Archiwum kategorii: Bez kategorii

O co mi chodzi?

Do niedawna nie było w Kościele miejsca na dyskusję o problemach małżeńskich. Sytuację zmienił internet. Dlaczego taka dyskusja jest ważna? Wyjaśni to odrobina historii…

 

W 1926 roku holenderski ginekolog Theodor Hendrik Van de Velde opublikował książkę pt. „Małżeństwo doskonałe”, która szybko zyskała sławę. Była pierwszym przystępnym kompendium wiedzy na temat fizjologii seksualności i jednocześnie pierwszym w kulturze Zachodu poradnikiem życia intymnego dla małżeństw. Jeszcze dzisiaj, po osiemdziesięciu latach od publikacji, czytelnika zaskakuje kompetencja, subtelność i życiowa mądrość autora. Van de Velde nie tylko podawał mnóstwo informacji praktycznych dotyczących higieny i zdrowia seksualnego, przede wszystkim uświadamiał, co czynić, aby współżycie było satysfakcjonujące dla obojga małżonków. Stąd nacisk na świadomość różnicy w przeżywaniu seksualności przez kobietę i mężczyznę, a w związku z tym – na znaczenie „gry miłosnej”. Jednocześnie przestrzegał, że małżeństwo doskonałe, a dokładniej małżeństwo dążące do doskonałości należy właściwie rozumieć: „Ten prawdziwy sens – jak uprzednio stale podkreślałem – leży w miłości. (…) Kto w udoskonalaniu techniki stosunków płciowych widzi własny tylko cel, ten grubo się myli”. Sensem współżycia jest bowiem fizyczne i psychiczne zjednoczenie małżonków, duchowo zbliżające ich do siebie i utrwalające małżeństwo.

W jednej sprawie Van de Velde się mylił: sądził, że jego porady zostaną bez większych problemów zaakceptowane przez Kościół. Pisał: „Wewnętrzną satysfakcję sprawia mi fakt, że opierając się na ocenach surowych moralistów mogę stwierdzić, iż niniejsza książka nie zawiera żadnego słowa, które mogłoby obciążyć sumienie małżonków, ani też rady, do której dostosowanie się stwarzałoby u wierzących chrześcijan konflikt z przepisami lub normami religii”. Rzeczywiście, jego książka nie zawiera ani jednej sugestii sprzecznej z moralnością, mimo to prawie natychmiast spotkała się z gwałtowną reakcją Kościoła katolickiego.

W 1930 roku Pius XI, reagując w pierwszym w historii doktrynalnym dokumencie o małżeństwie (encyklice „Casti connubi”) na dopuszczenie przez Kościół anglikański antykoncepcji, nie omieszkał także odnieść się do słynnego już poradnika, zaliczając jego autora do „burzycieli małżeństwa”. Papież wezwał biskupów do stanowczych działań, licząc, że wierni „zniechęcą się i całym wysiłkiem woli odwrócą się od nieszczęsnych owych złudzeń, które ku hańbie godności ludzkiej wychwala się dziś słowem i pismem pod nazwą >doskonałego małżeństwa<, a które z owego doskonałego małżeństwa czynią w końcu >małżeństwo znieprawione<”. A to ze względu na „przesadne owe uświadamianie fizjologiczne, którym w obecnych naszych czasach małżonkom przysłużyć się pragną niektórzy, co samych siebie szumnie nazywają naprawicielami małżeńskiego życia”. Tymczasem owe uświadamianie „uczy raczej sztuki bezpiecznego grzeszenia, niż cnoty czystego życia”.

Można próbować bronić Piusa XI, mówiąc, że w tym przypadku mamy do czynienia z niefortunną wypowiedzią, będącą świadectwem raczej nieporozumienia niż stałego nauczania. Niestety, przeczą temu fakty. Za słowami Papieża poszły czyny: już w następnym roku książka Van de Veldego umieszczona została na indeksie ksiąg zakazanych. Oznaczało to, że nie tylko za lekturę, ale już za samo przechowywanie tej książki spadała na katolika najcięższa kara kościelna – ekskomunika. Zatem wiedza o fizjologii seksualności oraz o sposobach doprowadzenia żony podczas stosunku do orgazmu wykluczała w Kościele katolickim ze wspólnoty eucharystycznej. Z dzisiejszej perspektywy wręcz trudno w to uwierzyć.

 

*

 

Potępienie z „Casti connubi” nie było jedyne. Dwadzieścia lat później w 1951 roku Pius XII w głośnym przemówieniu do położnych nawoływał: „Czyńcie wszystko, co możliwe, by przeszkadzać rozszerzaniu się literatury, która uważa się za uprawnioną do opisywania szczególików z intymnych przeżyć małżeńskich pod pozorem nauczania, kierowania, zabezpieczania małżonków”. Zdaniem najwyższego autorytetu kościelnego (dziś kandydata na ołtarze) „dla zabezpieczenia zaniepokojonych sumień małżonków wystarczy przeważnie sam ich zdrowy rozum, ich naturalny instynkt, krótkie pouczenie o jasnych i prostych zasadach moralności chrześcijańskiej”.

Podejrzewam, że autorzy licznych współczesnych poradników małżeńskich, napisanych tak, jak gdyby Kościół zawsze doceniał wymiar seksualny w miłości, nie zdają sobie sprawy, w jaki sposób przecierane były szlaki, po których dziś bezpiecznie kroczą. Jeszcze sześć dekad temu ich książki zapewne trafiłyby na indeks. Wskazują przecież, że sam zdrowy rozum i naturalny instynkt nie wystarczą w rozwiązywaniu małżeńskich problemów. Niechlubna instytucja indeksu zniesiona została dopiero w 1966 roku, a jego ostatnia aktualizacja nastąpiła 18 lat wcześniej.

 

*

 

Trudno spodziewać się, że ta odwołująca się do Boskiego autorytetu i wiążąca sumienia wiernych postawa papieży pozostawała bez wpływu na życie seksualne katolików – a tym samym na więź małżeńską. Psychiczne i duchowe szkody oczywiście niełatwo jest oszacować, gdyż na jakość współżycia wpływ ma wiele czynników. Niemniej truizmem jest, że religia znajduje się wśród determinant najsilniejszych. W każdym razie w Polsce z badań przeprowadzonych przez Hannę Malewską na początku lat sześćdziesiątych wynika, że 70 procent mężatek zdradzało oznaki oziębłości seksualnej. Zatem znaczna część związków małżeńskich naszych rodziców i dziadków była wewnętrznie martwa – małżonkowie żyli obok siebie z wszelkimi tego konsekwencjami (mojemu pokoleniu, pokoleniu czterdziestolatków, odebrano w ten sposób coś z radości dzieciństwa).

Dla osoby wierzącej fakty te są bolesne. Magisterium, najwyraźniej nie zdając sobie w pełni z tego sprawy, postawiło sumienia katolików przed alternatywą: albo całkowita wierność nauczaniu i ryzyko „uśmiercenia” własnego małżeństwa, albo kosztem nieposłuszeństwa Kościołowi obrona Boga w miłosnej relacji seksualnej przed ignorancją odpowiedzialnych za nauczanie. Jak to było możliwe, skoro wierzymy w stałą asystencję Ducha Świętego w Kościele? I pytanie jeszcze ważniejsze: jak uporać się ze świadomością tych faktów, nie tracąc zaufania do pasterzy?

 

*

 

Nasza sytuacja przypomina zmagania dorastającego dziecka, które odkryło, że niewątpliwie kochający go rodzice popełniali kardynalne błędy wychowawcze, oczekując przy tym szacunku i żądając posłuszeństwa, co, oczywiście, rodzi silny odruch buntu. Sensowna jest – jak mi się wydaje – tylko jedna droga: szczera rozmowa.

Zdaję sobie sprawę, że taka rozmowa małżonków z Kościołem nie jest łatwa, gdyż partnerzy dialogu nie stoją na równorzędnych pozycjach, tak jak nie ma równorzędności w relacji rodzic – dziecko (nawet jeśli już ono samodzielnie myśli). Mimo to naprawdę nie ma innej drogi. Rodzic, który nie potrafi z uwagą wsłuchać się w głos dziecka, podważa sens swego rodzicielstwa, choć nadal pozostaje rodzicem. Mówię to jako ojciec, któremu zdarza się popełniać błędy wychowawcze, a który jednocześnie zdaje sobie sprawę z odpowiedzialności za własne dzieci oraz jest świadom posiadania szczególnej „łaski stanu”. Sądzę, że dzięki tej analogii jestem wstanie wczuć się w sytuację pasterzy, również wyposażonych w swoją łaskę stanu i szczególną odpowiedzialność za Kościół.

Chciałbym, żeby ten blog stał się forum dla takiej właśnie rozmowy. Rozmowy, a nie buntu. Zapraszam nań zatem i małżonków, i księży, a także wszystkich zainteresowanych dobrem małżeństwa.