyrody jako ich stwórca właśnie, natomiast autorem upadku ma być człowiek, który jest częścią świata i podlega jego prawom. Pytanie o zgodność z prawami przyrody w przypadku upadku człowieka jest zatem nieuniknione.

Co do orygenesowej koncepcji przeddziejowego raju, to odebrałem ją jako propozycję symbolicznej czy wprost mitologicznej interpretacji Biblii, a nie realistycznej, jak zdaje się Pan ją traktuje (historia o pradziejach to nie opowieść o innej faktycznie rzeczywistości tylko wskazanie przy pomocy literackiej narracji na fundamentalne dla człowieka prawdy – zaskoczyła mnie w tym sensie nowoczesność propozycji Orygenesa, ale być może błędnie ją zrozumiałem).

 

Ad. 1) Oczywiście nie miałem zamiaru wyczerpująco definiować, co to znaczy być człowiekiem. Gdy pisałem, że hominizacja związana jest z pojawieniem się sumienia na drodze ewolucyjnego rozwoju, chciałem wskazać na pewną wizję, która do mnie w sposób szczególny przemawia. Sumienie jest odmianą szerszej zdolności do refleksji i abstrakcyjnego myślenia, charakteryzującej, jak mi się wydaje, tylko gatunek ludzki. Chodzi o umiejętność dostrzegania prawd obiektywnych, niezależnych od samego procesu poznania. Mam na myśli nie tylko obiektywne wartości moralne (choć one stanowią o naszym człowieczeństwie chyba w największym stopniu), ale także np. abstrakcje matematyczne: idee trójkąta czy liczba „trzy” istnieją w platońskim świecie idei (a może lepiej – w popperowskim świecie nr 3) niezależnie do tego, jak do nich dotarliśmy i czy ewolucja biologiczna mogła się przypadkowo potoczyć w taką stronę, która uniemożliwiłaby nam ich odkrycie. (Pytanie tylko: czy wtedy bylibyśmy ludźmi?) Innymi słowy hominizację rozumiem jako ewolucyjne zdobycie świadomości, że poruszamy się w świecie duchowym, choć pochodzimy i nadal zależni jesteśmy od świata biologicznego.

Przy okazji, warto zdawać sobie sprawę z trudności, jakie napotkamy, gdy przyjmiemy perspektywę jednostkową a nie gatunkową przy próbach odpowiedzi na pytanie: co to znaczy być człowiekiem? Jeśli opiszemy jakąś jednostkę jako wzorcowego człowieka, to zawsze mnóstwo innych jednostek nie będzie w stanie jej dorównać. Weźmy choćby przypadek niemowląt… I nie chodzi tu tylko o moralność, ale także o „osobowy kontakt z Bogiem”. Barbara Skarga, która – jak już tu pisałem – osiągnęła dla mnie wybitny stopień człowieczeństwa, jako ateistka była raczej pozbawiona osobowego kontaktu z Bogiem. Jak zinterpretować ten fakt? (Dlatego osobiście wolę przyjmować, że o takim kontakcie decyduje ostatecznie Bóg a nie człowiek – wiara jest łaską, zatem moim zdaniem nie może być ostatecznym wyznacznikiem człowieczeństwa; chyba że Pana źle zrozumiałem…)

O człowieczeństwie można bezpiecznie mówić tylko z perspektywy gatunkowej. Człowiekiem jest ten, kto genetycznie przynależy do gatunku „człowiek”, a ów gatunek charakteryzuje się tym m.in., że jego przedstawiciele potencjalnie zdolni są do refleksji i myślenia abstrakcyjnego oraz do wysoce merytorycznej współpracy w tych dziedzinach.

 

Ad. 2) Ten punkt jest dla mnie bardzo ciekawy. Człowiek rozumiany jako niezwykle skomplikowana informacja „reprezentowana” w rzeczywistości przez układ materialnych składników – o ile mi wiadomo, takie ujęcie było rozważane przez współczesnych filozofów analitycznych. Np. brytyjski filozof Derek Parfit przy pomocy myślowych eksperymentów science fiction na temat teleportacji (przesyłania na odległość owej ludzkiej informacji i odbudowywania człowieka w nowej „reprezentacji” w odległym miejscu – np. na innej planecie) zastanawiał się, czym jest osobowa tożsamość i ciągłość psychologiczna. Czy taka składająca się na nas informacja to współczesny odpowiednik duszy?

Dostrzegam tutaj problem, który w tradycyjnej metafizyce nazywany był problemem jednostkowienia: każdy z nas postrzega siebie jako osobę jedyną, niepowtarzalną i niewymienialną – w sensie ścisłym jednostkową właśnie. Nie ma i nie może być we wszechświecie drugiego mnie – dokładnie takiej samej osoby jak ja. Skoro jednak informacja, która mnie stanowi, może być reprezentowana na różne sposoby, to czy te różne sposoby to byłbym za każdym razem dokładnie ja – Artur Sporniak? Co z moim jednostkowieniem, skoro możliwych jest w zasadzie nieskończenie wiele moich wiernych kopii? Zatem owa informacja mnie stanowiąca już musiałaby zawierać w sobie zasadę jednostkowienia (tożsamości). Jak to jest możliwe, skoro informacja z definicji jest abstrakcją, a więc czymś ogólnym?

Politolog niedawno proponował jako temat problem duszy. Widzimy jak jest on trudny. W tej chwili na wczasach nad naszym pięknym i zimnym Bałtykiem czytam bardzo ciekawą książkę brytyjskiego neuropsychologa Paula Broksa pt. „Niedostępny świat. Podróż w głąb umysłu”, wydaną przez prestiżowe Gdańskie Wydawnictwo Psychologiczne i podobno głośną na Zachodzie (to informacja od Jacka Prusaka). Jeden z jej rozdziałów to przewrotne opowiadanie o kimś, kto został teleportowany na Marsa, ale procedura anihilacji na Ziemi zawiodła, zatem bohater zaczął wieść nagle podwójne życie (to ten z Marsa zadzwonił do żony J).

Podczas studiów Broksa Parfit był jego profesorem. Ale książka jest rzeczywiście ciekawa i… irytująca, bo Broks jako neuropsycholog sugeruje, że samoświadomość (czyli Ja) to iluzja produkowana przez umysł, który z kolei jest produktem czysto materialnego mózgu. Jak się przekonuję, w tej chwili chyba takie poglądy zaczynają dominować w świecie neuronauk i stanowią największe wyzwanie dla humanistyki, w tym religii.

 

Ad. 3) Co do tego punktu nie mam komentarza, gdyż się z nim całkowicie zgadzam. Pisałem już wyżej, że ideę stworzenia można raczej bez problemów pogodzić z podejściem naukowym.

 

Ad. 4) Realistyczna koncepcja pierwotnego (równoległego) świata, którego realizacji Bóg miałby z naszego powodu zaniechać, nie jest dla mnie przekonująca. Jej słabością jest moim zdaniem arbitralność. By mnie zaciekawić, musiałaby zaproponować coś jeszcze niż tylko ratowanie ad hoc „niewinności” Boga. Czy nie lepiej zastanowić się, czy niewinność Boga nie rozumieliśmy do tej pory zbyt naiwnie?

 

PS. Dziękuję za uwagi A) i B). Zdaje się, że we współczesnej nauce naiwny determinizm został już przezwyciężony. Natomiast trzeba niewątpliwie przemyśleć dominujący dzisiaj naturalizm, czyli pogląd, że wszystko należy i da się tłumaczyć przyczynami naturalnymi (wewnątrzświatowymi). Moje stanowisko jest takie, że interpretacja teologiczna czy po prostu religijna nie może wchodzić w wyraźną kolizję z interpretacją naukową – z zasady naturalistyczną.

Co do „gry prawdopodobieństw” i jakiejś fundamentalnej nieokreśloności jako cechy świata ujawnianej przez mechanikę kwantową, to nie wystarczy się moim zdaniem na nią jedynie powoływać. Łatwo jest w ten sposób unikać trudnej dyskusji. Potrzeba czegoś więcej – jakichś bardziej szczegółowych interpretacji, by „ratować” naszą wolną wolę. Podejrzewam, że właśnie dlatego Penrose zaproponował swoją koncepcję mikrotubuli neuronowych, która, notabene, i tak nie spotkała się, o ile mi wiadomo, z większym zainteresowaniem.

A na myślenie ewolucyjne jesteśmy dzisiaj „skazani” – to współczesny paradygmat racjonalności i póki nie zostanie zastąpiony myśleniem bardziej wnikliwym, musimy się z nim liczyć. W przeciwnym razie narażamy się na kompromitację. W tym sensie, nie chodzi mi o samą psychologię ewolucyjną, tylko w ogóle o ewolucjonizm.

Nie każda zgoda warta zachodu

Jeszcze raz odniosę się do sugestii, że moje dywagacje na temat grzechu pierworodnego mogą być konordyzmem. Mam wrażenie, że nie wszystko zostało tu powiedziane, a jak na razie owa sugestia jest najpoważniejszym zarzutem.

Przypominam, że konkordyzm jest próbą znajdowania w Biblii odpowiedników dla zjawisk badanych przez naukę. Zatem treść Biblii interpretowana jest w taki sposób, aby dokładnie pasowała do danych naukowych. Przykładem: dostrzeganie w kolejnych dniach opisu stworzenia następujących po sobie całych epok geologicznych. Jak wyczytałem, był to pomysł geologa George’a McCredy Price’a, gorącego zwolennika XIX-wiecznej wizjonerki Ellen White, założycielki Adwentystów Dnia Siódmego. W swoich wizjach widziała ona jak Bóg stwarzał świat w ciągu siedmiu dni. Price na początku XX wieku przestawił jej wizje w wersji quasi-naukowej. Ale konkordyzm nie jest nowym pomysłem. Taka metoda interpretowania Pisma Świętego obok metody alegorycznej była stosowana już w czasach patrystycznych. Na czym jej istota polega?

Concordia po łacinie znaczy: zgoda, jedność, harmonia. Zharmonizować trzeba dwie wizje świata: tworzoną przez naukę i zawartą w Biblii. Zauważcie, że w przeciwieństwie do kreacjonistów, którzy naginają dane naukowe do Biblii, konkordyści postępują na odwrót: naginają Biblię do danych naukowych. Ponieważ w obu przypadkach takie postępowanie jest arbitralne, powstaje pozorna harmonia, która ostatecznie godzi zarówno w naukę, jak i w Biblię. W obu podejściach dla ideowych celów (harmonia „na siłę”) poświęca się rzeczywistość. To nie może oczywiście się udać.

Najbliższa konkordyzmowi jest moja teza utożsamiająca grzech pierworodny (a więc pewien stan naszej natury) z powstałą ewolucyjnie dysharmonią pracy mózgu. Czy to jest naginanie Biblii do danych nauki?

Zauważcie, że ja niczego nie „naginam”. Proponuję jedynie pozareligijne wyjaśnienie obecnej w nas skłonności do zła moralnego (to na razie nic zdrożnego – powiedziałbym nawet, że czyn chwalebny J). Jeżeli chcemy jednak utrzymać religijne wyjaśnienie owej skłonności do zła w postaci grzechu pierworodnego, zmuszeni jesteśmy oba wyjaśnienia utożsamić, gdyż ewolucji nie da się pogodzić z upadkiem prarodziców traktowanym jako historyczne wydarzenie. Zatem mamy dwa wyjścia: albo pożegnanie z Adamem i Ewą, albo rezygnacja z traktowania skłonności do niemoralnej nadpobudliwości jako pozostałości po grzechu pierworodnym. W całym tym rozumowaniu nie ma niczego arbitralnego: są empirycznie doświadczalne skłonności; stan naszej natury jako ich podłoże; oraz dwie sprzeczne teorie tłumaczące ów stan – religijna (upadek) i pozareligijna (ewolucja). Gdzie w tym tkwić ma konkordyzm?

Nie przypadkowo w poprzednim wpisie odwołałem się do przykładu z epilepsją, gdyż to do pewnego stopnia analogiczna sytuacja: mamy empiryczne symptomy (drgawki, piana na ustach, utrata przytomności); jakiś stan organizmu, który tkwi u podłoża tych symptomów; i dwa przeciwstawne wyjaśnienia – medyczne (uszkodzenie układu nerwowego) oraz religijne (opętanie). Przyjmując wyjaśnienie medyczne, musimy zrezygnować z religijnego. I to w dość kategoryczny sposób – tzn., jeśli nadal mówić będziemy o demonie, oskarżeni zostaniemy o propagowanie przesądów.

Tutaj zarysowuje się ważna różnica między oboma przykładami: skłonność do padaczkowych napadów można wyczerpująco wyjaśnić przy pomocy medycyny, a więc naturalistycznie, w przeciwieństwie do skłonności do zła moralnego, której nie daje się wyjaśnić czysto naturalistycznie. Wielokrotnie podkreślałem, że przy interpretacji tej skłonności musimy odwoływać się także do świata obiektywnych wartości moralnych.

Tu właśnie otwiera się rzeczywista furtka dla religii. Wygląda bowiem na to, że świat wartości moralnych jest „nie z tego świata”. I tego bym się trzymał.

 

PS. W najnowszym „Tygodniku Powszechnym” (nr 29) m.in. dwa listy odnoszące się do „Pożegnania z Adamem i Ewą”, w tym głos prof. Andrzeja Paszewskiego (biologa, który jest autorem słynnego już tekstu „Wokół problemów regulacji urodzin” z historyczngo 483. numeru Znaku z sierpnia 1995 roku pt. „Antykoncepcja – ciało – miłość”).

Neurotyczne chrześcijaństwo

W najnowszym numerze „Tygodnika” (nr 27) ukazał się mój tekst „Pożegnanie z Adamem i Ewą„, w którym zebrałem i uporządkowałem mozolne „blogowe” wywody na temat grzechu pierworodnego. Pojawiła się sugestia-zarzut, że być może moja argumentacja skażona jest konkordyzmem, czyli próbą naciągania tekstu biblijnego do danych nauki. Podręcznikowym przykładem konkordyzmu jest przypisywanie poszczególnym dniom z biblijnego opisu stworzenia całych epok geologicznych. Takie postępowanie ma na celu zachowanie czegoś z dosłowności w natchnionym tekście Biblii i zupełnie naciągane potwierdzanie „prawdziwości” Pisma Świętego przy pomocy nauki. Ponieważ tym samym konkordyzm kompromituje religię, jest postępowaniem szkodliwym i bezsensownym.

 W przypadku biblijnych dni stworzenia natchniony autor mógł rzeczywiście sobie tak wyobrażać stworzenie świata, ale jego wypowiedź ma zupełnie inny sens niż przekaz historyczny. Chodzi o prawdy religijne a nie naukowe, które wyrażone są w sposób literacki przez sięgnięcie po ówczesne wyobrażenia.

Ale nie zawsze udaje się tak bezboleśnie rozdzielić sens religijnej interpretacji jakiejś rzeczywistości od sensu naukowego. Czasem interpretacje te się po prostu logicznie wykluczają. Weźmy taką sytuację: człowiek pada na ziemię, zaczynają targać nim drgawki, a piana toczy się mu z ust. Teolog mówi: opętał go demon. Lekarz: to padaczka. Obie interpretacje oczywiście nie mogą być równocześnie prawdziwe i dobrze zrobimy, jeśli posłuchamy argumentów lekarza. Konkordyzm w takim przypadku polegałby moim zdaniem na upieraniu się, że to demon wywołał padaczkę. Ale zauważcie, że porzucenie nieweryfikowalnej i niewiarygodnej hipotezy „demona” nie wyklucza religijnej interpretacji choroby. Przeciwnie, taka interpretacja pozbywa się naiwności, sztuczności i różnych groźnych pułapek związanych z przesądami. Dociera do tego, co naprawdę w religii jest ważne, np. do prawd: Bóg cierpi razem z tobą, nie jesteś sam; ostatecznie czeka cię wyzwolenie z wszelkich więzów, także z więzów choroby; w męstwie objawia się sens cierpienia.

Jeżeli naszą skłonność do zła moralnego udaje się zinterpretować w dużej mierze „naturalistycznie”, to trudno upierać się przy rzeczywistym upadku naszych prarodziców i demonicznej inspiracji. Odrzucenie tej naiwnej, choć literacko płodnej interpretacji może naszej wierze tylko wyjść na zdrowie – takie jest moje zdanie.

W artykule w TP cytuję zdanie z 390. punktu Katechizmu: „Objawienie daje nam pewność wiary, że cała historia ludzka jest naznaczona pierworodną winą, w sposób wolny zaciągniętą przez naszych pierwszych rodziców”. Oczywiście taką pewność wiary można mieć tylko przy tradycyjnej interpretacji grzechu pierworodnego (z rzeczywistym upadkiem). W artykule pytam jednak, czy rzeczywiście dla naszej wiary i poczucia moralnej odpowiedzialność niezbędna jest owa intuicja o pierwotnej osobowej winie? Czy nie jest ona potrzebna jedynie pewnemu stylowi uprawiania teologii, który za fundamentalne uznaje to, co negatywne: winę i karę?

Jestem przekonany, że każdy z nas jest winny, ale zawsze najpierw jest bezradny i właśnie owa egzystencjalna bezradność jest bardziej fundamentalna i ontologicznie pierwsza niż wszelka nasza wina.

W historii chrześcijaństwa istnieje w niektórych epokach bardzo wpływowy nurt, który z upodobaniem odwracał te perspektywy i… niszczył ludzi. Można by go nazwać „neurotycznym chrześcijaństwem”. Do jego tworzenia przyczyniło się także wielu wybitnych teologów przynajmniej niektórymi swoimi tezami (np. Tertulian, św. Augustyn, św. Piotr Damiani, św. Tomasz), ale główny nurt zawsze zasilało niezbyt wyrafinowane, stereotypowe teologiczne myślenie. Kulminacja religijnej masowej neurozy nastąpiła, jak się wydaje, w XVIII-wiecznym ruchu kaznodziejskim, siejącym grozę kazaniami o nieuchronnym potępieniu za nawet błahe grzechy (zwłaszcza cielesne). Piekło okazywało się najbardziej niezbędną religijną kategorią.

Wracając do właściwej perspektywy: w przekonaniu, że bezradność jest religijnie bardziej pierwotna niż wszelka wina, ugruntowuje mnie doświadczenie osób uzależnionych. Stali czytelnicy bloga wiedza, że chętnie powołuję się na program Dwunastu Kroków, gdyż dostrzegam w nim jakby doświadczenie chrześcijańskie w modelowej formie (por. mój artykuł „Deficyt błogosławionej winy„). Uważam ich antropologiczne doświadczenie za bardzo twarde, realistyczne i pozbawione wszelkiej egzaltacji, a przez to wiarygodne.

Jest bardzo interesujące, że chyba nikt, tak jak zdrowiejący uzależnieni, nie jest świadom własnej winy i krzywd wyrządzonych innym, zwłaszcza bliskim. Wśród Dwunastu Kroków aż pięć odnosi się do rachunku sumienia (4.; 5.; 8.; 9. i 10.). A jednak najpierw musi dojść do procesu uznania własnej bezradność, wzruszenia się własną niedolą i cierpieniem, którego się doświadczyło na sobie oraz przebaczenia sobie samemu. Tylko po takiej przemianie perspektywy możliwe jest odzyskanie siebie samego i dojrzewanie do podjęcia odpowiedzialności za własne czyny (choćby były kierowane najbardziej prymitywnymi odruchami biologicznymi). Czy nie o taką właśnie świadomość chodzi także w najbardziej fundamentalnym doświadczeniu religijnym, jakie mamy na myśli, mówiąc „grzech pierworodny”?

 

PS. Jeszcze odpowiedź na pytanie, kto jest autorem słów cytowanych przeze mnie na końcu poprzedniego wpisu. Oczywiście, ks. prof. Michał Heller – cytat pochodzi z jego świetnej książki „Sens życia i sens wszechświata” (2002). 

Niebo w płomieniach

W dyskusji pod ostatnim wpisem pojawiły się ważne i ciekawe pytania. Czy teologiczną koncepcję duszy ludzkiej można pogodzić z osiągnięciami współczesnej nauki? – pyta Politolog. Gościówa z kolei zauważa, że hipoteza ewolucyjnej genezy zła moralnego, którą proponuję, czyni zbędną interpretację religijną. „Gdy mówisz o gadzim mózgu, odruchach itp. – doskonale, to brzmi nawet przekonująco. Ale po co wtedy gadać o grzechach (pierworodnych i nie), o sakramentach?” – pyta i dodaje: „Gołym okiem widać, że katechizmowe kategorie opisu człowieka przysparzają więcej trudności i ryzyka niezdrowych interpretacji”.

Zgadzam się z Gościówa, że gdy teologia przy objaśnianiu człowieka ignoruje fakty naukowe, popada w sprzeczności. Nie zgadzam się natomiast z drugą tezą: że gdy zbytnio przejmuje się faktami naukowymi, staje się wtórna, albo wręcz zbędna. Jest przeciwnie: wiara oczyszcza się wówczas i staje się bardziej sobą. Przeciwstawię Gościówie inne rozróżnienie: „Nauka może oczyścić religię z błędów i przesądów, religia może oczyścić naukę z idolatrii i fałszywych absolutów. Każda z nich może wprowadzić drugą w szerszy świat, świat, w którym obie mogą się rozwijać”. Te słowa pochodzą z listu Jana Pawła II do ówczesnego dyrektora Obserwatorium Watykańskiego o. George’a Coyne’a z okazji 300-lecia opublikowania „Principiów” Newtona, symbolicznego początku nauki nowożytnej. Gdy na nie natrafiłem, zrobiły na mnie duże wrażenie. Sądzę, że papież utrafił tu w sedno. Jednej bez drugiej – zarówno nauce bez religii, jak religii bez nauki – grozi pycha. Język naturalistyczny nie wystarcza do opisu człowieka.

Zdarza się, że gdy uświadamiamy sobie, iż dotychczasowa interpretacja religijna jakiegoś obszaru rzeczywistości, którą w dobrej wierze przyjmowaliśmy, okazuje się zabobonna, wówczas niebo staje w płomieniach i zdaje się walić cały gmach wiary. Ale bardziej niż z rzeczywistego zagrożenia dla wiary wynika to z faktu, iż do tej pory byliśmy w wierze za mało subtelni. Po jakimś czasie gorączka mija, gdyż po prostu przyswajamy sobie nowe, bardziej adekwatne rozróżnienia. Nie tylko jesteśmy mądrzejsi, ale także nasza oczyszczona wiara staje się mocniejsza, bo bardziej trafna. J

Przypuszczam, że gdy przyzwyczaimy się do faktu, iż istoty chrztu nie narusza brak osobowej winy do „zmazania”, że chrzest i tak ma co wspomagać i co naprawiać w naszej ludzkiej naturze, to hipoteza o ewolucyjnej genezie zła moralnego wyda się oczywista.

Natomiast co do istnienia duchowej (czyli intelektualnej w przeciwieństwie do zmysłowej) duszy i jego naukowego uzasadnienia, to jest to problem, przed którym wciąż stoimy. Na razie nie czuję się na siłach, by się z nim mierzyć. Krótko, na czym on polega: chcąc zapewnić w interpretacji natury człowieka miejsce na pierwiastek duchowy, Magisterium odwołało się do antropologii arystotelesowsko-tomistycznej, głoszącej, że człowiek to złożenie ciała jako materii i duszy duchowej jako jego formy (np. punkt 365 KKK streszczający określenie duszy zdogmatyzowane przez Sobór w Vienne w 1312). Na ile mało przydatna z punktu widzenia dzisiejszej nauki teoria hylemorfizmu weszła do doktryny? Komentatorzy, np. redaktorzy polskiego „Breviarium fidei”, twierdzą, że nie weszła, że istotna jest tylko obrona pierwiastka duchowego w człowieku. Jeżeli tak, to czeka nas pełna potu praca interpretacyjna. Póki co, zasłonię się cytatem. Czyim? – zgadnijcie:

 

Potem przyszły lata studiów uniwersyteckich. Zbudowany w seminarium gmach arystotelesowsko-tomistycznej filozofii nie wytrzymał konkurencji z naukami przyrodniczymi. Proces był stopniowy, ale radykalny. Najpierw zrozumiałem, że jeżeli tomizm ma przetrwać, to musi zostać istotnie przebudowany; i to w ten sposób, aby mógł wejść w rezonans z dzisiejszymi naukami przyrodniczymi, podobnie jak w XIII wieku współgrał z ówczesnym stanem nauk. Potem, pod koniec studiów, doszedłem do przekonania, że szkoda tracić czas na ratowanie tomizmu – lepiej tworzyć coś od podstaw nowego. Była to zapewne naiwna reakcja na mój dotychczasowy „tradycjonalizm filozoficzny”. W każdym razie dostrzegłem – i to było ważnym krokiem – że moja teologia wcale nie ucierpiała na tej „filozoficznej rewolucji”. Związek teologii z tomistycznym schematem okazał się znacznie bardziej zewnętrzny, niż przedtem byłem w stanie przypuszczać.

Albo raj, albo ewolucja

W komentarzu pod ostatnim moim wpisem MagCzu ostrzega przed odruchem zawłaszczania ewolucji na sposób światopoglądu ateistycznego, przejawiającym się w myśleniu: „Jeśli wierzysz w Boga, to musisz wierzyć w dosłowny opis stworzenia lub jakąś jego ubraną we współczesny naukowy żargon wersję; jeśli wierzysz w ewolucję, to dla Boga nie ma w niej miejsca”. Też dostrzegam niebezpieczeństwo takich stereotypów i na pewno nie chciałbym paść ich ofiarą. Z drugiej strony dostrzegam potrzebę większej precyzji w mówieniu o grzechu pierworodnym. Dlatego jeszcze raz pewne rzeczy chcę doprecyzować (zwłaszcza te, których nie wyjaśniłem w dostateczny sposób).

Rozróżnić trzeba trzy rzeczywistości: (1) upadek, czyli grzech Adama (albo „pierwszy grzech”), który spowodował (2) trwały stan „utraty łaski pierwotnej świętości i sprawiedliwości”, czyli właśnie grzech pierworodny, który z kolei przejawia się w naszym życiu (3) mało sympatycznymi skutkami – nasza natura „jest zraniona w swoich siłach naturalnych, poddana niewiedzy, cierpieniu i władzy śmierci oraz skłonna do grzechu”, jak czytamy w 405 punkcie KKK. Zatem idąc od końca, czyli od tego, co jest mniej więcej empirycznie identyfikowalne, mamy fatalne skutki czy przejawy, z których zdecydowanie najważniejsza jest skłonność do zła moralnego; domyślamy się, że odpowiedzialny za te naganne odruchy jest stan zwany niezbyt precyzyjnie „grzechem pierworodnym”, który Biblia, a za nią Kościół, tłumaczy upadkiem prarodziców.

Wato podkreślić, że grzech pierworodny jest stanem a nie czynem, dlatego nie powinien być określany jako „grzech”. Katechizm stwierdza, że jest nazywany „grzechem” w sposób analogiczny (punkt 404; można by dodać, że stan ów jest „grzechem” na podobnej zasadzie, jak żywność wzmacniająca nasze zdrowie jest „zdrowa”). W „Podstawowym wykładzie wiary” Rahner zauważa, że używanie słowa „grzech” na opisywanie tego stanu jest nieprawidłowe, ale jednocześnie sugeruje, że zmiana słownictwa narobiłaby obecnie więcej zamieszania: „Trwałe, ważne i egzystencjalne znaczenie dogmatu o grzechu pierworodnym można by niewątpliwie wyrazić bez tego słowa. Ale z drugiej strony trzeba liczyć się z faktem, że w teologii i w przepowiadaniu obowiązują i muszą obowiązywać pewne reguły językowe i że historia określenia tego doświadczenia wiary de facto rozwinęła się właśnie w ten sposób, że to słowo znalazło się w owym określeniu i nie może być z niego usunięte czyjąś arbitralną decyzją” (s. 96-97).

Sądzę, że słowo „grzech” przyjęło się, gdyż upadek spowodował stan winy, chociaż nie jest to wina osobista każdego z nas, jak zaznacza Katechizm (punkt 405). W każdym razie chrzest jest między innymi na to potrzebny, aby „zgładzić grzech pierworodny” – najwyraźniej jako stan winy właśnie, którą można rozumieć jako barierę oddzielającą od Boga. (Dlatego przez stulecia teologia nie wiedziała, co ma począć z owymi nieszczęsnymi niewinnymi dziećmi, które zmarły bez chrztu.)

*

Tyle w skrócie nauczania Kościoła. Po co mieszać w to teorię ewolucji, narażając się na niebezpieczeństwo popadania w różne ateistyczne stereotypy? Czy nie lepiej zostać przy narracyjnym języku religijnym i ewentualnie szukać w nim głębokich sensów? Szukać głębokich sensów oczywiście należy, niemniej nie rozwiążą one problemu pomieszania języków, z jakim mamy do czynienie moim zdaniem w opisie grzechu pierworodnego.

Jeżeli mamy dwie interpretacje tego samego zjawiska empirycznego (np. skłonności do mordowania obcych): jedna naturalna, druga nadnaturalna, to ta nadnaturalna nie może wykluczać naturalnej, gdyż wtedy wchodzi w kolizję z rozumem. Jednym z warunków sensowności języka religijnego jest uszanowanie przez niego autonomii natury i opisujących ją języków naturalistycznych (nie wykraczających poza naturę). Tak się dzieje z mądrą interpretacją teologiczną ewolucji. Jako wierzący możemy powiedzieć, że Bóg wykorzystuje dla swoich celów ślepy mechanizm ewolucyjny – milcząco zakładamy wówczas Jego wszechmoc i wszechwiedzę. Ale jeżeli mówimy, że Bóg wkracza w ślepy mechanizm ewolucyjny konkretną interwencją po to, by np. stworzyć człowieka, to tworzymy językową hybrydę, która niszczy zarówno język nauki, jak religii.

W poprzednim wpisie jako puentę zaproponowałem tezę: jeżeli nie chcemy utożsamiać skutków grzechu pierworodnego (czyli nr 3) z nieprzewidywalnymi i trudnymi do opanowania odruchami mózgu „gadziego” oraz samego grzechu (nr 2) interpretować jako ubocznego efektu przypadkowego procesu ewolucji, to tym samym, mówiąc o grzechu pierworodnym (nr 2), nie będziemy mogli już wskazywać na grożące nam porywy destrukcyjnych emocji. MagCzu oprotestowała takie postawienie sprawy. O ile Twój protest rozumiem, MagCzu, uważasz, że da się pogodzić upadek (nr 1) jako wytłumaczenie grzechu pierworodnego (nr 2) z interpretacją naturalistyczną – z przypadkowymi mutacjami, które spowodowały dysharmonię kolejno powstających w ewolucyjnym rozwoju warstw mózgu. W jaki sposób? Zakładając, że upadek (nr 1) jest wydarzeniem realnym (historycznym) jest to niemożliwe. Nawet zakładając, że jest „wydarzeniem” symbolicznym, byłoby chyba trudno jedno z drugim pogodzić. Zatem niestety albo raj, albo ewolucja. Czy może się jednak mylę?

Na tropach Adama (rozstrzygnięcie)

Pora zapytać, czy moja propozycja interpretacji grzechu pierworodnego jest z doktrynalnego punktu widzenia do przyjęcia. Jestem przekonany, że tak. Pokażę to w trzech krokach: (1) najpierw, jakie argumenty za nią przemawiają, czyli co zyskujemy; (2) następnie, czym się różni od dotychczasowego nauczania, czyli z czego musimy zrezygnować; (3) by ostatecznie zastanowić się, czy tę stratę da się przeboleć.

1. Najbardziej oczywistą zaletą utożsamienia grzechu pierworodnego z przypadłością związaną z nadaktywnością pierwotnych funkcji mózgu, to powszechność tej przypadłości. Ktokolwiek posiada mózg „gadzi” – a jest to spadek ewolucyjny, zatem posiadają go, posiadali i będą go posiadać wszyscy ludzie, o to możemy być spokojni – ten musi się liczyć z niechcianymi i groźnymi odruchami. „Nie czynię tego, co chcę, lecz to, czego nienawidzę” (Rz 7,15) – zanotował św. Paweł, mając najwyraźniej na uwadze niemiłe doświadczenie owego specyficznego ograniczenia naszej wolności. Nikt nie może się wymówić – Pelagiusz nie miałby dzisiaj szans! A co szczególnie cieszy, nie potrzebujemy tym samym jakiegoś współczesnego ponurego Augustyna. J

Po drugie, stwierdzamy oczywistość propagacji takich złych skłonności „przez zrodzenie” (genetycznie), a nie przez „naśladowanie” (np. kulturę, tradycję, wychowanie, stosunki społeczne i instytucje). Kościół, upierając się przy „rodzeniu” i odrzucając „naśladowanie”, miał jak najbardziej trafne intuicje. Ponadto, jak już wspominałem w poprzednim wpisie, nie musimy się kłopotać tajemniczością owego „przekazywania”: grzech pierworodny przechodzi z pokolenia na pokolenie za pomocą przekazywania precyzyjnego zapisu kodu genetycznego, który steruje rozwojem mózgu u każdego osobnika począwszy od poczęcia.

Mylą się tradycyjni protestanci – i to kolejny nietrywialny wniosek – propagując tezę o całkowitym zepsuciu naszej natury. Zwykle funkcje wyższe naszego mózgu działają całkiem sprawnie (o ile są w miarę rozwinięte J). Jedynie niekiedy mózg „gadzi” przejmuje kontrolę, demolując etycznie nasze zachowanie. Oczywiście odpadają także kłopoty z tłumaczeniem, kiedy żyli Adam z Ewą, gdzie żyli i jak ich zaskakujący dobrostan zharmonizować z historią ewolucji.

Zyskujemy tym samym – i kto wie, czy nie jest to najważniejszy atut – perspektywę realistyczną, konkretną, sprawdzalną i zrozumiałą, umożliwiającą konstruktywną, sensowną dyskusję, a dystansujemy się od myślenia, co prawda, bardzo działającego na wyobraźnię, ale jednocześnie prowadzącego do intelektualnej bezradności (przypomnijmy: pierwszy grzech jako metafizyczna katastrofa, czyli czyn, który zmienia naturę rzeczy – czy nie ocieramy się tu przypadkiem o myślenie magiczne?).

2. Koszty, a więc różnice z dotychczasowym nauczaniem, są następujące: znikają Adam z Ewą, znika raj jako uprzywilejowany stan pierwotnej sprawiedliwości i świętości. Nigdy nie zdarzył się także upadek jako historyczne wydarzenie. W konsekwencji grzech pierworodny nie jest skutkiem wolnej decyzji człowieka wspomaganej podszeptem przebiegłego węża. Jest rezultatem ślepego ewolucyjnego rozwoju naszego gatunku. Czy to oznacza religijne trzęsienie ziemi?

3. Nie ukrywam, że do pewnego stopnia tak. Ale sądzę, że to trzęsienie ziemi zawdzięczamy sami sobie, gdyż język religijny Księgi Rodzaju – brzemienny w sens symboliczny – nauczyliśmy się odruchowo (bezmyślnie?) i nieprawomocnie traktować jako realistyczny. Na przykład głęboka prawda, że utrata zaufania do Boga pociąga utratę Bożego wsparcia w postaci łaski nie potrzebuje dla swojej prawomocności żadnego „mitu założycielskiego”.

Trzon dogmatu o grzechu pierworodnym wskazuje na naszą ostateczną bezradność wobec życia – sami z siebie nie jesteśmy w stanie zapanować w pełni nad własnym życiem, potrzebujemy wsparcie z zewnątrz – potrzebujemy Zbawiciela. Ta prawda jest zachowana w perspektywie, którą proponuję, a nawet jest bardziej niż dotychczas urealniona. Silne odruchy z ewolucyjnej przeszłości wkraczają w nasze samostanowienie i ograniczają je. Nie da się ich w żaden naturalistyczny czy techniczny sposób zneutralizować, gdyż pojawiają się na zbyt głębokim poziomie naszego bytu (pień mózgu). Gdybyśmy naruszyli fundamenty, skutki byłyby nieobliczalne. Intuicja i doświadczenie podpowiada rozwiązanie: poddanie się czemuś większemu od nas samych i od naszego mózgu. Drogę wskazują osoby wewnętrznie zharmonizowane (np. święci). Jeżeli nie polegamy na sobie samych, tylko na czymś (kimś) większym od nas (mogą to być po prostu zasady, którymi się staramy kierować), to owe „gadzie” odruchy tracą impet.

Najpoważniejsza zmiana – rezygnacja z ludzkiej odpowiedzialności za grzech pierworodny (przypominam, że odpowiedzialna staje się ewolucja) – nie stanowi, moim zdaniem, zagrożenia dla religii. Przeciwnie, to obarczenie nas ludzi dziwną (zbiorową?) odpowiedzialnością za grzech pierworodny skutkowało różnymi teologicznymi dziwolągami w postaci np. quasipiekła dla dzieci zmarłych bez chrztu (o innych skutkach wspominała Rominagrobis w komentarzach pod moim poprzednim wpisem).

Na kogo zatem spada odpowiedzialność za grzech pierworodny – na Boga? Bezpośrednio na ewolucję, czyli moglibyśmy powiedzieć, że pośrednio rzeczywiście na Boga (przy założeniu, że Bóg posługuje się ewolucją przy stwarzaniu świata). To też, jak mi się wydaje, nie jest problem. Minęły czasy, w których naiwnie można było sądzić, że „śmierci Bóg nie uczynił” (Mdr 1, 13) i nie ma z nią nic wspólnego, ani z żadnym tzw. złem fizycznym (trzęsieniami ziemi, wymieraniem gatunków, wzajemnym pożeraniem się przez zwierzęta). Że wszelkie przejawy zmiany, starzenia się, zaniku i śmierci spowodował ludzki grzech. A skoro zło fizyczne, przemijanie i śmierć istniały przed pojawieniem się na ziemi człowieka, czyli że Bóg się na nie godził, to nie widzę powodu, by miało mu zaszkodzić także zinterpretowanie grzechu pierworodnego jako ubocznego skutku naturalnego ewolucyjnego rozwoju człowieka.

Biorąc te wszystkie za i przeciw pod uwagę, sadzę, że moja propozycja jest przynajmniej godna rozważenia. J

Na koniec jeszcze jedna uwaga, która niech będzie puentą. Możemy się lękać takiej interpretacji, bronić się przed nią czy ją atakować. Ale ostatecznie to kwestia faktów (jak mówi MagCzu). Jeżeli nie chcemy utożsamiać skutków grzechu pierworodnego z nieprzewidywalnymi i trudnymi do opanowania odruchami mózgu „gadziego” oraz samego grzechu interpretować jako ubocznego efektu przypadkowego procesu ewolucji, nikt nas do tego nie zmusi – to wolny kraj. J Ale tym samym, mówiąc o grzechu pierworodnym, nie będziemy mogli już wskazywać na obecne w nas ciemne siły – porywy destrukcyjnych emocji. Kandydatów na przejawy grzechu będziemy musieli szukać gdzie indziej. Gdzie?

Na tropach Adama (grzech zaniechania)

W poprzednim wpisie wspominałem, że także wśród katolickich myślicieli pojawiają się próby uwzględnienia teorii ewolucji w interpretacji grzechu pierworodnego. Na przykład znany niemiecki filozof Robert Spaemann w artykule „Niektóre trudności, jakie sprawia nauka o grzechu pierworodnym” (opublikowanym po polsku w książce „Grzech pierworodny w nauczaniu Kościoła” – tej samej, do której posłowie napisał o. Jacek Salij i w której jest wspominany już przeze mnie esej kard. Schönborna) twierdzi, że teoria ewolucji w interpretacji skrajnego naturalistycznego materializmu jest nie do pogodzenia z chrześcijaństwem. Ale już „w ramach słusznie samoograniczającej się teorii ewolucji można by określić grzech pierworodny jako odmowę uczynienia pewnego kroku, który w pewnym momencie należało uczynić i który został umożliwiony przez Boże wezwanie”. „Krok ten polegałby na wyraźnym uznaniu Boga, które byłoby równoznaczne z uznaniem, że samemu nie jest się Bogiem. Gdyby był został uczyniony, przeniósłby ludzkość w zupełnie inny stan niż ten, w którym obecnie się znajdujemy” (s. 49) – twierdzi filozof. Innymi słowy, Spaemann sugeruje, że do raju tak naprawdę nigdy nie weszliśmy z własnej winy, choć był on realnie w zasięgu ręki. Pozostaliśmy w stanie naturalnym, odrzucając Boski awans. Grzech pierworodny to w istocie grzech zaniechania. Czy takie podejście likwiduje aporie związane z dotychczasowym nauczaniem o grzechu pierworodnym?

Entuzjastycznie do interpretacji Spaemanna odniósł się niemiecki teolog Gerhard Lohfink w opublikowanej w tym roku przez wydawnictwo „W drodze” książce „Maryja – nie bez Izraela. Nowe spojrzenie na naukę o Niepokalanym Poczęciu”. Jego zdaniem „Spaemann otworzył tutaj możliwość, by myślowo połączyć ze sobą ewolucję i upadek w grzech”. Otworzył przede wszystkim, zwracając uwagę, że – i tu cytat ze Spaemanna – „grzech pierworodny nie jest przecież pozytywną jakością, którą każdy człowiek dziedziczy po swoich przodkach, lecz jest barkiem pewnej jakości, którą powinien był odziedziczyć” (s. 88).

Co to Spaemannowi dało? Jak sądzę, przede wszystkim beztroskę w stosunku do kłopotliwych pytań o historyczną weryfikację czy falsyfikację upadku prarodziców. Skoro raj nigdy nie miał okazji zaistnieć, oczywistym jest, że pytania o jego historyczność i możliwość zaistnienia stają się bezprzedmiotowe. Po drugie, ludzkość, nie zmieniając stanu, stała się mimo to winna – winna właśnie zaniechania! Mogła być o wiele lepsza, a jest tym, czym była. Właściwie jest to ominięcie pytań, które stawia ewolucja. Sprytne!

Mam jednak dwie uwagi. Spaemann pisze, jak wyżej: gdyby ów krok „był został uczyniony, przeniósłby ludzkość w zupełnie inny stan niż ten, w którym obecnie się znajdujemy”. Na jakiej zasadzie „przeniósłby”? Przy pomocy jakiego mechanizmu? Ewolucyjnego? W ramach ewolucji nie istnieje dziedziczenie cech czy stanów nabytych! Dziedziczymy zestaw genów plus nowe mutacje. Spaemann mógłby odpowiedzieć, że łaska jako Boski wyjątek jest dziedziczna, ale tym samym wkroczylibyśmy na grząski grunt czystej spekulacji.

Po drugie, propozycję Spaemanna można by przedstawić w postaci rachunku strat i zysków. Odrzucając proponowany przez Boga nadprzyrodzony zysk, ludzkość pozostała z kapitałem wyjściowym, czyli wyszła na „0”. Dalej mamy tyle, ile mieliśmy i dalej jesteśmy tam, gdzie byliśmy. Zatem nic nie stoi na przeszkodzie, by Bóg znowu zaproponował nam raj. Dlaczego miałby to uczynić tylko raz? Przecież nie jest pamiętliwy. W tym przypadku Spaemann mógłby odpowiedzieć, że odrzucenie za pierwszym razem Boskiej propozycji nie było dla nas czymś neutralnym. Spowodowało nasze zatwardzenie. Staliśmy się bardziej odporni na łaskę. Ale znaczyłoby to, że bilans wcale nie jest zerowy, że jesteśmy na minusie. Być może, zgodnie z prawami rządzącymi zadłużeniem, z czasem się ono nawet powiększa.

I tak interpretuje propozycję Spaemanna Lohfink – jego zdaniem grzech pierworodny polega na kumulowaniu się w historii w ramach ewolucyjnego procesu hominizacji coraz większej liczby małych „odrzuceń” aż do „sytuacji zguby”, w której dane jest nam żyć teraz. Lohfink pisze: „Kiedyś pierwsza wolność zaistniała jako czyn wynikający z rzeczywistej wolności. Kiedyś zaistniało pierwsze rozpoznanie. Kiedyś – pierwsze dobro w sensie moralnym. I kiedyś – pierwsze odrzucenie prawdy i dobra. Lecz jeśli odrzucenia te narastały, mnożyły się, łączyły się ze sobą, tworząc potencjał odrzucenia, to dotarliśmy do tego, czym jest grzech pierworodny” (s. 90-91).

Tym samym powracamy do starych pytań: na jakiej zasadzie odrzucenia te narastały, mnożyły się, łączyły się ze sobą? Przy pomocy jakiego ewolucyjnego mechanizmu? Można odnieść wrażenie, że zarówno Spaemann, jak i Lohfink odruchowo antropomorfizują historię ludzkości: ludzkość jak dziecko rodzi się, rozwija, zaczyna psocić, staje się coraz bardziej krnąbrna aż kończy jako wyrzutek. Jeśli jednak z czasem ludzkość coraz bardziej się psuła, byłoby to wyraźnie widoczne w historii – czy można to precyzyjnie wykazać? Obawiam się, że nie.

Owszem, zło może się kumulować, pomnażać i sumować w kulturze i poprzez kulturę (ale nie w naturze!), wtedy jednak znaczyłoby, że propagacja zła następuje „przez naśladowanie”, a nie „przez zrodzenie”. Warto przypomnieć w tym miejscu główne wątki doktrynalnego nauczania o grzechu pierworodnym, które są streszczone w 76. punkcie Kompendium Katechizmu Kościoła katolickiego: „Grzech pierworodny w nas jest stanem pozbawienia pierwotnej świętości i sprawiedliwości, w jakim wszyscy ludzie się rodzą. Jest grzechem <zaciągniętym>, a nie <popełnionym>; jest stanem związanym z urodzeniem, a nie osobistym aktem. Przez jedność rodzaju ludzkiego jest on przekazywany wszystkim potomkom Adama wraz z naturą ludzką <przez zrodzenie, a nie przez naśladowanie>. To przekazywanie jest tajemnicą, której nie możemy w pełni zrozumieć”.

Ciekawe jest ostatnie stwierdzenie. Dostrzec w nim można pokorę wobec wielkości Objawienia. Ale jeśli to zastrzeżenie nie chce być równocześnie traktowane jako wygodny wytrych, by uniknąć kłopotliwych pytań, musi oznaczać także, iż na serio będziemy traktować wszelkie poważne propozycje wyjaśnienia owego „przekazywania”. Moja hipoteza proponuje bardzo proste wyjaśnienie: kłopoty z harmonizowaniem działania ewolucyjnie narosłych warstw mózgu przekazywane są „poprzez zrodzenie” wraz z kodem genetycznym. Czy taka prosta odpowiedź narusza naszą wiarę? O tym w następnym wpisie (już chyba ostatnim w cyklu o grzechu pierworodnym).

 

PS. Są już online komentarze – mój i Jacka Prusaka – do sprawy aborcji w Phoenix. Poza tym, kto ma wolne pół godziny i interesują go rozmowy o seksie w katolickim gronie, może posłuchać audycji Radia Kraków „Rozmowy o wierze” z 16 maja, w której brałem udział (stali bywalcy bloga moje poglądy znają, wiec niczego nowego się nie dowiedzą J).