Na moją redakcyjną skrzynkę przyszedł list-świadectwo. Zacząłem pisać odpowiedź, ale rozrosła się ona tak, że całość nie zmieściłaby się w rubryce „TYGODNIK” CZYTELNIKÓW. Publikuję zatem tutaj:
Mam prawie pięćdziesiąt lat i przez całe życie, aż do owego wydarzenia, byłem mocno związany z Kościołem. Przeszedłem pełną, dostępną osobie świeckiej, formację religijną: w szkole średniej oazową, w okresie studenckim zaangażowanie w duszpasterstwo akademickie, potem różnego rodzaju kursy biblijne i teologiczne… Byłem bardzo zaangażowany w życie parafii, przez kilka lata prowadziłem zajęcia na jednej z katolickich uczelni, przyjaźniłem się z wieloma księżmi. (…)
Pytania i wątpliwości narastały przez lata, zwrot Kościoła w stronę tradycjonalizmu za obecnego papieża pewne kwestie tylko uwypuklił. Zacząłem się zastanawiać, czy uczciwe jest nazywanie się katolikiem, skoro tak wiele prawd kwestionuję, skoro dużo bliżej mi, jak mi się wydawało, choćby do protestantów. Chciałem na ten temat szczerze porozmawiać i wybrałem do tego jednego z profesorów teologii, znanego też z działalności ekumenicznej. (…)
Poruszyliśmy wszystkie ważne kwestie: od usprawiedliwienia przez wiarę, poprzez zasadę „sola scriptura”, dogmaty, pobożność maryjną, kult świętych itd. Spotkałem się ze strony mego rozmówcy z dużym zrozumieniem oraz zapewnieniem, że w Kościele jest miejsce również dla takich jak ja, że nie jest on monolitem, że nie ma jednej, tradycjonalistycznej twarzy i że nawet jeśli nie podobają mi się pewne formy pobożności, to nie muszę z nich korzystać, tylko znaleźć sobie inne, bardziej dla mnie odpowiednie. Dodał też, że sam w młodości buntował się przeciwko nadmiernej „maryjności” polskiego Kościoła i że czasem musi upłynąć wiele lat, aby gruntownie przemyśleć i poukładać sobie pewne dogmaty – ale że to wszystko nie stoi w sprzeczności z moim katolicyzmem i mogę, a nawet powinienem angażować się w życie Kościoła, współtworzyć tzw. Kościół otwarty, i że mogę, a nawet powinienem przyjmować sakramenty.
Poprosiłem go więc o spowiedź, jako że zbliżała się Wielkanoc, a ja umocniłem się w przekonaniu, że chcę jednak pozostać katolikiem, choć nieco „inaczej myślącym”. Gdy do spowiedzi doszło, wyznałem szczerze, że oprócz wszystkich moich problemów i wątpliwości, o których wcześniej rozmawialiśmy, nie akceptuję też nauki Kościoła odnośnie antykoncepcji oraz metody in vitro. A ksiądz równie szczerze i nie bez żalu przyznał, że nie może udzielić mi rozgrzeszenia. Nawet – o ile dobrze pamiętam – użył sformułowania, że mnie rozumie, ale prawo w tej kwestii jest bardzo jasne. Jeśli chcę odejść rozgrzeszony, muszę okazać żal i obiecać, że moje poglądy (w kwestii in vitro) i zachowania (co do antykoncepcji) będę starał się zmienić.
Okazało się więc, że mogę być praktykującym katolikiem, wątpiąc w nieomylność papieża, nie modląc się do Matki Boskiej i świętych, nie wierząc w niektóre dogmaty. Nie mogę nim być, jeśli uznaję za dopuszczalną metodę in vitro i antykoncepcję. Okazało się, że choć oboje z żoną przez ćwierć wieku jesteśmy zgodnym, wiernym małżeństwem i wychowaliśmy trójkę dzieci, z punktu widzenia doktryny Kościoła dajemy przykład miłości bez odpowiedzialności, zobowiązań i poszanowania norm moralnych. Nie, tych słów nie usłyszałem od spowiednika – był na to zbyt mądry i delikatny. Ale słyszałem je po wielokroć w kościele.
Z poważaniem
już niekatolik (imię i nazwisko do wiadomości redakcji)
Próba odpowiedzi:
„Tym, co drażni nas w wierze chrześcijańskiej, jest nadmierne obciążenie zbyt wieloma poglądami, które nazbierały się w trakcie historii i które oto wszystkie dochodzą do nas domagając się, by w nie uwierzyć”. To nie jest dalsza część powyższego listu, tylko cytat z eseju „Wierzyć a wiedzieć”, opublikowanego czterdzieści lat temu przez ks. Josepha Ratzingera. W artykule tym przyszły papież próbuje doradzać w sytuacji, gdy ciężar wiary subiektywnie wydaje się nie do uniesienia – przypomina sentencję św. Bonawentury: „Do ogólnej wiary nie jest konieczne wierzenie jasno i wyraźnie we wszystkie prawdy”, a w puencie przekonuje: „Człowiek dopóty pozostaje chrześcijaninem, dopóki zabiega o zasadniczą akceptację, dopóki próbuje udzielić z ufnością fundamentalnego 'tak’, nawet gdy nie potrafi uporządkować czy rozwikłać wielu szczegółów”. Te rady skądinąd są oczywiste, gdy uświadomimy sobie, że wiara jest dynamicznym procesem dorastania do coraz większej bliskości z Bogiem, a nie jakimś spisem rygorystycznych warunków, które musimy spełnić, by się dostać do ekskluzywnego klubu.
Kiedyś ze zdumieniem odkryłem prostotę odpowiedzi na pytanie: co jest absolutnie priorytetowe w naszej wierze? Katechizm Kościoła Katolickiego za Katechizmem Rzymskim powtarza: „Jedyny cel nauczania należy widzieć w miłości, która nigdy się nie skończy. Można bowiem doskonale przedstawić to, co ma być przedmiotem wiary, nadziei i działania, ale przede wszystkim trzeba zawsze ukazywać miłość naszego Pana, by wszyscy zrozumieli, że każdy prawdziwie chrześcijański akt cnoty nie ma innego źródła niż miłość ani innego celu niż miłość” (pkt 25). Priorytetowość odpowiedzi oznacza, że cokolwiek przeszkadza tej miłości, należy to odrzucić. Czy związek z Kościołem może być taką przeszkodą?
Subiektywnie oczywiście tak. Kościół – jak wierzymy – został przez Boga ustanowiony jako pierwsze środowisko naszej wiary, podobnie – znów jak wierzymy – rodzina została ustanowiona przez Boga jako podstawowe środowisko potrzebne do ludzkiego rozwoju. Te prawdy nie podważa fakt, że w konkretnych przypadkach związek zarówno z rodzicami, jak i z Kościołem może być subiektywne dla kogoś toksyczny i ów ktoś ma wówczas nie tylko prawo, ale i moralny obowiązek iść za głosem sumienia i ratować siebie. Byle kierował się w tym najważniejszym przykazaniem miłości.
Oczywiście dla wspólnoty taka sytuacja jest bardzo bolesna i podpis „już niekatolik” musi przejmować każdego wierzącego czytelnika. Ale nie mogę wyzbyć się wrażenia, że w opisane w powyższym liście wydarzenia wkradło się mimo wszystko pewne nieporozumienie: spowiednik nie może dać rozgrzeszenia, jeżeli ktoś na spowiedzi, nie czując skruchy i bez postanowienia poprawy, przyznaje się do czynu, który w Kościele rozpoznawany jest jako grzech. Natomiast może zdarzyć się – i podejrzewam, że bardzo często zdarza się – inna sytuacja. Ktoś np. doszedł w sumieniu do przekonania, że Magisterium nietrafnie rozpoznało cele aktu małżeńskiego, ponadto rozeznał, że jedynym sposobem odpowiedzialnego rodzicielstwa jest w przypadku jego małżeństwa użycie antykoncepcji. W konsekwencji nie traktuje jej jako grzechu, nie może się zatem z takiego postępowania spowiadać. Czy może jednak przystępować do Komunii, wiedząc, że Urząd Nauczycielski widzi w antykoncepcji moralne zło?
Jeśli w danej sprawie sumienie domaga się ode mnie nieposłuszeństwa wobec nauczania Kościoła, przede wszystkim mam iść za jego głosem, ale mój związek ze wspólnotą zostaje wówczas wystawiony na próbę i nie można udawać, że nic się nie stało. W jaki zatem sposób takie dylematy powinny być rozstrzygane?
Swego czasu szukałem odpowiedzi na to pytanie w dokumentach Kościoła. Owoce poszukiwań przedstawiłem w tekście „Sumienie a głos Kościoła” („TP” nr 13/2007). Okazało się, że Magisterium nie wspomina o takich przypadkach wprost. Odnosi się natomiast do podobnej sytuacji teologów, którzy w sumieniu doszli do przekonania, że nie zgadzają się z jakąś prawdą głoszoną przez Magisterium. Instrukcja Kongregacji Nauki Wiary o powołaniu teologa w Kościele akceptuje taką postawę pod warunkiem, że poddawane w wątpliwość nauczanie dotyczy „materii, która sama w sobie może podlegać udoskonaleniom”, a więc nauczania nie nieomylnego (a takim jest np. nauczanie o antykoncepcji i in vitro). „Może zdarzyć się – czytamy w Instrukcji – że po przestudiowaniu nauczania Urzędu Nauczycielskiego, z wolą wysłuchania go w pełni, trudność nie ustępuje, ponieważ argumenty przeciwne wydają się teologowi słuszniejsze. Stając wobec twierdzenia, którego rozumowo nie może przyjąć, powinien pozostać otwarty na wnikliwe pogłębienie danej kwestii”. Ponieważ, gdy rozmyślamy nad prawdami wiary, również jesteśmy teologami, powyższe rozstrzygnięcie można uogólnić na wszystkich borykających się z wątpliwościami.
To jednak nie wszystko. Jak powiedziałem, sprawa niezawinionego nieposłuszeństwa dotyka więzi ze wspólnotą: to także jej sprawa i powinna ona być jakoś przedstawiana na forum wspólnoty. Potrzebna jest rozmowa, dialog. Idealnym miejscem jest kierownictwo duchowe. W artykule „Sumienie a głos Kościoła” mówiłem o konfesjonale, ale z wyraźnym zaznaczeniem spowiednikowi, iż nie chodzi o wyznanie grzechów. Tym razem chcę jeszcze mocniej podkreślić współodpowiedzialność wspólnoty Kościoła reprezentowanej przez spowiednika w konfesjonale. Kapłan w takich sytuacjach nie może mówić: to twój problem, radź sobie sam, dopóki się nie nawrócisz, nie możesz przystępować do Komunii. Gdy tak postąpi, wcale nie staje po stronie Kościoła, gdyż – przypomnijmy – stroną (drogą) Kościoła jest właśnie człowiek, ów konkretny.