Paradoksalnie tak. Uzależnienie bowiem daje wgląd w wyjątkowe doświadczenie. Sam nie bardzo dawałem temu wiary. Moje intuicje jednak potwierdziła lektura wspominanej już kilkakrotnie książki Patricka Carnesa „Od nałogu do miłości”. Przy okazji mojego wpisu „Po co Maryi św. Józef?” Gościówa pytała: „Dlaczego akurat książkę o uzależnieniach seksualnych bierzesz sobie za dobry podręcznik wiedzy o ludzkiej seksualności? Dlaczego nie podręcznik seksuologii ogólnej? Dlaczego akurat sprawa uzależnienia tak cię intryguje?”. Jeszcze raz odpowiadam: chodzi mi o prawdę, czym w istocie jest seksualność, po co ostatecznie jest seks. Jak dotrzeć do tej prawdy? Są różne odpowiedzi na temat istoty seksu, ale najbardziej interesuje mnie różnica między nauczaniem Kościoła a intuicjami i doświadczeniami małżonków – to, kto ma rację. Uzależnieni poprzez doświadczenie bezsilności uzyskują wyjątkowy wgląd, czym jest chory seks. Właściwie nie mają wyjścia: muszą zdrowieć, alternatywą jest bowiem całkowita destrukcja osobowości. Z „negatywu” docierają do „pozytywu”. I to jest niezwykle interesujące. Tego „pozytywu” właśnie szukam! Carnes na stronie 365 pisze:
Erotomani, którzy nad tym pracują, odkrywają wyjątkowość swojej seksualności. Dochodzą do tak głębokiej seksualnej wiedzy na swój temat, jakiej innym ludziom nigdy nie udaje się osiągnąć. Zmuszeni przez ponoszone straty i cierpienia przyjąć i przepracować dawne wykorzystanie, późniejsze uruchamianie się oraz wszystkie kulturowe i rodzinne dysfunkcje, mogą nadać swojej seksualności głębokie znaczenie. Opowiadali nam, że wraz z zaleczaniem dawnych ran ich konstrukcja seksualna stawała się mocniejsza, a mimo to dalej tak samo wrażliwa. Słowa Jimmy’ego wyrażają odczucia wielu innych erotomanów: „Seksualność nigdy nie będzie dla mnie tym samym, czym jest dla kogoś, że tak powiem, normalnego. Zawsze będzie znaczyć więcej i zawsze będzie czymś innym. (…) Dziś w moim małżeństwie seks z żoną znaczy coś więcej niż w związkach innych ludzi. To nie jest kwestia częstotliwości czy urozmaicenia, nic podobnego. Jest w nim pełnia i myślę, że będzie już do końca”.
To zresztą ciekawy problem poznawczy: czy potrafimy dojrzeć istotę czegoś przez sam pozytywny wglądy w to coś, czy dopiero poprzez kontrast? Czy aby dogłębnie poznać, a więc także zapragnąć dobra, musimy doświadczyć zła? Te pytania mnie od jakiegoś czasu nurtują. Zacząłem podejrzewać, że głównym śladem po czymś tak enigmatycznym, jak „grzech pierworodny”, jest właśnie niezdolność widzenia dobra „samego w sobie”. Paradoksalnie zło musi istnieć, byśmy mogli mieć dostęp do dobra. Po upadku pierwszych ludzi grzech rzeczywiście jest „błogosławioną winą”. (Myślę sobie – to taka moja hipoteza teologiczna – że Ewa, a za nią Adam, utraciła bezpośredni wgląd w dobro z chwilą, gdy utraciła pierwotną łaskę, a tej pozbyła się nie dopiero po spożyciu owocu, tylko już wtedy, gdy zdecydowała się bardziej zaufać kusicielowi niż Bogu. Spożycie owocu – z drzewa poznania dobra i zła! – czyli symboliczny zły czyn, „przywróciło” Ewie wgląd w sytuację. Ale to tak na marginesie…) W takiej perspektywie doświadczający własnej bezsilności uzależniony znajduje się jakby w sytuacji par excellence ewangelicznej. Przypomina mi się jedna z najpiękniejszych scen z Ewangelii, gdy Jezus pyta kobietę cudzołożną: „Niewiasto, gdzież oni są? Nikt cię nie potępił?…”. Mam wrażenie, że w ten sposób docieramy do jakiegoś religijnego paradygmatu.
I jeszcze jeden na bieżąco wniosek z lektury Carnesa: przypomniały mi się kłopoty z seksem św. Augustyna – zarówno te sprzed, jak i po nawróceniu. Wiele wskazuje na to, że Augustyn był klasycznym przypadkiem erotomana, który uświadomił sobie własną bezsilność i rozpoczął proces zdrowienia. Problem w tym, że będąc pod przemożnym wpływem pogardzającego ciałem platonizmu, który zdominował ówczesną kulturę, Biskup z Hippony zatrzymał się wpół drogi. Odstawił nałogowe zachowania (to pierwszy krok ku zdrowiu), doświadczył błogosławionych owoców tego odstawienia i uznał, że na tym polega „zdrowie”. Innymi słowy pomylił nałogowy mechanizm nadużywania seksu z samym seksem. A przecież seksualna abstynencja jest jedynie etapem w przepracowywaniu chorych zachowań. Celem jest owa pełnia, o której mówi cytowany wyżej Jimmy. Zdrowiejący seksoholicy, a za nimi Carnes, przestrzegają, by nie mylić rzeczywistego procesu zdrowienia z seksualną anoreksją, w którą często nieostrożni erotomani wpadają, chcąc się szybko wyzwolić z nałogu. Ciekawe byłoby przyjrzeć się pod kątem współczesnej wiedzy o erotomanii początkom chrześcijaństwa i ewolucji nauczania Kościoła na temat seksu. Wygląda na to, że od początku do co najmniej Vaticanum II owo nauczanie było bardzo „anorektyczne”… Ale o tym więcej w następnym wpisie.