Archiwum kategorii: Bez kategorii

Trudne początki wychowania seksualnego

Komentarz bez wyraźnej puenty. Zająłem się ostatnio tematem wychowania seksualnego w polskiej szkole. Temat ważny, bo nie ma nikogo, kto uznawałby wczesną inicjację seksualną za coś dobrego i zarazem gorący, bo ścierają się tutaj dwa podejścia: promować wstrzemięźliwość czy uczulać, by seks w wykonaniu młodzieży był bezpieczny? Co sam sądzę, możecie sprawdzić, gdyż tekst „Niewiedza deprawuje” jest już na stronie Tygodnika. Wspomnę jedynie o wypowiedzi szefowej Pontonu, którym niektórzy katolicy straszą dzieci. Tymczasem ich podejście jest takie: zwykle mylimy seksualność z seksem i wychowanie seksualne z nauką seksu, a to dwie różne rzeczy.

*

Podczas pisania tego tekstu sięgnąłem do dokumentów Kościoła na temat wychowania seksualnego. W „Wytycznych wychowawczych w odniesieniu do ludzkiej miłości„, opracowanych przez Kongregację ds. Wychowania Katolickiego w 1983 r., natrafiłem na ciekawy przypis. W punkcie 14., mówiącym o dokumentach Magisterium na temat wychowania seksualnego znalazł się przypis nr. 5:

 

Pius XI w Encyklice Divini illius magistri z 31 XII 1929, ogłosił za błędne takie wychowanie seksualne, jakie pojawiło się w tym czasie, jako informację naturalistyczną, podawaną zbyt wcześnie i bez rozeznania, AAS 22(1930), ss. 49-86. W tym kontekście należy odczytywać dekret Świętego Oficjum z 21 III 1931, AAS 23(1931), s. 118-119. Jednakże Pius XI uwzględniał możliwość pozytywnego indywidualnego wychowania seksualnego „udzielanego przez tych, którzy otrzymali od Boga misję wychowawczą i łaskę stanu”, AAS 22(1930), s. 71. To pozytywne dowartościowanie wychowania seksualnego, zalegalizowane przez Piusa XI, było stopniowo rozwijane przez kolejnych papieży.

 

Na watykańskiej stronie odnalazłem ów dekret Świętego Oficjum w Acta Apostolicae Sedis z 1931. Ponieważ jest po łacinie, podesłałem go znajomemu historykowi Kościoła. Dekret stanowczo odcina się od tych działań, które określa się jako „wychowanie seksualne” i zabrania nazywać je katolickimi.

Sięgnąłem także do encykliki „Divini illius magistri” Piusa XI i odnalazłem tam myślenie już znajome. Ten blog rozpoczął wpis o problemie z potępieniem przez Piusa XI „Małżeństwa doskonałego” Van de Veldego  ze względu na „przesadne owe uświadamianie fizjologiczne, którym w obecnych naszych czasach małżonkom przysłużyć się pragną niektórzy, co samych siebie szumnie nazywają naprawicielami małżeńskiego życia”. Z podobnych powodów niedopuszczalne jest wychowanie seksualne (w sumie postawa bardzo konsekwentna J):

 

Najbardziej wszakże niebezpiecznym jest ów naturalizm, który w naszych czasach przenika dziedzinę wychowania w materii najbardziej delikatnej, jaką jest czystość obyczajów. Bardzo rozpowszechniony jest błąd tych, którzy w zgubnym uroszczeniu, brudnymi słowami, uprawiają tzw. seksualne wychowanie, fałszywie sądząc, że będą mogli ustrzec młodzież przed niebezpieczeństwami zmysłów za pomocą czysto naturalnych środków, jakimi są lekkomyślne uświadomienie i prewencyjne pouczenie dla wszystkich bez różnicy, nawet publicznie.

 

Jak należy rozumieć ów zgubny naturalizm, przed którym papież przestrzega, a na który powołują się autorzy przypisu 5. usprawiedliwiającego negatywne podejście Kościoła 80. lat temu?

No cóż, mam wrażenie że chodzi o wszelką bardziej konkretną naturalną wiedzę, skoro z tego samego zgubnego naturalistycznego źródła pochodzi błąd… koedukacji:

 

Podobnie błędnym i dla chrześcijańskiego wychowania szkodliwym jest tzw. system „koedukacji”, oparty także przez wielu na zaprzeczającym grzech pierworodny naturalizmie, poza tym przez wszystkich zwolenników tego systemu na opłakania godnym pomieszaniu pojęć, które uczciwe współżycie ludzkie utożsamia z pomieszaniem i wszystko niwelującą równością. Stwórca zamierzył i postanowił pełne współżycie płci obydwu tylko w związku małżeńskim; a mniej bliskie, w różnym stopniu, w rodzinie i społeczeństwie. Poza tym, w samej naturze, która uczyniła je różnymi co do organizmu, co do skłonności i uzdolnień, nie ma żadnego argumentu, jakoby tu mogło lub powinno być pomieszanie, a tym mniej zrównanie w kształceniu płci obojga.

 

 Przeczytajcie jeszcze raz ów przypis 5. Czy nie macie wrażenia, że wszystko da się z czasem usprawiedliwić? Wygląda wręcz na to, że współczesną świadomość konieczności wychowania seksualnego młodzieży zawdzięczamy papieżom.

Trudne dylematy moralne

Zgodnie z pomysłem, żeby moje wpisy były częstsze, zapisuję wynik refleksji nieukończonej… Chodzi chwilowo nie o etyczne uzasadnienie seksu, nad którym wciąż pracuję, tylko o nową interpretację kilku skomplikowanych etycznie przypadków. Przyszła mi ona do głowy, gdy podczytywałem „Zamiar i skutki” Barbary Chyrowicz oraz jej ostatnią książkę „O sytuacjach bez wyjścia w etyce”. Przypadki są następujące: (1) ciąża pozamaciczna; (2) syjamskie bliźnięta, które zginą, jeśli nie zostaną rozcięte – wówczas jedno ma szansę przeżycia (np. przypadek Jodie i Mary, o którym rozmawiam z Chyrowicz tutaj) oraz (3) 9-latka w ciąży mnogiej, która zagraża jej życiu (przypadek Brazylijki, o którym pisałem tutaj).

Łączy je ta sama „struktura” biologicznego związku co najmniej dwóch istot ludzkich, który nie jest symetryczny – jedna strona jest zależna od drugiej w taki sposób, że ostatecznie stanowi dla niej śmiertelne zagrożenie. Alternatywa jest taka: zginą obie strony, lub, po ich rozdzieleniu, tylko jedna. Owa zależna strona tak czy inaczej skazana jest na śmierć. Drugą cechą łączącą wszystkie trzy przypadki jest fakt, że decyzja spoczywa w dużej mierze na osobach trzecich – tylko lekarze są w stanie przypadki te zdiagnozować i tak czy inaczej zareagować. Drugi przypadek z kolei odróżnia od pozostałych fakt, że operacji rozdzielenia bliźniąt syjamskich nie da się przeprowadzić w sytuacji reanimacyjnej – musi być ona precyzyjnie zaplanowana. W sytuacji reanimacyjnej lekarz chwyta się wszelkich środków, by ratować pacjenta i do niej ewentualnie stosuje się zasadę podwójnego skutku.

Te przypadki bardzo wyraźnie ukazują różnicę między podejściem wspominanego już deontologizmu a podejściem teleologizmu. W interpretacji deontologicznej nie wolno nam bezpośrednio spowodować śmierci niewinnej osoby. Zatem lekarz powinien we wszystkich tych przypadkach czekać na rozwój zdarzeń i próbować ratować kogo się da w sytuacji krytycznej. W przypadku Jodie i Mary oznaczałoby to ich śmierć (Mary korzystała z płuc Jodie). Niektórzy katoliccy deontologiści w przypadku ciąży pozamacicznej uznają za dopuszczalne wycięcie całego jajowodu wraz z zagnieżdżonym w nim zarodkiem – ich zdaniem byłaby to aborcja niebezpośrednia, a więc dopuszczalna. Co kwestionuje Barbara Chyrowicz i ja się z nią w tym przypadku zgadzam. Twierdzenie, że nie niszczymy bezpośrednio zarodka wycinając chory narząd (a w nim zarodek), jest myśleniem życzeniowym.

Dla teleologistów natomiast w ogóle nie ma problemu. Z rachunku dóbr wynika oczywiste zachowanie: rozdzielenie obu stron, by przynajmniej jedną uratować. Taka postawa mierzi deontologistów (i mnie także), gdyż życie ludzkie nie powinno podlegać niczyjej kalkulacji. Nie chciałbym, aby ktokolwiek decydował o moim życiu na podstawie jakiegokolwiek rachunku.

Czy jest jakieś inne rozwiązanie?

Przyszło mi do głowy, że ów niszczący biologiczny związek można potraktować jako sytuację supererogacyjną. To trudne słowo opisuje zachowania moralnie wartościowe, ale nie obowiązkowe. Np. moralnie chwalebnym jest oddanie własnej nerki, ale nikt nie ma takiego obowiązku, nawet gdyby taka nerka ratowała czyjeś życie. Wyobraźmy sobie transfuzję krwi: krew dawcy bezpośrednio podtrzymuje czyjeś życie. Ale na sutek tego krwiodawstwa życie dawcy zaczyna być zagrożone. Nikt nie miałby wątpliwości, że zabieg należy przerwać, nawet jeśli skutkiem tego byłaby śmierć biorcy.

Przedstawiłem tę interpretację siostrze Chyrowicz. Spotkała się z krytyką jako sztuczna i grzesząca błędem naturalizmu (nieuprawnione utożsamienie osobowej i dobrowolnej relacji dawca-biorca np. z biologiczną relacją organizm matki-organizm dziecka). Do tej pory nie zawracałem Wam głowy moimi pomysłami, które równie szybko pojawiały się, co gasły. Ale skoro chcecie uczestniczyć także w moich porażkach – proszę bardzo. J

Bioetyka seksu (cz. 2)

Ciekawe, że zanim jeszcze podałem argumenty za moralnym złem współżycia pozamałżeńskiego, ostro mi się dostało… Wygląda na to, że już sam zamiar takiego argumentowania wywołuje irytację. J Poprzedni wpis był jedynie wprowadzeniem do tematu. Teraz część dalsza, w której spróbuję rozważyć konkretne racje przemawiające za seksem w małżeństwie.

We współczesnej etyce normy moralne uzasadnia się w dwojaki sposób:

1. teleologicznie – czyli odwołując się do przewidywanych skutków działania. Takie podejście w uzasadnianiu, nazywane też konsekwencjalizmem (od konsekwencji czynu; telos – to z kolei po grecku cel), związane jest z utylitaryzmem, dla którego jedynym dobrem stricte moralnym jest pomnożenie jakichś ważnych dóbr pozamoralnych (korzyści). Czyn jest moralnie dobry, jeśli prowadzi do jakiś korzyści; moralnie zły – gdy przynosi jakieś szkody, które przeważają ewentualne korzyści. Widać, że taka argumentacja zawsze będzie względna – zależna od przyjętego kryterium ważności dóbr. Teleologizm wyklucza istnienie norm bezwarunkowych, czyli obowiązujących zawsze, ponieważ ten sam czyn w różnych okolicznościach może przynosić różne skutki i zmieniać wynik naszego bilansu dóbr. Choć ten sposób uzasadniania moralności działania wydaje się chwiejny i słaby, to zauważcie, że zwykle odruchowo właśnie tak oceniamy czyny: czy są korzystne/niekorzystne pod jakimś ważnym dla nas względem.

2. deontologicznie – o tym uzasadnieniu już wspominałem w poprzednim wpisie. Przypominam, że odwołuje się ono wprost do dobra moralnego, które dotyka bezpośrednio godności człowieka. Normy deontologiczne obowiązują bezwarunkowo, to znaczy bez względu na okoliczności, gdyż dobro moralne zawsze przewyższa jakiekolwiek dobro pozamoralne. Normy deontologiczne zakazują pewnych kategorii czynów, które bez względu na okoliczności i straty pozamoralne zawsze są wewnętrznie złe, tzn. złe z natury czynu. Niektórzy pamiętają pewno, że chodzi o przedmiot czynu czyli jego skutek naturalny wyznaczony jego wewnętrzną dynamiką, który godzi w jakieś dobro moralne. Dlatego nie ma od tych norm wyjątków – obowiązują one bezwarunkowo.

Barbara Chyrowicz wyróżnia bezwarunkowe normy analityczne czyli ogólne (np. zawsze postępuj sprawiedliwie) i materialne (nie kłam; nie zabijaj). Pierwsze z powodu swojej analityczności są oczywiste, ale niekiedy trudne do konkretnego zastosowania (co jest w danej sytuacji sprawiedliwe), drugie wymagają – zdaniem Chyrowicz – odwołania się do antropologii (samoświadomej, wolnej i rozumnej natury człowieka). Kto chciałby coś więcej na ten temat przeczytać, polecam dwa teksty tej autorki: „Kłopoty z uzasadnieniem norm” (zwłaszcza punkt 4) oraz „Argumentacja we współczesnych debatach bioetycznych” (cały 1 rozdział).

*

Zastosujmy te sposoby uzasadnienia do seksu. Najpierw odwołujące się do korzystnych bądź szkodliwych skutków. Czy seks poza trwałym związkiem dwojga ludzi szkodzi? Trudno byłoby to wykazać. Teleologiczną argumentacją jest np. stwierdzenie, że przypadkowe kontakty seksualne zwiększają ryzyko zachorowania na paskudne choroby. Ale z drugiej strony, także teleologicznie można argumentować za pozamałżeńskim seksem dla utrzymania dobrej zdrowotnej kondycji (wiadomo, że stosunek seksualny wzmaga siły witalne).

Czy np. autoerotyzm nie jest dopuszczalny w przypadku zmagania się z tzw. zespołem wdowy/wdowca. Przecież zdrowie i dobra kondycja seksualna jest, co prawda wartością pozamoralną, ale przecież nieobojętną moralnie z powodu znaczenia dla naszych życiowych potencjalności.

Gdzieś tu na blogu próbowałem argumentować za wyłącznością seksu w jednym związku, odwołując się do rozwoju i funkcjonowania mózgu. Pierwsze mocniejsze doświadczenia seksualne odciskają silne piętno w mózgu i są bardzo ważne dla naszego późniejszego rozwoju seksualnego. Dlatego istotne jest, by inicjacja była dobrze przemyślana i mądrze podjęta. Poważny związek z osobą, którą się kocha, i dobrze rokujący na przyszłość wydaje się idealnym miejscem. Zatem seks najlepiej dopiero w małżeństwie. To także argumentacja teleologiczna. Ale przecież ostatecznie nigdy nie wiadomo jak się potoczy życie i co mu ostatecznie będzie sprzyjać. Po drugie, jak się wydaje, nie mamy jeszcze aż tak szczegółowej wiedzy o funkcjonowaniu mózgu, by formułować konkretne zasady, co dla rozwoju mózgu jest na pewno sprzyjające, a co szkodliwe. Zatem ten typ argumentacji nie jest konkluzywny.

*

Jeśli chodzi o deontologiczny rodzaj argumentacji, to na razie nasuwa mi się tylko jeden pomysł. Seksualność jest dla nas czymś bardzo ważnym – użycie jej tworzy silny i bliski (intymny) związek. Jest także bardzo daleko idącym zaangażowaniem – nie ma innego takiego działania, które aż tak całościowa by nas angażowało. Dlatego domaga się adekwatnej relacji z drugą osobą (najbardziej adekwatną relacją jest trwały związek, czyli małżeństwo). Poza taką relacją instrumentalizujemy swoje ciało, a poprzez nie – siebie samego. Taka manipulacja sobą, nawet jeśli przynosi jakieś pozamoralne profity (np. polepsza zdrowie, samopoczucie, itd.), i tak jest moralnie niedopuszczalna, bo bezpośrednio godzi w godność osoby.

Przyznaję, brzmi znajomo – do takiej argumentacji odwoływał się w licznych swoich tekstach m.in. Karol Wojtyła. Jej słabością jest brak precyzji – intuicyjnie ten argument chwytamy, nawet jesteśmy gotowi się z nim zgodzić, ale jest on mało precyzyjny. Nie pozwala dokładnie rozstrzygnąć, która sytuacja jest moralna, a która już nie (poza oczywistymi skrajnościami).

*

I jeszcze na koniec życzenia do siego roku.

 

PS. W trzeciej części „Bioetyki seksu” chciałbym powrócić (obiecałem to onegdaj) do homoseksualizmu.

Bioetyka seksu (cz. 1)

Bardzo trudno jest dzisiaj uzasadnić zakaz seksu poza małżeństwem jako normę deontologiczną, tzn. chroniącą dobro wprost morale. Dobro stricte moralne to np. sprawiedliwość czy prawdomówność. Powinniśmy być sprawiedliwi czy prawdomówni bez względu na okoliczności i bez względu na to, że niesprawiedliwość albo kłamstwo może przynieść w danej sytuacji nawet wielkie pozamoralne dobro, np. uratować komuś życie. Dzieje się tak, ponieważ dobro moralne dotyka wprost godności człowieka jako rozumnej, świadomej i wolnej istoty i poza nim nie ma większego, bardziej wartościowego dobra.

Rozpoznać je można w sytuacji próby, gdy stajemy przed wyborem, który jest rozłączny: albo postąpimy moralnie dobrze, co może nas wiele kosztować, albo moralnie źle, uderzymy jednak wtedy w samo centrum naszego człowieczeństwa – stracimy rzecz bezcenną. Jak powiadał Sokrates, lepiej być ofiarą (utracić jakieś dobra pozamoralne) niż oprawcą (stracić prawość). Przykłady innych dóbr czy wartości moralnych to uczciwość czy wierność. Można być albo uczciwym, albo nieuczciwym; albo wiernym, albo niewiernym – nie ma jakiegoś stanu pośredniego.

Ważną cechą dobra moralnego jest także to, że odwołanie się do niego kończy etyczne uzasadnienie. Albo dostrzegamy, że lepiej być ofiarą niż oprawcą, albo tego nie widzimy. Nie da się tego inaczej dowieść. Wspomnijmy np., że utylitaryści nie uznają tego typu moralnego wglądu i odrzucają deontologiczną argumentację. W zamian proponują rachunek skutków naszego postępowania. Moim zdaniem jednak w ten sposób mylą etykę z prakseologią (teorią skutecznego działania).

*

Do dóbr stricte moralnych tradycyjna etyka zaliczała także czystość. Dzisiaj jest to, jak powiadam, trudne, o ile w ogóle możliwe. Dlaczego? Bo dobro moralne ma być oczywiste, ma nas pozytywnie obezwładniać, ma być bezwzględnie atrakcyjne, tak jak np. sprawiedliwość. Czystość jako wartość przestała być w ten sposób dla nas przejrzysta – nie wiemy, co w dziedzinie seksu jest czyste, a co nieczyste (poza oczywiście skrajnościami). Niektórzy zapewne powiedzą, że to wina naszej zdemoralizowanej cywilizacji. Ja jednak sądzę, że seks zawsze nie bardzo się nadawał jako materiał do bezpośredniej deontologicznej wykładni. Głównie ze względu na jego silnie biologiczne korzenie, a także na lęki, jakie wzbudza (czy wzbudzał) i plastyczność związanych z nim przeżyć, a co za tym idzie – na naszą podatność na cudze sugestie w myśleniu o nim. Naprawdę, czystością można straszyć i jeszcze nie tak dawno straszono nią na potęgę, co skutkowało pruderyjnym czy lękowym podejściem do seksu.

Zatem jeżeli nie deontologia i idea czystości, to jaką mamy w etyce alternatywę? Także deontologia, ale nie bezpośrednio. Seksualność jest ważnym aspektem naszej natury, a naturę trzeba szanować, tzn. mamy moralny obowiązek rozwijać swoje naturalne potencjalności. By jednak je rozwijać, a nie niszczyć czy degradować, musimy wiedzieć, po co są i działać zgodnie z tą wiedzą. W ten sposób będziemy postępować sprawiedliwie wobec siebie i wobec innych, bo jak wiadomo, być sprawiedliwym, to oddać każdemu co mu się słusznie, czyli zgodnie z jego naturą, należy. Innymi słowy, mamy sprawdzić, kiedy użycie seksu jest w naszym jak najlepiej pojętym interesie, a kiedy siebie i innych krzywdzimy. I tak okrężnie odwołujemy się do deontologicznej zasady sprawiedliwości.

Wielokrotnie już powtarzałem, że ze względu na postęp wiedzy empirycznej jesteśmy w bardziej uprzywilejowanej sytuacji niż poprzednie pokolenia. Wiemy coraz więcej i dzięki temu rozumiemy o wiele więcej.

*

To truizm, że ewolucja wynalazła płeć jako bardziej efektywny sposób na rozmnażanie. U ludzi seks przybrał jednak nowy wymiar: biologicznie nie służy tylko, a nawet – jak się okazuje – nie przede wszystkim prokreacji. Na ewolucyjną historię człowieka złożyło się kilka ważnych przełomów: zejście naszych przodków z drzew na sawannę, wyprostowanie postawy ciała, utrata sierści, a przede wszystkim rozwój mózgu. Ten ostatni proces okazał się tak korzystną inwestycją, że rekompensował z nawiązką poważne kłopoty, które spowodował. Ponieważ ewolucja poprowadziła (pamiętajmy: to ślepy proces!) kanał rodny poprzez otwór miedniczny, głowa dziecka podczas porodu musi przeciskać się przez przejście o ograniczonej średnicy. Ciąża u hominidów wraz z rozrostem mózgu zaczęła się skracać, by dziecko z coraz większą główką miało szansę wydostać się na świat. W związku z tym, potomstwo rodziło się coraz bardziej niedojrzałe. (Skutkiem tego procesu była też wysoka śmiertelność wśród noworodków i matek, a ludzkie porody, pomijając współczesną medycynę, należą do najbardziej bolesnych i ryzykownych w przyrodzie; mimo to duży mózg się opłaca!)

Bezradne ludzkie dziecko wymaga długiego okresu intensywnej opieki. Dodatkowo utrata sierści z powodów termoregulacyjnych zajęła matce ręce: ludzkie dziecko musiało być noszone, w przeciwieństwie do małego małpiątka, które samo trzyma się sierści matki (z przedludzkich czasów u naszych noworodków pozostał atawistyczny odruch chwytny). W związku z tym ludzka matka straciła zdolność samodzielnego troszczenia się o pożywienie. Potrzebowała stałego opiekuna. Tak biologia ewolucyjna tłumaczy monogamię wśród ludzi.

*

Co spaja kobietę i mężczyznę, zwłaszcza, gdy żyją wśród innych atrakcyjnych kobiet i mężczyzn (w grupie pierwotni ludzie mieli większe szanse przeżycia i rozwoju)? Oczywiście seks. Ewolucyjna zmiana natury seksu przebiegała jakby dwutorowo. Z jednej strony seks przestał być jedynie prostą kopulacją, a stał się działaniem niezwykle przyjemnym, angażującym i więziotwórczym (wypowiadając się o seksie oralnym już wspominałem, że ewolucja wykorzystała prastare obwody w mózgu sterujące, głównie przy pomocy oksytocyny, więzią między matką a dzieckiem). Z drugiej strony zmienił się cały mechanizm popędu seksualnego. O ile popęd u zwierząt działa na zasadzie rui, tzn. na krótki okres jajeczkowania hormony zalewają zwierzęce mózgi i całkowicie zmieniają zachowanie samców oraz samic, sprawiając, że stają się oni dla siebie niezwykle atrakcyjni, o tyle u człowieka atrakcyjność seksualna ma względnie stały charakter. Oczywiście podlega różnym fluktuacjom (wiosna ciągle nas „bierze” J), ale zasadniczo nie blokują one zdolności współżycia w dowolnej chwili, i to do późnej starości. Jednocześnie ewolucja dość skutecznie ukryła – zwłaszcza przed mężczyzną, ale także przed samą kobietą – fakt owulacji (stąd tyle zachodu w naturalnych metodach kierowania płodnością). Zatem ludzka para ma przede wszystkim stworzyć silny związek przez ciągłe seksualne zajmowanie się sobą, a dzieci pojawią się jakby przy okazji dopiero w tak solidnie zbudowanym rodzinnym gnieździe – takie jest biologiczne przesłanie co do natury seksu.

Proces ewolucyjnego przewrotu w funkcjonowaniu seksualności u człowieka ciekawie ilustruje przykład… kobiecych piersi. Do czego one służą? Ortodoksyjny tomista odpowiedziałby, że oczywiście do karmienia potomka. Dlaczego zatem ich budowa i kształt są aż tak niefunkcjonalne, że grożą uduszeniem noworodka? Odpowiedź biologów ewolucjonistów jest zaskakująca: kobiece piersi są substytutem wypiętych pośladków. Gotowe do spółkowania wypięte pośladki to bardzo głęboko wpisany w samcze mózgi seksualny bodziec. Ewolucja, podnosząc seksualność na poziom silnej relacji, m.in. odwracając do siebie partnerów twarzami, wykorzystała gruczoły mlekowe, by stworzyć dodatkowy stały seksualny bodziec, nawet kosztem pierwotnej biologicznej funkcjonalności. Dlatego kobiece piersi na nas, mężczyzn, tak bardzo silnie działają. Proste. J

Co z tych przyrodniczych danych wynika dla etyki życia seksualnego?

Aby nie przedłużać, ciąg dalszy w następnym wpisie – niebawem.

PS. Mieszkających niedaleko wrocławskich dominikanów zapraszam jutro (4 grudnia) na godz. 17.00 do pięknego rokokowego refektarza na mój wykład pt. „Czy Kościół katolicki zmieni nauczanie w dziedzinie etyki seksualnej”. J

Jednodniowa rewolucja

…i po rewolucji. Trwała niecałą dobę: od sobotniego wieczora, kiedy światowe agencje obiegła sensacyjna wiadomość, że Papież zmienił nauczanie na temat prezerwatyw, do niedzielnego popołudniowego dementi rzecznika prasowego Watykanu. Siła newsa jest przepotężna – głos rozsądku, rozpowszechniany przez Tygodnik Powszechny, właściwie został zignorowany przez duże polskie media (z wyjątkiem TVN).

„Papież bynajmniej nie usprawiedliwia moralnie nieuporządkowanego życia seksualnego – napisał ks. Federico Lombardi w niedzielnym oświadczeniu. – Uważa jednak, że stosowanie prezerwatywy przy niebezpieczeństwie zakażenia jest <pierwszym aktem odpowiedzialności>. Byłby to <pierwszy krok na drodze ku seksualności bardziej ludzkiej>, niż gdyby miało się wystawić na szwank życie drugiego człowieka, nie używając prezerwatywy”. Watykański rzecznik odniósł się w ten sposób do wypowiedzi Benedykta XVI z książki rozmów przeprowadzonych przez Petera Seewalda, która we wtorek będzie mieć światową premierę (niestety na polski przekład jeszcze trochę poczekamy, za to w najbliższym środowym numerze Tygodnika rozdział o etyce seksualnej, a w nim o celibacie, rozwodach i… antykoncepcji). A propos prezerwatywy i AIDS Benedykt XVI powiedział (tłumaczenie Wojtka Pięciaka, którego komentarz można znaleźć na stronie TP):

 

Papież: – Być może istnieją uzasadnione pojedyncze przypadki, gdy np. mężczyzna uprawiający prostytucję używa prezerwatywy w sytuacji, gdy takie postępowanie może być pierwszym krokiem na drodze do umoralnienia, jakimś zalążkiem odpowiedzialności, aby na nowo rozwinąć świadomość tego, iż nie wszystko jest dozwolone i nie wolno robić wszystkiego, na co ma się ochotę. Ale nie jest to rzeczywisty sposób na poradzenie sobie ze złem, jakim jest infekcja HIV. Taki rzeczywisty sposób może polegać natomiast na uczłowieczeniu seksualności.

Seelwald: – Czy oznacza to więc, że Kościół katolicki nie jest już zasadniczo przeciwny używaniu prezerwatyw?

Papież: – Kościół oczywiście nie postrzega ich jako rzeczywistego i moralnego rozwiązania. W jednym czy drugim przypadku może to być jednak – zakładając intencję danego człowieka, jaką jest zmniejszenie ryzyka zakażenia – pierwszy krok na drodze do inaczej przeżywanej, bardziej ludzkiej seksualności.

 

Rzecznik prasowy Watykanu ks. Lombardi zwrócił uwagę, że nie ma w tej opinii niczego rewolucyjnego, takie samo stanowisko zajmuje, jak zauważył, „wielu teologów moralistów i dostojników kościelnych”. Rzeczywiście, o dopuszczeniu prezerwatyw w kontekście pandemii AIDS wypowiadali się tej miary kardynałowie, co Carlo Maria Martini, jeszcze jako prymas Belgii Godfried Danneels, prymas Anglii i Walii Cormac Murphy-O’Connor, George Cottier, teolog Domu Papieskiego za czasów Jana Pawła II czy Javier Lozano Barragan, ówczesny przewodniczący Papieskiej Rady Duszpasterstwa Służby Zdrowia. Ten ostatni zapowiadał w 2006 roku ogłoszenie przez Watykan raportu na temat AIDS, w którym miało być rozważone dopuszczenie prezerwatyw w walce z chorobą. Niestety do dziś o tym raporcie cisza, choć na pewno powstał, gdyż trafił do Kongregacji Nauki Wiary. Intuicja podpowiada mi, że Benedykt XVI właśnie z tego raportu, który niewątpliwie czytał, wziął przykład z mężczyznami uprawiającymi prostytucję. To oni przecież są grupą największego ryzyka, zarówno jeśli chodzi o zarażenie się, jak zarażanie innych.

O tych wypowiedziach wysokich kościelnych hierarchów Tygodnik pisał (m.in. piórem Józka Majeskiego i moim), zainteresowanych odsyłam do naszego archiwum. Natomiast chcę jeszcze spróbować odpowiedzieć na pytanie, jakie znaczenie ma obecna wypowiedź Benedykta XVI. Jak zauważył ks. Lombardi, „z ust Papieża nigdy dotychczas nie padły takie słowa”. Przypomnę, co jeszcze w 2000 roku ówczesny prefekt Kongregacji Nauki Wiary Joseph Ratzinger mówił o  prezerwatywie temu samemu Seewaldowi w książce „Bóg i świat” (str. 396):

 

Nędzę rodzi demoralizacja społeczeństwa, a nie jego moralizacja. Demoralizacja, której istotnym elementem jest propagowanie prezerwatyw – przejaw pogardzającej człowiekiem orientacji, która i tak nie spodziewa się po nim niczego dobrego.

 

Ostre słowa! Rzeczywiście, w ciągu tych 10 lat w myśleniu Josepha Ratzingera zaszła duża zmiana w podejściu do tematu prezerwatyw. Ale czy można mówić o zmianie doktrynalnej? Nie. Papież zmienił jedynie perspektywę patrzenia: z negatywnej, podkreślającej moralne zagrożenia, na pozytywną, która stara się dostrzegać praktyczne, choćby skromne drogi wyjścia.

Mam na to jeden, ale, jak mi się wydaje, mocny argument. Sprawdźcie sami: Benedykt XVI odwołuje się milcząco, ale wyraźnie do od dawana obecnego w nauczaniu Kościoła tzw. prawa stopniowości. Odnosi się ono nie do doktryny, tylko do praktyki, a głosi, że jeżeli człowiek długo tkwi w jakiejś sytuacji niemoralnej, zwykle nie jest w stanie uwolnić się od niej z dnia na dzień. Dlatego powinien obok wymaganego przez prawo moralne silnego postanowienia poprawy zrobić choćby drobny praktyczny krok w dobrym kierunku (np. spróbować ochronić siebie i klienta od zarażenia wirusem HIV). To realistyczne podejście. Jan Paweł II, wspominając w adhortacji „Familiaris consortio” prawo stopniowości, pisał, że „powołanie [do świętości] realizuje się w miarę, jak osoba ludzka potrafi odpowiedzieć na przykazanie Boże” (punkt 34). Zauważcie: w miarę, jak potrafi!

Homoseksualizm: wrodzony czy nabyty?

Pod moim tekstem o homoseksualizmie opublikowanym przez portal Tezeusz wywiązała się ciekawa dyskusja. Ponieważ niektóre stawiane mi pytania i zarzuty pokrywają się z waszymi, pozwalam sobie przekleić tu moją tamtejszą odpowiedź:

 

Wdzięczny jestem za wszystkie głosy. To przywilej uczestniczyć w tak rzeczowej dyskusji. Wbrew temu, jak zostałem przedstawiony w podsumowaniu przez moderatora debat Tezeusza, nie czuję się ani nie jestem specjalistą od homoseksualizmu. Tym tematem zainteresowałem się niedawno, bardziej przeczuwając niż wyraźnie uświadamiając sobie jego wagę dla rozumienia wiary i ogólnie człowieczeństwa. Mój tekst jest zatem raczej pisanym na gorąco sprawozdaniem ze stanu osobistych badań (właściwie zaledwie próbą sprecyzowania ważnych pytań), niż zbiorem opracowanych do końca szczegółowo odpowiedzi. Pisząc go, miałem świadomość kontrowersyjności przynajmniej niektórych moich tez czy sugestii i przewidywałem, że sprowokują pytania. Cieszę się z nich, bo sam jestem ciekaw odpowiedzi.

Dwa powtarzające się kilkakrotnie zarzuty uważam za szczególnie domagające się komentarza: (1) że gołosłownie uznałem homoseksualizm za tendencję wrodzoną a nie nabytą oraz (2) że mój wywód jest niespójny, jeśli krytykując kościelną tezę o nieuporządkowaniu skłonności, nie uznaję jednocześnie moralnej dopuszczalności czynów homoseksualnych – przecież jeśli jedno, to także drugie! Druga sprawa jest niewątpliwie trudniejsza (domaga się zadowalającego uzasadnienia ograniczenia seksu tylko do małżeństwa, a to dzisiaj nie jest łatwe!), dlatego zanim spróbuję na nią odpowiedzieć odniosę się do pierwszej.

Świadom jestem wciąż trwającego sporu o wrodzony czy nabyty charakter homoseksualizmu oraz tego, że nauce dotąd nie udało się rozpoznać dokładnego mechanizmu powstawania tendencji do tej samej płci. Mało tego, podstawowym uproszczeniem, jakie zwykle popełniamy w dyskusjach o homoseksualizmie (debata Tezeusza nie jest wyjątkiem!), jest traktowanie go jako jednorodnego zjawiska: homoseksualizm to popęd seksualny do osób tej samej płci. Tymczasem w prostej analizie wyróżnia się co najmniej cztery wyznaczniki homoseksualności: (1) jaką płeć mają osoby, o których fantazjujemy; (2) jaką płeć mają osoby, które są dla nas seksualnie atrakcyjne; (3) z kim współżyjemy i (4) za kogo się uważamy. W odpowiedziach nie musi występować urawniłowka! Bywają np. kobiety, które uważają się za heteroseksualne, współżyją z mężczyzną a fantazjują o kobietach. Czy są lesbijkami?

By jakoś to jednak ogarnąć, stosuje się siedmiostopniową skalę od 0 do 6, przy czym „0” oznacza twardy heteroseksualizm, a „6” twardy homoseksualizm. W ankietach wychodzi ciekawa statystyczna prawidłowość. Rozważając rozkład wyników, u mężczyzn dominują skrajne pozycje: 0, 1 oraz 5, 6, u kobiet tymczasem wyniki płynnie przechodzą od 0 do 6 (oczywiści u obu płci statystycznie najwięcej jest 0 i 1, jako że heteroseksualizm jest powszechny). Dean Hamer, ten sam, który wskazał jak się okazało niedoszły gen związany z homoseksualną orientacją, przytaczając te wyniki w książce „Geny a charakter” (oryginał z 1998; polskie wydanie z 2005), tak je komentuje: „Orientacja seksualna mężczyzn ma wiele własności typowych dla cech uwarunkowanych genetycznie: jest trwała, stabilna i dychotomiczna – to znaczy mężczyzna jest albo hetero-, albo homoseksualny. W przeciwieństwie do tego orientacja seksualna kobiet sprawia wrażenie bardziej chwiejnej i rozmytej, mniej zaprogramowanej z góry – okazała się zróżnicowana, zmienna i rozkładająca się w sposób ciągły – wiele kobiet plasuje się gdzieś pomiędzy homo- a heteroseksualizmem” (s. 191).

To nie jedyne znaczące dane statystyczne. Jeśli naukowcy chcą sprawdzić ewentualne genetyczne podłoże jakiejś cechy, przyglądają się bliźniętom jedno- i dwujajowym. Gdy cecha jest całkowicie determinowana genetycznie (np. kolor oczu) to wszystkie  bliźniaki jednojajowe będą ją posiadać (czyli 100 %). Jeśli jest częściowo determinowana, to procent bliźniaków jednojajowych ją posiadający powinien być znacząco wyższy od procentu bliźniaków dwujajowych. I tak się dzieje z homoseksualizmem – procentowe wartości odpowiednio wynoszą 57 % i 25 % (akurat w badaniach Hamera, ale takich badań o podobnych wynikach przeprowadzono kilkanaście).

I wreszcie trzeci zaskakujący wynik: Hamer zbadał genealogie rodzinne badanych homoseksualistów i okazało się, że homoseksualizm w statystycznie znaczący sposób występował również wśród kuzynów i wujków od strony matki, a od strony ojca – nie. Interpretacja sama się narzuca: homoseksualista się nie rozmnaża. Gdyby to męskie geny wpływały na orientację homoseksualną, bardzo szybko znikłaby ona z powierzchni ziemi. Angielski genetyk Bryan Sykes w bardzo ciekawej książce „Przekleństwo Adama” (2003) wysuwa w związku z tym faktem hipotezę, że na orientację seksualną mają wpływ mitochadrialne DNA, bo to one jest przenoszone z pokolenia na pokolenie tylko przez kobiety, zatem „ma interes”, by zniechęcać męskich potomków do rozmnażania. (Hamer natomiast bezskutecznie, jak się okazało, szukał takich genów w żeńskim chromosomie X; przeprowadzone w 1999 r. niezależne badania nie potwierdziły jego wyników.)

Jeszcze słowo o procentowych zależnościach wśród lesbijek. Są one zaskakujące: otóż siostra lesbijki ma jedynie 6 % szans zostania lesbijką, co i tak jest wartością wyższą od średniej w populacji, natomiast córka lesbijki aż 33 %. Taka zależność nie może, jak pisze Hamer, wynikać z genów. Zatem wiele na to wskazuje, że żeński homoseksualizm przekazywany jest jednak kulturowo. I jak pozwala sobie Hamer frywolnie zauważyć, pociąg seksualny u kobiet, w przeciwieństwie do mężczyzn, zależny jest bardziej od czyjejś indywidualności, niż kształtu genitaliów. J

Co z tego wynika? Na przykład to, że Grzegorz Górny z Frondy w jednym z artykułów przedwcześnie odtrąbił zwycięstwo zwolenników opcji homoseksualizmu nabywanego a nie wrodzonego, a co za tym idzie: psującego a nie różnicującego ludzką naturę (któż to twierdził, że wśród Polaków najwięcej jest… lekarzy?). Aby coś takiego zasadnie twierdzić, trzeba dokonać nie lada wyczynu: trzeba wykazać, że wszyscy (!) posiadacze skłonności homoseksualnej ją nabywają, i nie ma wśród nich ani jednego (!), który się z nią rodzi. Oczywiście, w rzeczywistości mogą być tacy, którzy ją nabywają (przypomnijmy sobie, że homoseksualizm nie jest zjawiskiem jednorodnym), i najprawdopodobniej to z pośród nich rekrutują się ci, którzy następnie pod wpływem terapii reparatywnej wracają do założonej normy. Ale przytoczone powyżej fakty naukowe w wystarczający sposób pokazują, że są też tacy, u których orientacja seksualna ma genetyczne podłoże. I jest ich całkiem sporo. Nie da się bowiem inaczej tych statystycznych zależności wyjaśnić. Cbdo.

Kłopot Kościoła z homoseksualizmem

Kilkakrotnie na blogu pojawiały się pytania o homoseksualizm. Długo się broniłem, bo wiedziałem, że to temat trudny. Stali bywalcy bloga być może pamiętają, że dałem się wciągnąć dopiero, gdy natrafiłem na autoprezentację młodego homoseksualisty-katolika, który na swoim blogu napisał: „Lubię książki, nie lubię siebie”. To krótkie zdanie zrobiło na mnie wrażenie, gdyż też lubię książki, czasem nawet wkurzam się na siebie, ale stwierdzenie „nie lubię siebie” idzie o wiele dalej – ma w sobie coś niepokojącego, destrukcyjnego.

Od tego czasu czytałem, co na ten temat znalazłem. Gdy portal Tezeusz zaproponował mi wzięcie udziału w debacie o tolerancji, wiedziałem, że chcę pisać o homoseksualizmie. Owoc jest na stronie Tygodnika oraz na Tezeuszu (polecam ten portal, są na nim ciekawe rzeczy niezależnie od samej debaty).

Główna myśl tekstu jest taka: Kościół moim zdaniem pośpieszył się w krytyce homoseksualizmu. Potępił nie tylko działania (czego można się było spodziewać), ale także samą skłonność. Wiele tym samym zaryzykował, gdyż wciąż nie znamy natury i genezy homoseksualizmu, choć coraz więcej na ten temat nauka wie. Jeśli lepiej poznamy, czym jest i skąd się bierze homoseksualizm, może się okazać, że Kościół, potępiając skłonność, potępił zarazem zdolność kochania, czyli dość poważnie uderzył w tych ludzi, np. odbierając im nadzieję i sens życia. Kto wie, czy nie okaże się także współwinny tych licznych samobójstw zwłaszcza wśród młodych homoseksualistów (odsetek samobójstw jest wśród nich wyższy niż wśród ich heteroseksualnych rówieśników). To sprawa naprawdę poważna!

Zatem najistotniejsze zdaje się być pytanie: na ile głęboko skłonność czy orientacja homoseksualna związana jest z samą seksualnością? Czy można jedną oddzielić od drugiej, i potępić skłonność, nie naruszając zarazem seksualności oraz jej ważnego wpływu na osobę? Odwołuję się tu do ciekawego zapisu z Katechizmu: „Płciowość wywiera wpływ na wszystkie sfery osoby ludzkiej w jedności jej ciała i duszy. Dotyczy ona szczególnie uczuciowości, zdolności do miłości oraz prokreacji i – w sposób ogólniejszy – umiejętności nawiązywania więzów komunii z drugim człowiekiem” (punkt 2332). Jeżeli tak, to nie można bezkarnie potępiać ważnych elementów płciowości. Co zatem jeżeli takim ważnym elementem okaże się orientacja seksualna (a wiele za tym przemawia)?

Część z Was już czytała ten tekst i zdążyła skomentować. Dostało mi się głównie za obronę wstrzemięźliwości dla homoseksualistów. Gościówa np. pisze, że jestem niekonsekwentny i się asekuruję: „Czyli mówisz, że homoseksualiści mogą i powinni realizować swoją płciową zdolność kochania. Otóż mogą się nawzajem kochać, ale tylko platonicznie. 🙂 Przecież to jest śmieszne”. Nie wiem, dlaczego miłość ma się od razu kojarzyć z seksem? J

Mówiąc poważniej, mój tekst szuka dla homoseksualistów miejsca wewnątrz Kościoła i jest pisany z perspektywy zakładającej sens istnienia takiego dziwnego zbiorowiska jak Kościół. Innymi słowy, rozważam, co jest do przyjęcia w Kościele i zarazem maksymalnie sprzyja homoseksualistom. Otóż nie sądzę, by kiedykolwiek Kościół zgodził się na moralne uznanie czynów homoseksualnych. Jak sobie to wyobrażacie? Że zrezygnuje z nauczania o seksie jedynie w obrębie otwartego na płodność heteroseksualnego małżeństwa? Moim zdaniem wówczas posypałaby się cała etyka seksualna nauczana w Kościele: dopuszczalny stałby się seks zarówno przed, jak i poza małżeński. Ostatecznie: zupełna dowolność.

  Wracając do tej wąskiej kładki, którą staram się kroczyć, nasza seksualność, a więc także ogólnie wrażliwość uczuciowa i zdolność kochania, nie muszą bezwzględnie zmierzać do seksu. Wyjątkowo zmierzają (w otwartym na płodność związku kobiety i mężczyzny). Na co dzień budujemy mnóstwo sensownych, wartościowych i satysfakcjonujących relacji, nie angażując przecież do końca seksualności. I tego się można trzymać, uważam, bez większej szkody dla ciała i ducha.

Ekskomunika dla posłów?

Jutro (22 października) odbędą się w Sejmie pierwsze czytania projektów ustaw dotyczących kwestii bioetycznych. Ostatnio w mediach głośna stała się zapowiedź ekskomuniki dla posłów głosujących nie pomyśli Kościoła. Żywe reakcje wzbudziła wypowiedź ordynariusza warszawsko-praskiego, lekarza i wieloletniego misjonarza abp. Henryka Hosera, który na pytanie: „Czy posłowie publicznie deklarujący się katolikami, którzy opowiedzą się w głosowaniu za dopuszczalnością metody in vitro, mrożenia i selekcji zarodków, muszą liczyć się z ekskomuniką?”, nieco enigmatycznie odpowiedział: „Jeżeli są świadomi tego co robią i chcą, by taka sytuacja zaistniała, jeżeli nie działają w kierunku ograniczenia szkodliwości takiej ustawy, to moim zdaniem automatycznie są poza wspólnotą Kościoła”. O tyle jest ona nieprecyzyjna, że prawo kanoniczne nie przewiduje automatycznej ekskomuniki za uchwalanie świeckich ustaw, choćby były one sprzeczne z fundamentalnymi normami etycznymi. Niejasne jest również stwierdzenie „poza wspólnotą Kościoła”. Co nie znaczy, że biskupi nie mają możliwości nałożenia na katolickich posłów ekskomuniki, jeśli uznają to za stosowne. Sprawa warta jest zatem doprecyzowania.

Ekskomunika jest tzw. karą poprawczą (cenzurą), która ma za zadanie uświadomić ukaranemu nią katolikowi, że dopuścił się poważnego przestępstwa. Ma zatem uwrażliwiać nasze sumienia i wyraźnie napiętnować te czyny, których zło moralne jest w społeczeństwie ignorowane albo które poważnie godzą w fundamentalne dla funkcjonowania wspólnoty wartości. Prawo przewiduje ekskomunikę zaciąganą automatycznie po dokonaniu zagrożonego przez tę karę przestępstwa, czyli tzw. ekskomunikę latae sententiae (nie trzeba jej ogłaszać, winny sam powinien poczuwać się do jej zaciągnięcia) albo wymierzaną konkretnej osobie dekretem przez biskupa. Ekskomunika automatyczna spada np. na spowiedników łamiących tajemnicę spowiedzi. Jedynym zaś czynem bezpośrednio związanym z moralnością, napiętnowanym automatyczną ekskomuniką, jest aborcja. Mówi o tym kanon 1398 Kodeksu Prawa Kanonicznego: „Kto powoduje przerwanie ciąży, po zaistnieniu skutku, podlega ekskomunice wiążącej mocą samego prawa”. Zauważmy: „po zaistnieniu skutku”.

W poważnych okolicznościach biskup może wymierzyć ekskomunikę podlegającym sobie wiernym, jeśli uzna, że będzie to pożyteczne („zwłaszcza ekskomuniki nie powinien ustanawiać, jak tylko z największym umiarem i jedynie za cięższe przestępstwa”; kanon 1318). Najpierw jednak musi upomnieć przestępcę („cenzury nie można ważnie wymierzyć bez wcześniejszego jednego przynajmniej upomnienia, by winny zaniechał uporu i bez dania mu odpowiedniego czasu na poprawę”; kanon 1347 – pytanie, czy w świetle tego kanonu za upomnienie można potraktować już samą groźbę nałożenia ekskomuniki jeszcze zanim przestępstwo zostało dokonane?).

Osoba ekskomunikowana wbrew potocznemu mniemaniu nie zostaje wykluczona ze wspólnoty Kościoła. Nadal pozostaje katolikiem ze wszystkimi wiążącymi się z tym obowiązkami (np. z obowiązkiem uczestniczenia w coniedzielnej mszy św.). Pozbawiona zostaje tylko pewnych dóbr duchowych – głównie możliwości przyjmowania i sprawowania sakramentów (dla osoby świeckiej najbardziej dotkliwy jest zakaz spowiedzi i przyjmowania komunii św.). W biskupim dekrecie nakładającym ekskomunikę muszą być precyzyjnie wyszczególnione warunki jej uchylenia. Według Kodeksu: „Należy uważać, że od uporu odstąpił winny, który rzeczywiście żałował popełnionego przestępstwa, a ponadto odpowiednio naprawił szkody i zgorszenie lub przynajmniej poważnie to przyrzekł” (kanon 1347).

Powróćmy do głosowania nad projektami ustaw bioetycznych. Czy posłom-katolikom głosującym za ustawą dopuszczającą in vitro grozi ekskomunika? Na pewno nie automatyczna, gdyż kara „wiążąca mocą samego prawa” musi być przez to prawo wyraźnie odniesiona do konkretnego czynu (kanon 1314), a nie ma kanonu mówiącego o ekskomunice za ustanawianie niemoralnych ustaw. Zatem posłowie mogą się spodziewać co najwyżej indywidualnych dekretów wymierzanych przez biskupów ich miejsca zamieszkania (zatem posła z Krakowa nie może ekskomunikować np. biskup warszawski) za konkretny czyn, np. za poparcie w głosowaniu ustawy dopuszczającej niszczenie zarodków.

Nie sadzę, by biskupom zależało na piętnowaniu w ten sposób samych zabiegów in vitro. Chodzi raczej o napiętnowanie wiążącej się z nimi praktyki niszczenia zarodków. Kościół pozostaje we współczesnym świecie często jedyną instytucją, która stara się chronić interesy dzieci od samego ich poczęcia. I nie chodzi o jakąś czysto ideową postawę niezgody na jakikolwiek kompromis społeczny typu: prawo całkowicie zakazujące in vitro albo brak prawa. Taka sztywna postawa przypominałaby gest piłatowy i pozostawiałaby stanowienie prawa w rękach skrajnych ugrupowań.

Nie takiej postawy od katolików oczekuje Kościół. Jan Paweł II w encyklice „Evangelium vitae” pisze, że katoliccy posłowie mogą udzielić poparcia działaniom zmierzającym do ograniczenia niedoskonałego moralnie prawa, jeśli jest to jedyny sposób zmniejszenia jego negatywnych skutków, a prawa całkowicie zgodnego z moralnością nie da się w danych warunkach politycznych uchwalić (punkt 73). Taki kompromis w parlamencie jest moralny. Prawdopodobnie tę właśnie wypowiedź papieża miał na myśli abp Henryk Hoser, gdy mówił w przytoczonym wyżej cytacie o wymogu działania „w kierunku ograniczenia szkodliwości takiej ustawy”. Bądźmy realistami, przy obecnym układzie parlamentarnym i społecznej akceptacji dla in vitro nie da się uchwalić prawa całkowicie zakazującego tych zabiegów.

Zatem groźba ekskomuniki oznacza, jak się można domyśleć, wsparcie dla ustawy, która kompromisowo godziłaby się na zabiegi in vitro, ale tylko dla małżeństw i z bezkompromisowym wykluczeniem zamrażania oraz niszczenia zarodków. Nie trudno wskazać, który projekt spełnia te warunki.

Zdrada w myślach?

Chciałbym powrócić jeszcze do problemu myśli „nieczystych”. Pojawiło się pytanie: czy można zdradzić w myślach? Artykuł, do którego link podała Gościówa, przekonuje, że fantazjowanie o kimś innym podczas stosunku z partnerem czy małżonkiem to rzecz naturalna i całkiem zdrowa. Ten pogląd wydaje mi się nieco naiwny, ale zanim to rozwinę komentarz do tezy MagCzu, dla której ewentualna nieczystość myśli związana jest z ich treścią. „Jeśli ktoś ma fantazje erotyczne, w których występuje z własnymi dziećmi, to czyste one nie będą tylko dlatego, że człowiek się rękami i nogami broni przed ich obecnością lub się ich wstydzi” – zauważa i mocno puentuje: „Ludzkie myśli są nieczyste, po prostu. Tacy jesteśmy. Rzeczy, które nam chodzą po głowie, często nie powinny się wydarzać. Pewnie nie ma co się dręczyć z tego powodu, ale głupio udawać, że tak nie jest”.

Przypomniałem sobie rozróżnienie wprowadzone przez Karola Wojtyłę w jego najlepszej pracy „Osoba i czyn”, a które tutaj chyba jest bardzo na miejscu. Wojtyła wskazywał, że trzeba odróżnić dwa fakty: „coś dzieje się we mnie” i „ja działam”. Myśl, która mnie nachodzi, dzieje się we mnie, dopóki się do niej jakoś aktywnie nie ustosunkuję. Jeśli zacznę ją z upodobaniem (a nie bezwiednie!) rozwijać, wtedy już także ja działam. Drobiazgowe analizy Wojtyły szły jeszcze dalej, gdyż wyróżnił on trzeci wewnętrzny fakt: „coś dzieje się ze mną”. Ma to miejsce wówczas, gdy ujawniająca się własna podmiotowość naszego ciała (mózgu) bierze naszą wolę w posiadanie i tracimy jakby nad sobą kontrolę i możliwość reagowania. Np. w silnych reakcjach emocjonalnych albo w zakochaniu.

Z punktu widzenia etyki nie jesteśmy bezpośrednio odpowiedzialni za to, co się w nas jedynie dzieje, np. za pojawiające się samoistnie myśli – nawet jeśli są one tak niepokojące, jak z przykładu MagCzu. Odpowiadamy moralnie dopiero za to, co sami świadomie i dobrowolnie robimy. Np. jak zareagujemy na „fantazje erotyczne, w których występujemy z własnymi dziećmi”.

Napisałem, że nie jesteśmy „bezpośrednio” odpowiedzialni, gdyż w szerszej perspektywie jednak jesteśmy pośrednio odpowiedzialni za nasze życie – także za nasze bezwiedne reakcje. Nasze życie to przecież ciągłe sprzężenie zwrotne między podmiotowością mózgu a odpowiedzią naszego świadomego „ja” – kolejne samoistne myśli to zawsze także efekt naszych dotychczasowych świadomych reakcji i wyborów. Świadomość „ja” można wręcz potraktować jako wyrafinowany system kontrolny wyższego rzędu, sprawujący pieczę nad samoistnym dynamizmem ciała sterowanym przez mózgowe reakcje. Nasze życie wewnętrzne to w istocie ciągły dialog, a czasem zapasy, między mną a moimi dynamizmami.

Oczywiście dobrze mieć także świadomość, że nie jesteśmy aniołami, bo to kształtuje pokorę, ale wydaje mi się, MagCzu, że nie doceniasz naszych myśli – także tych „nieczystych”. J Ewolucjonizm oraz przede wszystkim nowoczesne metody leczenia uzależnień, pokazują, że wszystko, co się w nas pojawia, ma swoją przyczynę. Nie ma myśli zjawiających się bez powodu i bez celu. Im bardziej myśl nas swoją treścią zaskakuje i przeraża, tym głębszą informację o nas niesie. Jeżeli ktoś ze zgrozą przyłapuje się na fantazjowaniu o własnych dzieciach, powinien na ile to możliwe spokojnie zastanowić się, skąd się takie fantazje biorą – co jest ich przyczyną. Być może uświadomi sobie np. dawno stłumione dramatyczne doświadczenie bycia molestowanym w dzieciństwie. To bezcenna wiedza, bo ostrzega nas przed potencjalną tragedią!

Wracając do fantazjowania podczas stosunku. Jeżeli czyjejś żonie czasem wydaje się tuż przed orgazmem, że jest w objęciach, powiedzmy, Michała Żebrowskiego zamiast swojego męża, nie przejmowałbym się tym zbytnio. Nasza seksualność ma to do siebie, że jako bardzo pierwotny instynkt, jest mało wyrafinowana i może odwoływać się (ku naszemu zawstydzeniu J) do najprostszych, banalnych wzorców. Radziłbym się z tego po prostu pośmiać. Ale z drugiej strony nie brałbym zbyt poważnie uniwersalnych prawd typu: „Fantazje seksualne nigdy nie powinny być same w sobie interpretowane jako znak, że twój związek stoi w obliczu kłopotów, albo że jesteś rozczarowana swoim partnerem. Wręcz odwrotnie, fantazje seksualne świadczą o tym, że żyjesz i dobrze się miewasz” (wspomniany wyżej artykuł). Taka łatwa generalizacja typowa jest dla „fachowych porad” z kolorowych pism.

Zdarza się przecież, że natarczywe myśli o kimś są sygnałem, iż stajemy na progu zakochania. To niewątpliwie bardzo ważne i piękne narzędzie budowania związku (zaprzeczenie wręcz myśli o molestowaniu własnych dzieci!) w małżeństwie staje się niebezpiecznym zabójcą. Obserwuję wielu moich rówieśników, którzy ignorując sygnały o nadchodzącym zakochaniu, dają się wodzić wyobraźni za nos, niszczą swoje małżeństwa i zadają niezwykle dotkliwe, trwałe cierpienie najbliższym osobom, a zwłaszcza dzieciom.

Seks tylko w małżeństwie!?

Hasło w dzisiejszych czasach wyzywające. Jeśli sobie uświadomimy, że chodzi w nim o tezę moralną, głoszącą, iż seks poza małżeństwem jest czynem wewnętrznie złym (porównywalnym np. z morderstwem czy krzywoprzysięstwem), to wyzwanie staje się wręcz prowokacją. Czy dla takiej tezy można znaleźć uzasadnienie? W komentarzu pod przedostatnim wpisem Muzyk dopomina się, że kiedyś zapowiadałem taką próbę („Zamierza Pan wrócić do tego tematu?”).

Względnie łatwo można uzasadnić łagodniejszą tezę: małżeństwo jest najbardziej sprzyjającym miejscem dla seksu. Tu jeszcze nie wartościujemy moralnie, ale stwarzamy przedpole do przejścia na poziom stricte moralny.

Trop, którym chcę pójść, jest następujący: nasza szczątkowa (przeorana przez różne rewolucje seksualne i nerwice eklezjalne J) intuicja moralna podpowiada nam, że seks powinien odbywać się w kontekście miłości. To już slogan. Ale co to znaczy i czym jest miłość? Jeśli ów miłosny kontekst ma się nam przydać, potrzeba go w miarę precyzyjnie i trafnie opisać. Kto to potrafi?

*

Moim zdaniem… ewolucjoniści. Wiem, wielu zaprotestuje. Powtórzę zatem, że myślenie ewolucyjne przy wszystkich swoich niedoskonałościach ma niezastępowalną zaletę: stawia nas bliżej prawdy, bo możemy być pewni, że rozwijaliśmy się ewolucyjnie, a ponadto daje nam narzędzie pozwalające zdystansować się do często nieświadomych i mocno utrwalonych w naszych głowach przedzałożeń czy stereotypów dotyczących miłości i seksu – dziedzin bardzo podatnych na różne mentalne zniekształcenia. Tu zwykła fenomenologia (wgląd w siebie) może zawieść! Zatem na początek nie widzę lepszej, tzn. bardziej konkretnej i kontrolowalnej przez doświadczenie drogi.

*

Przedstawię koncepcję miłości, która jest uogólnioną wersją propozycji Helen Fisher (moim zdaniem dotychczas najtrafniejszej), zmodyfikowaną przy pomocy znanego modelu Sternberga. Brzmi skomplikowanie, ale te modele są bardzo proste.

Fisher jest znanym amerykańskim antropologiem, autorką naukowych bestsellerów „Anatomia miłości”, „Pierwsza płeć” i „Dlaczego kochamy”. O pierwszej książce już wspominałem we wpisie na temat kazirodztwa. Natomiast w tej ostatniej, w której przygląda się zjawisku zakochania, wyróżnia w naszym ludzkim popędzie seksualnym (prokreacyjnym) aż trzy różne, ale współpracujące ze sobą i tworzące zintegrowaną całość popędy – każdy kierowany przez własną, ewolucyjnie powstałą „pierwotną sieć połączeń nerwowych w mózgu”:

1. pożądanie – czyli pragnienie zaspokojenia seksualnego z prawie każdym wywołującym podniecenie osobnikiem; na poziomie neuronalnym odpowiada za nie przede wszystkim testosteron;

2. zakochanie – nazywane przez Fisher nieco myląco „miłością romantyczną”, które odpowiada za to, że skupiamy uwagę na jednym osobniku, nie marnując cennej energii i zasobów na innych, za co odpowiedzialne są według Fisher dopamina, noradrenalina i serotonina; oraz

3. przywiązanie – „uczucie spokoju, bezpieczeństwa i jedności z wieloletnim partnerem”, stymulowane przez wazopresyne i oksytocynę.

Relacje między tymi popędami są z grubsza takie: zakochanie rodzi pożądanie, które z kolei zaspokojone prowadzi do przywiązania. Ale w rzeczywistości wyróżnione neuroprzekaźniki oddziałują ze sobą nieliniowo. To znaczy, że np. za dużo testosteronu blokuje wazopresynę i na odwrót. Ta sugestia Fisher potwierdza, jak pamiętacie, obserwacje Ester Perel w jej „Inteligencji erotycznej” (zbyt duża bliskość gasi namiętność).

*

Wniosek jest taki, że bardzo wiele zależy… od naszego zaanagażowania. A to pojęcie dość dobrze opracował Robert Sternberg w swoim znanym, także trójczłonowym modelu miłości, złożonym z: namiętności, bliskości i właśnie zaangażowania. Wszystkie możliwe kombinacje tych czynników tworzą zdaniem tego amerykańskiego psychologa siedem odmian miłości, z których najpełniejsza (miłość doskonała) zawiera harmonijnie wszystkie trzy składniki.

Choć Sternberg w przeciwieństwie do Fisher bardziej kombinuje niż opiera się na doświadczeniu, jego model podkreśla pasywno-aktywną naturę miłości: miłość tylko do pewnego stopnia dzieje się sama, dlatego nie ma kompletnej miłości bez zaangażowania!

Z kolei Fisher jakby zapomina o tym twardym fakcie, że zakochanie przypomina kupno samochodu na kredyt z odroczona ratą i po fundowanym przez naturę okresie promocyjnym trzeba spłacać dług, czyli się zaangażować, dlatego jej model wymaga uogólniającej korekty.

Ostatecznie według dość solidnych danych empirycznych, mówiąc o miłości, mamy na myśli: bardzo silnie motywujące nas zakochanie, które po jakimś czasie ustępuje naszemu zaangażowaniu, prowadziąc do pożądania i konsumpcji związku oraz do pojawienia się wyłącznej, trwałej i niezastępowalnej bliskości oraz harmonii (taki jest mniej więcej sens małżeństwa). W ewolucyjnym tle oczywiście jest prokreacja, o której nie powinniśmy zapominać, bo to jej zawdzięczamy tyle zamieszania z miłością. J

Stawiam hipotezę, że seks właśnie ma sens w takiej zintegrowanej całości – poza nią nie służy osobie.