Archiwum kategorii: Bez kategorii

Uzależnienie jako wartość?

Paradoksalnie tak. Uzależnienie bowiem daje wgląd w wyjątkowe doświadczenie. Sam nie bardzo dawałem temu wiary. Moje intuicje jednak potwierdziła lektura wspominanej już kilkakrotnie książki Patricka Carnesa „Od nałogu do miłości”. Przy okazji mojego wpisu „Po co Maryi św. Józef?” Gościówa pytała: „Dlaczego akurat książkę o uzależnieniach seksualnych bierzesz sobie za dobry podręcznik wiedzy o ludzkiej seksualności? Dlaczego nie podręcznik seksuologii ogólnej? Dlaczego akurat sprawa uzależnienia tak cię intryguje?”. Jeszcze raz odpowiadam: chodzi mi o prawdę, czym w istocie jest seksualność, po co ostatecznie jest seks. Jak dotrzeć do tej prawdy? Są różne odpowiedzi na temat istoty seksu, ale najbardziej interesuje mnie różnica między nauczaniem Kościoła a intuicjami i doświadczeniami małżonków – to, kto ma rację. Uzależnieni poprzez doświadczenie bezsilności uzyskują wyjątkowy wgląd, czym jest chory seks. Właściwie nie mają wyjścia: muszą zdrowieć, alternatywą jest bowiem całkowita destrukcja osobowości. Z „negatywu” docierają do „pozytywu”. I to jest niezwykle interesujące. Tego „pozytywu” właśnie szukam! Carnes na stronie 365 pisze:

 

Erotomani, którzy nad tym pracują, odkrywają wyjątkowość swojej seksualności. Dochodzą do tak głębokiej seksualnej wiedzy na swój temat, jakiej innym ludziom nigdy nie udaje się osiągnąć. Zmuszeni przez ponoszone straty i cierpienia przyjąć i przepracować dawne wykorzystanie, późniejsze uruchamianie się oraz wszystkie kulturowe i rodzinne dysfunkcje, mogą nadać swojej seksualności głębokie znaczenie. Opowiadali nam, że wraz z zaleczaniem dawnych ran ich konstrukcja seksualna stawała się mocniejsza, a mimo to dalej tak samo wrażliwa. Słowa Jimmy’ego wyrażają odczucia wielu innych erotomanów: „Seksualność nigdy nie będzie dla mnie tym samym, czym jest dla kogoś, że tak powiem, normalnego. Zawsze będzie znaczyć więcej i zawsze będzie czymś innym. (…) Dziś w moim małżeństwie seks z żoną znaczy coś więcej niż w związkach innych ludzi. To nie jest kwestia częstotliwości czy urozmaicenia, nic podobnego. Jest w nim pełnia i myślę, że będzie już do końca”.

 

To zresztą ciekawy problem poznawczy: czy potrafimy dojrzeć istotę czegoś przez sam pozytywny wglądy w to coś, czy dopiero poprzez kontrast? Czy aby dogłębnie poznać, a więc także zapragnąć dobra, musimy doświadczyć zła? Te pytania mnie od jakiegoś czasu nurtują. Zacząłem podejrzewać, że głównym śladem po czymś tak enigmatycznym, jak „grzech pierworodny”, jest właśnie niezdolność widzenia dobra „samego w sobie”. Paradoksalnie zło musi istnieć, byśmy mogli mieć dostęp do dobra. Po upadku pierwszych ludzi grzech rzeczywiście jest „błogosławioną winą”. (Myślę sobie – to taka moja hipoteza teologiczna – że Ewa, a za nią Adam, utraciła bezpośredni wgląd w dobro z chwilą, gdy utraciła pierwotną łaskę, a tej pozbyła się nie dopiero po spożyciu owocu, tylko już wtedy, gdy zdecydowała się bardziej zaufać kusicielowi niż Bogu. Spożycie owocu – z drzewa poznania dobra i zła! – czyli symboliczny zły czyn, „przywróciło” Ewie wgląd w sytuację. Ale to tak na marginesie…) W takiej perspektywie doświadczający własnej bezsilności uzależniony znajduje się jakby w sytuacji par excellence ewangelicznej. Przypomina mi się jedna z najpiękniejszych scen z Ewangelii, gdy Jezus pyta kobietę cudzołożną: „Niewiasto, gdzież oni są? Nikt cię nie potępił?…”. Mam wrażenie, że w ten sposób docieramy do jakiegoś religijnego paradygmatu.

 

I jeszcze jeden na bieżąco wniosek z lektury Carnesa: przypomniały mi się kłopoty z seksem św. Augustyna – zarówno te sprzed, jak i po nawróceniu. Wiele wskazuje na to, że Augustyn był klasycznym przypadkiem erotomana, który uświadomił sobie własną bezsilność i rozpoczął proces zdrowienia. Problem w tym, że będąc pod przemożnym wpływem pogardzającego ciałem platonizmu, który zdominował ówczesną kulturę, Biskup z Hippony zatrzymał się wpół drogi. Odstawił nałogowe zachowania (to pierwszy krok ku zdrowiu), doświadczył błogosławionych owoców tego odstawienia i uznał, że na tym polega „zdrowie”. Innymi słowy pomylił nałogowy mechanizm nadużywania seksu z samym seksem. A przecież seksualna abstynencja jest jedynie etapem w przepracowywaniu chorych zachowań. Celem jest owa pełnia, o której mówi cytowany wyżej Jimmy. Zdrowiejący seksoholicy, a za nimi Carnes, przestrzegają, by nie mylić rzeczywistego procesu zdrowienia z seksualną anoreksją, w którą często nieostrożni erotomani wpadają, chcąc się szybko wyzwolić z nałogu. Ciekawe byłoby przyjrzeć się pod kątem współczesnej wiedzy o erotomanii początkom chrześcijaństwa i ewolucji nauczania Kościoła na temat seksu. Wygląda na to, że od początku do co najmniej Vaticanum II owo nauczanie było bardzo „anorektyczne”… Ale o tym więcej w następnym wpisie.

Nieomylny zakaz antykoncepcji?

No, nareszcie: gorączka redakcyjna związana ze zmianą formatu „Tygodnika Powszechnego” nieco opadła – mogę wrócić na blog. J Oto zapowiadana moja prywatna – bardziej publicystyczna niż teologiczna – ocena doktrynalnej rangi nauczania Kościoła na temat antykoncepcji. W poprzednim wpisie („Po co Maryi św. Józef?”) zacytowałem dwa kanony Kodeksu Prawa Kanonicznego (750 i 752), które regulują doktrynalne rodzaje nauczania w Kościele. Możliwości jest cztery:

1. Uroczyste nauczanie „ex cathedra”. Łączy się ono ze zdefiniowanym na Soborze Watykańskim I w 1870 r. dogmatem o nieomylności papieża (sobór dał dogmatyczne potwierdzenie takiego nauczania). Papież lub sobór wraz z papieżem może uroczyście ogłosić jakąś tezę jako prawdę objawioną. Na razie od ogłoszenia dogmatu o nieomylności tylko jeden papież skorzystał z tego przywileju, a mianowicie Pius XII w 1950 r., gdy ogłosił ostatni jak dotąd (a na więcej się nie zanosi) dogmat maryjny – o Wniebowzięciu. Nie znaczy to oczywiście, że przed 1870 r. papieże nie nauczali „ex cathedra”. Nauczali, ale sam fakt tego nauczania jako nieomylnego nie był dogmatycznie sprecyzowany. Ważne, że papież, chcąc wypowiedzieć się „ex cathedra”, zobowiązany jest skonsultować się najpierw z biskupami na całym świecie oraz zasięgnąć opinii teologów. Nie może więc to być jego widzimisię.

2. Kolejne to nieomylne nauczanie „zwyczajne i powszechne”. To dziwne nauczanie, bo wiadomo, że ono jest, ale trudno wskazać precyzyjnie jego zakres. Wiadomo bowiem, że nie wszystkie prawdy, w które katolicy wierzą, zostały kiedyś zdefiniowane przez sobór czy papieża. Stąd nazwa: „zwyczajne” – w przeciwieństwie do wypowiedzi nadzwyczajnych, czyli „ex cathedra”. Podręcznikowym przykładem jest prawda o powszechnej konieczności odkupienia ludzi przez śmierć i zmartwychwstanie Chrystusa. Cechą istotną tego nauczania jest drugi przymiotnik: „powszechne” (prawda musi być nauczana w całym Kościele i „od zawsze”). Napisałem, że jest trudno wskazać jego zakres, gdyż w Kościele katolickim nikt (na szczęście!) nie odważył się sporządzić kompletnego spisu dogmatów. Teoretycznie zawsze więc istnieje możliwość teologicznego sporu czy dana prawda należy do nieomylnego nauczania „zwyczajnego i powszechnego”, czy do omylnego nauczania papieży i soborów, czyli tzw. nauczania autentycznego. I właśnie widmo takich niekończących się teologicznych sporów w ważnych kwestiach spędzało sen z powiek kard. Ratzingerowi, dlatego wraz ze współpracownikami z Kongregacji Nauki Wiary (m.in. dzisiejszym sekretarzem stanu kard. Bertone) przeforsował w 1998 r. wprowadzenie trzeciego typu prawd nieomylnych. Są to:

3. Prawdy ogłoszone przez papieża jako ostateczne. Te prawdy należą właściwie do drugiego typu nauczania (zwyczajnego i powszechnego), ale albo nie jest to dla wszystkich oczywiste, albo jest akurat taka potrzeba, by to wyraźnie podkreślić. Papież swoim autorytetem ogłasza więc, że dana prawda należy do nauczania zwyczajnego i powszechnego, zatem sama w sobie jest nieomylna. Jan Paweł II próbował coś takiego uczynić w liście „Ordinatio sacerdotalis„, ogłaszając prawdę o udzielaniu święceń kapłańskich wyłącznie mężczyznom. Chciał tym samym zakończyć dyskusję o możliwości wyświęcania kobiet. Napisałem: „próbował”, „chciał”, gdyż to się właściwie nie udało – dyskusja trwa nadal, a można by nawet powiedzieć: jest jeszcze gorętsza. To pokazuje, że pomysł kard. Ratzingera na trzeci typ prawd nieomylnych, choć trafił do Kodeksu Prawa Kanonicznego, jak na razie nie do końca zaskoczył. Dlaczego? Sądzę, że dzisiaj nie da się tak po prostu zamknąć żadnej żywej dyskusji teologicznej przy pomocy samego aktu autorytetu (nawet tak dużego jak papieża!). Dyskusję może zakończyć jedynie siła argumentów. Wtedy samoistnie wygasa.

4. Pozostał czwarty typ nauczania, czyli prawdy, które nie należą do żadnych z trzech wymienionych wyżej kategorii i mogą okazać się omylne. Nazwane zostało to nauczanie „autentycznym” – i prawdę mówiąc nie wiem, dlaczego akurat tak. Może dlatego, by podkreślić, że jest to nauczanie papieża, a nie kogoś, kto np. papieżem manipuluje?

 

Dlaczego uważam, że nauczanie o wewnętrznym złu antykoncepcji jest wciąż jedynie nauczaniem „autentycznym”, a więc może być omylne? Na pewno to nauczanie nie jest „ex cathedra”, gdyż każda uroczysta definicja dogmatyczna ma to do siebie, że z samej jej formy wynika jasno i bez żadnych wątpliwości, iż jest „ex cathedra”. Więc (1) odpada. Wypowiedzi o antykoncepcji mogą jedynie należeć do nieomylnego nauczania zwyczajnego i powszechnego (2), ale właśnie o to toczy się nieprzerwany spór co najmniej od czasów słynnej komisji Pawła VI. Wydawać by się mogło, że encyklika „Humanae vitae” ten spór rozstrzygnęła, zatem była to wypowiedź typu (3), choć wtedy jeszcze Kodeks takiego nauczania nie przewidywał. Dlaczego jednak kard. Ratzinger we wspomnianym już przeze mnie „Wyjaśnieniu doktrynalnym„, podając przykłady prawd typu (3), milczy o antykoncepcji? Przecież aż się prosiło dołożyć do eutanazji, nierządu i prostytucji właśnie antykoncepcję jako koronny przykład nauczania ostatecznego! A tymczasem cisza. Wiem od dominikanów, a oni od kard. Cottiera – też dominikanina (wówczas Teologa Domu Papieskiego), że Jan Paweł II nosił się z zamiarem ogłoszenia specjalnym aktem zakazu antykoncepcji jako nauczania ostatecznego. Ale mu to odradzono! Dlaczego? Mogę się jedynie domyślać. Sądzę, że zadecydował brak zgody wśród samych biskupów. Nie jest tajemnicą, że niektóre episkopaty (np. niemiecki i francuski) zdystansowały się mniej lub bardziej wyraźnie od nauczania encykliki „Humanae vitae”. Zatem nie jest spełniony wymóg powszechności i ciągłości tego nauczania. Sam kard. Ratzinger bardzo ostrożnie wypowiadał się o antykoncepcji – wielokrotnie podkreślał, że jest to trudny problem (w 1999 r. w Krakowie słyszałem to na własne uszy). Już jako papież – o ile pamiętam – jedynie raz akcydentalnie wspomniał o antykoncepcji. Czy to nie jest wymowne?

Po co Maryi św. Józef?

Nie spodziewałem się, że wpis o masturbacji, choć ostrożny (bo problem delikatny), wywoła aż tak gorącą, ciekawą i różnorodną dyskusję. Zastanawiam się, dlaczego? Może dlatego, że wreszcie zaczęliśmy rozmawiać o seksie? J Cieszę się z tej dyskusji, ale też coraz wyraźniej dostrzegam nowe trudności. Pisałem w kilku komentarzach, że dzięki Waszym wypowiedziom dotarłem do książki Patricka Carnesa „Od nałogu do miłości”. To pionierskie, obszerne (513 stron), kompetentne i całościowe opracowanie problemu uzależnienia od seksu. Nie ma w nim gdybania, przypuszczeń, luźnych dywagacji czy niesprawdzalnych hipotez na temat seksu – są twarde fakty (często przerażające) i współczesna wiedza ujęta całościowo: uwzględniająca nie tylko mechanizmy psychologiczne i somatyczne, ale także te najgłębsze – neurochemiczne. (Najobszerniej o tej książce jest tu.) Jak pisałem już, wydaje się, że to może być bardzo konkretny, rzetelny i nie arbitralny punkt odniesienia do dyskusji. Poza tym – płodny w nowe pytania, np. czy normalny (nie patologiczny) seks małżeński uzależnia? A jeżeli nie uzależnia, to dzięki czemu? Obiecałem, że o tym będę pisał i obietnicy dotrzymam, ale najpierw sam muszę sobie tę wiedzę jako tako poukładać i domyśleć.

Póki co, pojawił się interesujący komentarz w „starym temacie” (sumienie a Urząd Nauczycielski Kościoła) do mojego poprzedniego wpisu „Moralność na wiarę”. Aga umieściła obszerną wypowiedź osoby z forum LMM – tej samej, którą wskazałem jako przykład kogoś, kto w pełni akceptuje nauczanie Kościoła i jest szczęśliwy. Szanuję to świadectwo i cieszę się, że autorka (Milgosia) nie ma problemu z przeżywaniem npr. Zastanawiam się tylko, czy takie podejście może być uniwersalne. Jasną rzeczą jest – przynajmniej dla wierzących – że jedynie posłuszeństwo Bogu może uczynić nasze życie w pełni sensowne. Problem w tym, że autorka utożsamia posłuszeństwo Bogu z posłuszeństwem papieżowi. Pisze nawet, że takie posłuszeństwo mimo poważnych wątpliwości jest szczególnym świadectwem miłości. Daje za przykład św. Faustynę i  św. Katarzynę z Sieny. Trochę to mylące przykłady. Raz, że ich posłuszeństwo dotyczyło innych spraw niż sprawy sumienia. Dwa, że są to zakonnice, a osoby wstępujące do zakonu same dobrowolnie ograniczają możliwość stanowienia o sobie. To samoograniczenie jest większe niż osób świeckich, ale nie jest absolutne! Osoba konsekrowana oddaje się do dyspozycji wspólnoty tylko w granicach konstytucji zakonnych. Poza tymi granicami pozostaje m.in. wolność sumienia i związana z sumieniem wolność myślenia.

Wracając do świadectwa Milgosi, nie trudno wskazać na niebezpieczeństwo takiej postawy: cokolwiek papież głosi, będę posłuszny. Głosił obowiązek donoszenia na sąsiadów heretyków, donosiłem; głosił akceptację kary śmierci, byłem jej orędownikiem; zmienił stanowisko mówiąc, że karę śmierci usprawiedliwia tylko sytuacja obrony koniecznej, a dzisiaj już taka sytuacja nie występuje, zmieniłem zdanie i stałem się przeciwnikiem kary śmierci; papież przestrzegał przed demokracją polityczną jako zagrożeniem dla Kościoła, walczyłem z demokracją; gdy zaczął mówić, że demokracja to prawdopodobnie ustrój najbardziej sprzyjający człowiekowi, stałem się jej zwolennikiem… i tak można wyliczać. I nie chodzi o wystawianie się na częstą zmianę poglądów – w skali czasowej Kościół zmienia poglądy powoli. Zresztą któż ich nie zmienia wraz ze swoim rozwojem? Chodzi o rzecz o wiele poważniejszą: o zastępowanie głosu sumienia zewnętrznym autorytetem, a to nie przelewki!

Milgosia może się zdziwi, ale Kościół wcale nie żąda od niej ani od nikogo innego takiej postawy. Zobaczmy jak to jest uporządkowane w prawie kościelnym:

 

Kan. 750 – § 1. Wiarą boską i katolicką należy wierzyć w to wszystko, co jest zawarte w słowie Bożym, spisanym lub przekazanym, a więc w jednym depozycie wiary powierzonym Kościołowi, i co równocześnie jako przez Boga objawione podaje do wierzenia Nauczycielski Urząd Kościoła, czy to w uroczystym orzeczeniu, czy też w zwyczajnym i powszechnym nauczaniu; co mianowicie ujawnia się we wspólnym uznaniu wiernych pod kierownictwem świętego Urzędu Nauczycielskiego. Wszyscy więc obowiązani są unikać doktryn temu przeciwnych.

 

§ 2. Ponadto należy bez zastrzeżeń przyjąć i zachowywać również wszystkie i poszczególne prawdy dotyczące wiary i obyczajów, które Magisterium Kościoła ogłasza w sposób ostateczny, to znaczy te, które są wymagane, aby gorliwie strzec i wiernie przekazywać sam depozyt wiary; kto zatem odrzuca te prawdy, które należy przyjąć w sposób definitywny, sprzeciwia się nauczaniu Kościoła katolickiego.

 

Kan. 752 – Wprawdzie nie akt wiary, niemniej jednak religijne posłuszeństwo rozumu i woli należy okazywać nauce, którą głosi Papież lub Kolegium Biskupów w sprawach wiary i obyczajów, gdy sprawują autentyczne nauczanie, chociaż nie zamierzają przedstawić jej w sposób definitywny. Stąd wierni powinni starać się unikać wszystkiego, co się z tą nauką nie zgadza.

 

O czym te kanony mówią? Pierwszy o prawdach rozpoznanych w Kościele jako Boże objawienie, domagających się od katolika aktu wiary. Kongregacja Nauki Wiary w „Wyjaśnieniu doktrynalnym” podaje przykłady takich prawd:

 

„Do prawd, o których mówi pierwszy akapit, należą artykuły wiary z Credo, dogmaty chrystologiczne i maryjne; nauka o ustanowieniu sakramentów przez Chrystusa i o ich skuteczności co do łaski; nauka o rzeczywistej i substancjalnej obecności Chrystusa w Eucharystii i o ofiarnej naturze Mszy świętej; nauka o założeniu Kościoła z woli Chrystusa; nauka o prymacie i nieomylności Biskupa Rzymu; nauka o istnieniu grzechu pierworodnego; nauka o nieśmiertelności duszy duchowej i o zapłacie bezpośrednio po śmierci; o braku błędów w tekstach natchnionych Pisma Świętego; nauczanie, że bezpośrednie i umyślne zabójstwo niewinnej istoty ludzkiej jest niezwykle poważnym wykroczeniem moralnym”.

 

Paragraf 2 kanonu 750. został dopisany do Kodeksu przez Jana Pawła II niedawno (w 1998 r.). Mówi o prawdach publicznie uznanych przez papieża jako ostateczne. Wspomniany dokument Kongregacji Nauki Wiary wśród takich prawd wymienia: niegodziwość eutanazji, nierządu, prostytucji i… niemożliwość kapłaństwa kobiet.

Kanon 752 mówi o wszystkich pozostałych prawdach głoszonych przez papieża czy biskupów. Teolodzy zwracają uwagę, że „religijne posłuszeństwo rozumu i woli” nigdzie nie zostało zdefiniowane. W każdym razie nie jest to „akt wiary”. Wygląda na to, że można się o nie z Kościołem spierać, gdyż według Kodeksu Prawa Kanonicznego nie grozi za to popadnięcie w herezję.

I teraz zagadka: do którego typu prawd z trzech wymienionych należy nauczanie o zakazie antykoncepcji? (autor poprawnej odpowiedzi otrzyma ode mnie jednorazowo e-wydanie „TP” J)

Na koniec zgodnie z tytułem – o Maryi. Pomyślałem, co by było, gdyby Maryja podczas Zwiastowania ostatecznie wspierała się na zewnętrznym autorytecie religijnym? Zanim by powiedziała „fiat”, pobiegłaby do arcykapłanów… i zdaje mi się, że wówczas z chrześcijaństwa nic by nie wyszło. Pomyślałem też, że aby tę swoją wewnętrzną tajemnicę wiary nieść w życiu, a jej owoce przekazywać innym, Maryja koniecznie potrzebowała drugiego człowieka – św. Józefa. Bóg zechciał się objawić nie w pojedynczym sumieniu, a we wspólnocie. To w parze tych dwojga kochających się ludzi są źródła Kościoła…

Powie ktoś, że to zuchwała refleksja. Trochę zuchwała, ale przecież to sam Kościół wskazuje na Maryję jako na wzór człowieka wierzącego. Pomyślmy o tym…

Samotny seks

Czytam wszystkie komentarze. Chciałoby się do wielu coś dopowiedzieć – nie bardzo jednak mam możliwość przy tej formule blogu i obowiązkach redakcyjnych. Niektóre komentarze dały mi do myślenia. Jednym z nich jest wpis Narcyzy o problemie masturbacji u samotnych dorosłych osób.

Komentując „Udawanie Greka” Narcyza napisała:

 

Chciałabym podpowiedzieć, żeby zajął się pan nie tylko seksem małżeńskim, ale także problemami związanymi z seksualnością przeżywanymi w samotności. Mam 30 lat, jestem katoliczką. Czuję wyraźne powołanie do małżeństwa i macierzyństwa, ale jeszcze (?) nie spotkałam na swojej drodze odpowiedniego mężczyzny. Jednocześnie od lat borykam się ze swoim niezaspokojonym popędem seksualnym i masturbacją, które to zjawiska są bardzo wyraźnie powiązane z moim cyklem (dni płodne). Jest mi z tym strasznie trudno i nie mogę zrozumieć, dlaczego te trzy minuty szamotaniny pod kołdrą są takim grzechem ciężkim jak morderstwo. Ale najtrudniejsza jest dla mnie całkowita obojętność Kościoła na moje problemy. Nie znalazłam żadnego tekstu ani świadectwa dotyczącego seksualności dorosłych samotnych kobiet. Jeśli mówi się o onaniźmie, dotyczy to kilkunastoletnich chłopców, a do starszych kierowane są nauki o wstrzemięźliwości przedmałżeńskiej. Księża w konfesjonale po prostu mi nie wierzą i sugerują, że przyczyną jest oglądanie pornografii w Internecie.

 

Kilka razy przymierzałem się do odpowiedzi. Powstrzymywała mnie obawa, że nawet najbardziej teoretyczna i oderwana wypowiedź będzie mieć równocześnie charakter „porady”. Choć Narcyza nie oczekuje ode mnie porady, to jednak jakakolwiek wypowiedź na temat moralnej wartości rozładowywania w ten sposób napięcia seksualnego miałaby zarazem taki charakter. Nie czuję się w tym kompetentny – nie jestem duszpasterzem ani psychoterapeutą. Poza tym nie chcę, by ten blog stał się miejscem udzielania porad w konkretnych życiowych sytuacjach. Zależy mi tu przede wszystkim na badaniu „jak jest naprawdę” – z naszym życiem, z nauczaniem Kościoła, z Bożymi postanowieniami wobec nas… Co z tego w praktyce może wyniknąć w konkretnych życiowych sytuacjach, to sprawa przede wszystkim między Bogiem a sumieniem danej osoby – nie mnie w to ingerować!

Być może Narcyza będzie rozczarowana, bo moja wypowiedź też dotyczyć będzie „kilkunastoletnich chłopców” (choć jak się wczyta zobaczy różnicę). Przyszło mi bowiem do głowy, że jest dziedzina, w której chcąc nie chcąc muszę być kompetentny i mam władzę. Władzę większą od samego papieża! Tą dziedziną jest ojcostwo i rodzicielski obowiązek ewangelizowania własnych pociech. Mogę się zatem podzielić tym, co o masturbacji powiedziałem moim starszym synom: dziewięciolatkowi i jedenastolatkowi.

 Otóż powiedziałem im, że seksualność, która będzie się w nich powoli budzić, jest czymś niezwykłym, jest zapowiedzią fantastycznych rzeczy. Dzięki niej kiedyś być może będą mogli kogoś pokochać i założyć rodzinę (a ich tato przeżyje kolejną fantastyczną przygodę stając się dziadkiem J). Ale sprawiać im też będzie trochę kłopotów, bo odkryją w sobie pragnienia (o ile już nie odkryli), które na przykład odruchowo skłaniać ich będą do dotykania intymnych części ciała. Taki dotyk jest przyjemny. Ale – powiedziałem – nie warto się w niego angażować. Po pierwsze dlatego, że jak każda przyjemność łatwo uzależnia (to dla moich synów silny argument, bo sami od kilku lat bezlitośnie na różne wyrafinowane sposoby walczą z papierosowym nałogiem swego taty). Po drugie ta przyjemność jest po to, by budować miłość między mężem i żoną i tu jest jej właściwe miejsce – wtedy przynosi niesamowite owoce. I po trzecie, taka samotna przyjemność łatwo staje się „czymś innym” – np. sposobem rodzenia sobie z jakimiś kłopotami czy stresami, a to zawsze na dłuższą metę jest pozornym rozwiązaniem – kłopoty wcale nie znikają.

Wysłuchali, trochę pożartowali, pytań nie mieli (wiedzą, że pytać zawsze mogą).

Dla moich blogowych rozmówców i czytelników istotniejsze być może będzie, czego im nie powiedziałem. Otóż nie powiedziałem im nic o „grzechu ciężkim”. Aby grzech ciężki miał miejsce potrzebna jest pełna świadomość, całkowita wolność i „materia ciężka”. W przypadku moich synów dwa pierwsze warunki prawie na pewno jeszcze nie zachodzą. Ale ja nie jestem wcale pewny, czy w przypadku masturbacji zawsze zachodzi także warunek trzeci. Po drugie, nie powiedziałem nic o „czystości”. Zauważcie, że to język perswazyjny a nie opisowy. Gdy mówimy: „to jest nieczyste”, zależy nam, by od razu zniechęcić, a nie, by dać możliwość samodzielnego wyrobienia sobie sądu na dany temat. Po trzecie, na pewno im nie powiem – i tu bezwzględnie korzystam ze swojej silnej władzy rodzicielskiej – że Kościół jednym tchem w jednym zdaniu (Kompendium Katechizmu; punkt 492) wśród czynów poważnie sprzeciwiających się czystości seksualnej stawia obok siebie gwałt, cudzołóstwo, prostytucję i… masturbację.

 

PS. Co do internetowych stron poruszających temat masturbacji – także osób dorosłych, wydaje mi się kompetentne forum portalu Alleluja. Natomiast wahałbym się polecać portal www.onanizm.pl, który jest pobożny, ale nie zawsze kompetentny.

Moralność na wiarę

W poprzednim wpisie próbowałem pokazać trudności w docieraniu do autentycznego doświadczenia moralnego, które pozwalałoby małżonkom w pełni utożsamić się z nauczaniem Kościoła w dziedzinie etyki małżeńskiej. Przy okazji zasugerowałem, że takie trudności są powszechne (mówiłem jakby „w imieniu” wierzących małżonków). Faktem jest, że wiele małżeństw rzeczywiście ma z tym kłopot. Ale czasem spotykam w internecie także świadectwa małżeństw, które, jak się wydaje, bez większych problemów akceptują nauczanie Kościoła i są szczęśliwe. Jak to więc jest?

Najpierw fragment takiego świadectwa ze wspomnianego już przeze mnie forum:

 

Nie wiem, może mam to „szczęście”, że rozmaitych traumatycznych, że tak powiem, przeżyć już w życiu trochę miałam, więc zmieniła mi się diametralnie skala porównawcza. Dla mnie nie jest problemem oczekiwanie trzech tygodni na fazę niepłodną. Są duuużo gorsze rzeczy w życiu, na które trzeba czekać. M.in. doświadczyłam strachu, bólu i oczekiwania na wyniki z onkologii bliskich mi osób i to miesiąc w miesiąc przez parę lat, co to znaczy wstawać do chorej osoby parę razy w nocy przez parę lat, przewijać, myć, zmieniać pampersy, karmić odżywkami, witaminkami, soczkami… itd. zupełnie jak małe dziecko, widziałam jak odchodzą młode osoby, jak odchodzi mój Tato itd., Widziałam ból moich przyjaciół, których dzidziuś urodził się z nie do końca ukształtowaną rączką, i innych, którzy czekają już trzy lata na dziecko i nic… to jest dopiero prawdziwe oczekiwanie… To są naprawdę trudne sprawy, których nikomu nie życzę doświadczać, ale czasami warto spojrzeć trochę z boku na swoje uczucia i problemy… i dziękować Bogu za to, co się ma… i rozwijać to, co się posiada… i prosić, żeby do tych „małych, codziennych problemów” też zaglądał i pomagał je rozwiązywać…

 

To przejmujące słowa. Cierpienie, na które jesteśmy skazani, na pewno zmienia naszą skalę porównawczą. W artykule, publikowanym w Tygodniku na Wszystkich Świętych, napisałem, że cierpienie, choć samo jest czymś złym i chorym, potrafi leczyć nas z różnych duchowych chorób – taki dziwny paradoks naszej zwariowanej rzeczywistości. Ale czy przywraca nam zmysł moralny?

Na pewno nas hartuje – sprawia, że potrafimy więcej znieść, skłonni jesteśmy do większych poświęceń. Zapewne także wzmacnia naszą odporność na pokusy, np. na pokusę opuszczenia kogoś w chorobie. Natomiast nie jestem pewny, czy potrafi wskazywać, co jest moralnie dobre, a co złe. Czym innym jest bowiem umieć cierpliwie znosić ofiary wymagane przez moralne zobowiązania, a czym innym jest rozumieć, że dane zobowiązanie ma moralny charakter i wymaga ofiary. Przy czekaniu na wynik badań onkologicznych nie ma co rozumieć, po prostu truchlejemy z niepokoju. Przy przedłużającym się w nieskończoność czekaniu na fazę niepłodną jest co rozumieć, więcej – rozumieć trzeba, gdyż bez rozumienia taka ofiara, choć zdawać by się mogło – niewielka, może jednak być niszcząca.

Sądzę, że zakładać z góry sens cierpienia można tylko wtedy, gdy jest ono nieuchronne. Gdy nie jest nieuchronne, mamy obowiązek badać, czy cierpienie ma sens, np. czy rzeczywiście stanowi w danych okolicznościach moralny wymóg. Przyjrzyjmy się sytuacji, która to wyraźnie pokazuje:

Świadkowie Jehowy wierzą, że Bóg zakazuje przetaczania krwi. Ta wiara odwołuje się do pewnych fragmentów Biblii, w których krew postrzegana jest jako siedlisko życia, a przecież Panem życia jest tyko Bóg (Rdz 9,4; Kpł 17,10-16; Dz 15,20). Zatem krew jest nienaruszalna, tak jak życie, bo „należy do Pana”. Dzięki nauce wiemy dzisiaj, że zjawisko życia jest jednak bardziej skomplikowane. Ale nawet oświeceni wiedzą na temat biologicznej roli krwi zbyt szybko nie obnośmy się ze swoją wyższością. Przypomnijmy sobie, do jakiej symboliki odwołał się Jezus ustanawiając Eucharystię – czy nie do symboliki krwi jako do źródła życia?! Nie łatwo zatem precyzyjnie rozeznać, do czego moralnie zobowiązuje nas świadomość świętości życia.

Parze Świadków Jehowy umiera dziecko. Życie może mu uratować jedynie transfuzja krwi. Jego rodzice jednak nie godzą się na nią, bo święcie wierzą, że byłoby to złamanie Bożego zakazu – uzurpowanie sobie władzy, która do nas nie należy. Dziecko umiera – jego rodzice po ludzku bardzo cierpią. Ale jestem w stanie sobie wyobrazić, że czerpią duchowe pocieszenie ze swojej silnej wiary. Nawet wydaje się, że mogą głęboko w duchu radować się, iż nie ulegli tej „strasznej” pokusie wyboru życia dziecka przeciwko Bogu.

Żeby było jasne: uważam ich decyzję za koszmarną pomyłkę – z szacunku do świętości życia nie wynika zakaz przetaczania krwi, choć rozumiem „mechanizm”, który do takiego myślenia prowadzi. Intryguje mnie to, że możemy sobie wmówić jakąś prawdę pociągającą poważne konsekwencje. Czy taka wmówiona „prawda”, która w rzeczywistości mija się z prawdą, potrafi uczynić człowieka autentycznie duchowo spełnionym i szczęśliwym?

Jeśli by tak było, oznaczałoby to, że w gruncie rzeczy sama prawda nie jest istotna, istotna jest siła przekonania. Ale wtedy wali się wszystko: natchniony esesman, mordujący wszystko co się rusza, mógłby być człowiekiem autentycznie spełnionym – byleby silnie wierzył w to, co robi.

Mam nadzieję, że widać już, jak ważna jest dyskusja, której celem jest docieranie do prawdy. Pewne sytuacje są oczywiste – w nich doświadczamy bezpośrednio prawdy moralnej (jak choćby wspomniane owe siedmioletnie czekanie na siebie moich znajomych). W innych doświadczenie moralne nie jest zrazu wyraźne – trzeba do niego mozolnie docierać. Tak jest, jak mi się wydaje, z problemem kary śmierci, antykoncepcji czy in vitro. Wtedy musimy rozmawiać. Innej drogi nie ma.

 

Czy wstrzemięźliwość buduje relacje małżeńskie?

Takie pytanie (a ściślej: NPR – buduje czy niszczy relacje małżeńskie?) pojawiło się na jednym z forów. Wspominała o tym Novva w komentarzu do poprzedniego mojego wpisu. Samo pytanie jest mylące, bo sugeruje jednoznaczną odpowiedź: tak albo nie. Tymczasem zależy to od wielu czynników i okoliczności. Spróbuję odpowiedzieć nie wprost, przyglądając się analogicznemu i jakby „łatwiejszemu” pytaniu: czy rozłąka buduje relacje małżeńskie, czy je niszczy? Wstrzemięźliwość w okresach płodnych jest też przecież jakąś „rozłąką”. Zamierzam dzięki temu pokazać, na czym – moim zdaniem – polega główny problem małżonków z nauczaniem Kościoła.

Pewno wiele małżeństw potwierdzi, że w życiu zdarzają się sytuacje, w których rozłąka wzmacnia związek. Czasem atmosfera tak gęstnieje, że małżonkowie prawie nie mogą ze sobą wytrzymać. Byle co powoduje wybuch wzajemnych pretensji, żalów, złości. Małżonkowie weszli – zwykle mimowolnie – w koleiny, które prowadzą do czegoś niedobrego. Nawet poradniki zalecają wtedy krótką rozłąkę i odpoczynek od siebie. To jest jak zresetowanie komputera, który się ciągle zacina. Taka chwilowa rozłąka ujawnia stan ich związku: Czy będą tęsknić za sobą? Co ich jeszcze łączy? Czy pod powierzchnią codziennych nieporozumień tętni jednak miłość?

Zdarza się także, iż niezależna od woli małżonków czasowa rozłąka (np. wyjazd służbowy na kilka tygodni), choć bolesna, zbliża ich do siebie. Pojawia się tęsknota, intensywne myślenie o sobie, czułe telefony, miłosne listy – jakby chwilowy powrót do czasów zakochania. A jak fantastyczne są chwile po powrocie!

Pominę przypadek długiej rozłąki, np. kontrakt kilkuletni i widzenie się przy okazji świąt czy wakacji – to działanie samobójcze. Natomiast coraz częstszym zjawiskiem są małżeństwa weekendowe – sam znam takie cztery pary. Mężowie pracują w innym mieście albo w Niemczech czy Anglii i przyjeżdżają co tydzień lub dwa do domu na kilka dni. Z moich obserwacji wynika, że taka cykliczna rozłąka jako sposób na życie jest raczej szkodliwa. Trzeba dużo samozaparcia, dbałości o relację oraz stałej silnej motywacji, by takie związki nie wpadały w odruch życia obok siebie.

Jakie z tego można wyciągnąć wnioski a propos naturalnych metod planowania i wynikającej z nich okresowej wstrzemięźliwości seksualnej?

Podobnie jak rozłąka, wstrzemięźliwość to stan nienaturalny dla małżeństwa – to współżycie stanowi podstawowe tworzywo związku, jest czymś oczywistym i nie wymagającym specjalnych racji. Nie jest czymś odświętnym czy ekskluzywnym. To wstrzemięźliwość domaga się powodu i usprawiedliwienia oraz – o czym zdarza się nam zapominać – ciągłego podsycania seksualnej tęsknoty za sobą. Jasne, że takim powodem jest chęć współżycia bez sztucznych barier i bez lęku o nieplanowane poczęcie (to dobrodziejstwo NPR!). Ale czy ten powód zawsze jest wystarczający?

W religijnych materiałach propagujących NPR oraz w dokumentach Kościoła mówi się o „stylu życia” – okresowa wstrzemięźliwość ma być tym właściwym i budującym sposobem przeżywania małżeństwa. W adhortacji Familiaris consortio Jan Paweł II pisze: „Wybór rytmu naturalnego bowiem pociąga za sobą akceptację cyklu osoby, to jest kobiety, a co za tym idzie, akceptację dialogu, wzajemnego poszanowania, wspólnej odpowiedzialności, panowania nad sobą” (32). Zawsze mnie ten fragment zastanawiał. Skąd Papież to wie? Przecież sam „wybór rytmu naturalnego” pociąga za sobą raczej działanie automatyczne – według algorytmu, a nie dialog. Dialog z żoną zastępuje zeszyt z wykresem jej temperatur – wystarczy, że policzę do trzech (wyższych temperatur) i wiem, kiedy będziemy współżyć. To dla faceta nawet wygodne – nie potrzeba negocjować, planować, zbytnio się starać… Jest grafik i wszystko jasne! J

Nie, NPR wymaga silnej motywacji, a ta z kolei poważnego powodu. Zwłaszcza „mocna” wersja naturalnych metod (jedyna dopuszczalna przez Kościół), czyli bez sporadycznego wspomagania się prezerwatywą czy pieszczotami w przedłużających się okresach płodnych. Kościół wskazuje na taką motywację – ma ona mieć charakter moralny. I tu tkwi ten wspomniany przeze mnie na początku główny problem małżonków z nauczaniem.

Powróćmy na chwilę do przykładu z rozłąką. Znam małżeństwo (bardzo piękni i wartościowi ludzie), które na siebie czekało aż siedem lat! Poznali się na Zachodzie w czasach głębokiej komuny. Zakochali się w sobie, on wrócił do Polski, ona została za żelazną kurtyną – z powodów politycznych nie mogła przyjechać razem z nim. Więc czekali na siebie – okazało się, że „tylko” siedem lat, ale wtedy przecież nie wiedzieli, ile będą czekać. Podejrzewam, że liczyli się z możliwością, iż nigdy nie będą mogli być razem. Wyobraźcie to sobie! Otóż, był sposób, by ona w ciągu kilku dni znalazła się razem z nim – wystarczył jeden telefon do… Urzędu Bezpieczeństwa. Problem w tym, że budowanie własnego szczęścia na zdradzie przyjaciół byłoby rozwiązaniem pozornym. Po prostu nie można budować rzeczywistego dobra, które ma nam służyć, na czyjeś krzywdzie. Takich rzeczy się nie robi! Właśnie z powodów moralnych. Wyraźnie zdajemy sobie z tego sprawę. Na tym polega doświadczenie moralne. Zauważmy także, że ich długa rozłąka, dlatego iż miała silną motywację etyczną, nie niszczyła ich miłości, przeciwnie w tym przypadku ją budowała i potwierdzała.

Mam nadzieję, że jest to zrozumiałe. A teraz powróćmy do wstrzemięźliwości. Kościół głosi, że naruszenie mocnego NPR byłoby podobną niemoralnością, jak naruszenie rozłąki w przypadku moich znajomych. I to jest właśnie niezrozumiałe. Ja widzę różnicę. Nie potrafię dojrzeć w naturalnych metodach podobnie silnego doświadczenia moralnego, które usprawiedliwiałoby rygoryzm nauczania.

Udawanie Greka

Ponieważ pojawiły się wpisy, usiłujące dociec psychologicznego „mechanizmu” powstania tego blogu, postanowiłem opowiedzieć nieco o historii mojego zmagania się z doktryną. W 1992 r. wpadła mi w ręce po raz pierwszy encyklika „Humanae vitae”, którą z ciekawością przeczytałem. Wydała mi się wówczas nie do końca przekonująca, ale nie miałem powodu głębiej w nią wnikać. Rok później zacząłem pracę w „Tygodniku Powszechnym”. W 1995 miesięcznik Znak wydał głośny numer o antykoncepcji (483). W redakcji ustalono, że to właśnie ja go omówię. Tak się złożyło, że miałem wówczas okazję porozmawiać na temat HV ze znanym moralistą (znałem go osobiście). Umówiłem się na spotkanie. Wyszedłem rozczarowany: i sobą – wtedy nie potrafiłem zwerbalizować problemów, które intuicyjnie wyczuwałem, i rozmówcą – cały czas powtarzał, że wszystko gra. W końcu powiedziałem, że sam Paweł VI przyznaje, iż to była dla niego trudna decyzja, podjęta po wewnętrznych zmaganiach. Pisze przecież: „Po bardzo starannym przemyśleniu i rozważeniu zagadnienia, po gorących modlitwach zanoszonych do Boga, mocą powierzonego nam przez Chrystusa mandatu, uważamy obecnie za stosowne dać odpowiedź na te ważne pytania”. „Ależ skąd! – usłyszałem w odpowiedzi. – To zwyczajowa w takich dokumentach formuła”. Oczywiście, mój rozmówca doskonale znał historię powstawania i recepcji encykliki, ja jej wówczas jeszcze nie znałem (tekst „Małżeństwo pod rygorem” powstał niedawno).

Po latach, gdy natrafiłem na wypowiedź Pawła VI – cytowaną w jednym z przemówień przez Jana Pawła II – o ciężarze z jakim się zmagał: „Jeszcze nigdy nie czuliśmy tak brzemienia naszego Urzędu…”, zdałem sobie sprawę, że mój rozmówca niewątpliwie dla mojego „duchowego dobra” cały czas udawał Greka – takie duszpasterskie życzliwe mijanie się z prawdą. Od tego czasu jestem wyczulony na traktowanie wiernych w ten sposób…

 

*

Ale wówczas – w 1995 r. – w dalszym ciągu nie miałem powodu do zgłębiania tematu: od początku małżeństwa do dzisiaj razem z żoną stosujemy NPR w zasadzie bez większych problemów (dzięki Bogu!). Nawiasem mówiąc, osobiście uważam metody NPR za jedne z największych cywilizacyjnych osiągnięć, wciąż niestety niedostatecznie docenianych… To stawia mnie w tej komfortowej sytuacji, że mogę przyglądać się problemom małżeńskim i konfrontować je z nauczaniem Kościoła bez zbytniego osobistego zaangażowania (choć zupełnie bez emocji – przyznaję – właściwie się nie da!), a jednocześnie z bezpośrednim wglądem w małżeńskie doświadczenie…

Moja przygoda z doktryną na dobre zaczęła się dopiero kilka lat później i to przez przypadek: pod koniec 2002 r. powstał w redakcji pomysł, sprowokowany głosami czytelników, zorganizowania „tygodnikowej” debaty na temat problemów z antykoncepcją. Zadanie znów trafiło do mnie. Zacząłem się przygotowywać, po raz pierwszy wszedłem wówczas na katolickie fora dyskusyjne i… wpadłem po uszy. Zdałem sobie sprawę, że kościelny język jest dla przeciętnych wierzących niezrozumiały: zapraszanie małżonków i przedstawicieli Kościoła doprowadziłoby do wieży Babel – debata „na gorąco” mijała się z celem. Postanowiłem zacząć od Adama i Ewy, czyli spisać problemy, jakie rodzą się w głowach małżonków podczas lektury HV. W efekcie powstał tekst „Seks, miłość i antykoncepcja”, a potem – dalsze teksty. Niektórzy weterani forów tę historię dobrze znają. J

 

*

O co więc mi chodzi po tych pięciu latach zmagań? O kilka rzeczy. Najpierw o stawianie małżonków zbyt często w sytuacji – jak się wydaje – przypominającej nieco słynny „paragraf 22”: macie kłopoty z doktryną, bo za mało się staracie. No dobrze, staramy się więcej i kłopoty z doktryną nie znikają. Nie, tylko się wam wydaje, że kłopoty z doktryną nie znikają, tak naprawdę nie znikają wasze kłopoty z sobą samym. Jak to zamknięte koło przełamać?

Spróbuję dać przykład „z najwyższej półki” (im niższa półka, tym jest – jak się zdążyłem zorientować – gorzej): W punkcie 21. HV czytamy: „Etycznie poprawna regulacja poczęć tego najpierw od małżonków wymaga, aby w pełni uznawali i doceniali prawdziwe wartości życia rodziny, oraz by nauczyli się doskonale panować nad sobą i nad swymi popędami. Nie ulega żadnej wątpliwości, że rozumne i wolne kierowanie popędami wymaga ascezy, ażeby znaki miłości, właściwe dla życia małżeńskiego, zgodne były z etycznym porządkiem, co konieczne jest zwłaszcza dla zachowania okresowej wstrzemięźliwości. Jednakże to opanowanie, w którym przejawia się czystość małżeńska, nie tylko nie przynosi szkody miłości małżeńskiej, lecz wyposaża ją w nowe ludzkie wartości. Wymaga ono wprawdzie stałego wysiłku, ale dzięki jego dobroczynnemu wpływowi małżonkowie rozwijają w sposób pełny swoją osobowość, wzbogacając się o wartości duchowe. Opanowanie to przynosi życiu rodzinnemu obfite owoce w postaci harmonii i pokoju oraz pomaga w przezwyciężaniu innych jeszcze trudności, sprzyja trosce o współmałżonka i budzi dla niego szacunek, pomaga także małżonkom wyzbyć się egoizmu, sprzeciwiającego się prawdziwej miłości oraz wzmacnia w nich poczucie odpowiedzialności”.

Załóżmy, że Papież ma rację, że owa wstrzemięźliwość i opanowanie rzeczywiście przynoszą życiu rodzinnemu nowe obfite owoce. Co jednak z małżonkami, którzy nie potrzebują nic regulować: którzy chcą mieć dużo dzieci i współżyją kiedy mają na to ochotę (przez 20 wieków chrześcijaństwa takich małżeństw była większość!); którzy właśnie oczekują dziecka, a ciąża jest zdrowa i obficie korzystają ze sprzyjającej wówczas kobiecie fizjologii; którzy są w okresie post-menopauzy i rodzicielstwo ich już nie dotyczy, a temperament nie opadł? Czy rozwój ich osobowości jest wówczas zagrożony? Czy pozbawieni są oni bogactwa wartości duchowych, harmonii, pokoju, troski o współmałżonka, szacunku, prawdziwej miłości, poczucia odpowiedzialności? Czy punkt 21. jest zatem opisem rzeczywistości, czy myśleniem życzeniowym na użytek obrony normy?

 

*

Zdarzają się duszpasterze, którzy nie uciekają w ten sposób od rozmowy o problemach małżeńskich (cieszę się, bo mam wrażenie, że jest ich coraz więcej!). Którzy rzeczywiście przejmują się trudnościami i próbują zrozumieć małżonków oraz im konkretnie pomóc. Warto to doceniać! Ale i tutaj rozmowa dochodzi do punktu, w którym się zwykle załamuje. Otóż mówią oni miej więcej tak: jest naturalne i zrozumiałe, że możecie mieć kłopoty, sfera seksualna jest bardzo dynamiczna, nie łatwo ją od razu i na każde zawołanie okiełznać. Wiemy, że gdy skrupulatnie będziecie starali się to zrobić, przynieść to może odwrotny skutek. Nie upadajcie na duchu i zbyt łatwo nie oskarżajcie się o najgorsze rzeczy! Toż to słabość ludzka! Po prostu liczcie się z tym, że jako ludzie jesteśmy słabi. Ważne, by nie popadać w skrajności. Trzeba cieszyć się seksem, ale trzeba też starać się zarazem nie upadać.

To prawda. Jesteśmy słabi, upadamy i potrzebujemy wciąż od nowa się podnosić. Problem w tym, że w życiu małżeńskim zdarzają się sytuacje, w których nauczanie Kościoła dostrzega co najmniej ową słabość, a które dla samych małżonków żadną słabością nie są. Jasne, wystarczyłoby je wtedy za taką uznać i właściwie po problemie – grzechu ciężkiego nie ma, bo wola ograniczona. Ale czy to uczciwa gra wobec własnego sumienia?

Podam przykład: z powodu licznych drobnych nieporozumień i niedopowiedzeń atmosfera małżeńska się zagęszcza. (Zdarza się, takie kryzysy są właściwie nieuniknione i nie należy się ich bać.) Dochodzi do „cichych dni”. Ponieważ małżonkowie się bardzo kochają, długo milczenia nie wytrzymują i wybucha spór. Gdy emocje opadają, zaczyna się konstruktywna rozmowa o problemach. Dochodzi do porozumienia. Małżonkowie mają silne poczucie, że w ich miłości wznieśli się na nowy poziom. Odczuwają silną potrzebę seksualnego przypieczętowania – mówiąc górnolotnie – odnowionego przymierza małżeńskiego (wszakże seks, na co z siłą wskazywał Jan Paweł II, jest „mową ciała” odnawiającą przymierze!). Problem w tym, że… jest faza płodna, a oni nie mogą sobie teraz pozwolić na poczęcie. Bez zastanowienia angażują się w pieszczoty doprowadzające do szczytowania. Owszem, zachowanie, z powodu zewnętrznych (fizjologicznych) okoliczności, „niedoskonałe”, ale to małżonkom wcale nie przeszkadza – seks fantastyczny, bo wsparty o silne emocje i poczucie bliskości! Gdzie tu słabość?

Nie widzę innego wyjścia, jak mimo wszystko próbować spokojnie i rzeczowo o tym rozmawiać. Wierzę, że z korzyścią dla wszystkich.

Seksualna oziębłość

 

Od znajomego księdza otrzymałem mail dotyczący mojego pierwszego wpisu. Przytaczam, gdyż jest interesujący:

 

Pytanie, które jest wirtualnie ukryte w Twoim tekście brzmi: czy Kościół swoim nauczaniem szkodził ludziom? Odpowiedź wydaje się oczywista zarówno dla katolików (Jak można tak mówić?) jak i dla ich przeciwników (Jak można nad taką oczywistą kwestią w ogóle dyskutować?). Ty znajdujesz się w diablo trudnej sytuacji, bo właściwie dajesz odpowiedź typową dla krytyków katolicyzmu, a jednocześnie robisz to ze środka Kościoła. „Tertio millenio” moim zdaniem nie przetarło zanadto szlaków jeśli chodzi o takie ruchy. Po pierwsze zauważ, że dokument ten jest napisany w taki sposób, iż odnosi się wrażenie, że narozrabiały jedynie niesforne DZIECI Kościoła, które od samego Kościoła są starannie odróżniane: „…jest rzeczą słuszną, aby Kościół w sposób bardziej świadomy wziął na siebie ciężar grzechu swoich synów, pamiętając o wszystkich tych sytuacjach z przeszłości, w których oddalili się oni od ducha Chrystusa i od Jego Ewangelii”.

Takie sformułowania są zapewne efektem dbałości o teologiczną poprawność, ale rodzą też praktyczne trudności. Normalnie albo przemawia się z pozycji autorytetu, co na ogół wyklucza dyskusję, albo z pozycji kogoś, kto dysponuje argumentami – dobrymi, ale i podatnymi na krytykę. Rozmówcy reprezentujący nauczanie kościelne w debacie z kimś, kto jest katolikiem, tak jak Ty występują w obu rolach na raz. Musi to jednak wywoływać frustrację w czasie debaty, gdy rozmówca, kiedy mu wygodnie, co i rusz zakłada i zdejmuje oficerską czapkę i oświadcza:Teraz przemawiam do Ciebie jako dowódca i nie zniosę kwestionowania moich słów. A teraz – argumentuję jako partner”.

Piszę o tym, bo tym razem porywasz się wyraźnie na zaatakowanie dowódcy. Nie pomaga Ci jeszcze i to, że Kościół przyznaje się teraz w miarę chętnie do tego, cojego synowie” narozrabiali lat temu czterysta. Dystans między poglądami głoszonymi z ambon w czasach Juliusza II i Benedykta XVI jest jednak tak oczywisty, że przeprosiny takie nie owocują wielkimi skutkami. Co innego, gdy dotykasz problemu duszpasterstwa małżeństw czasów Piusa XI.

I teraz to, co mnie w całej sprawie najbardziej męczy. Zwłaszcza jako metodologa. Przy tak dużym kalibrze salw przydałoby się naprawdę mocne oparcie w argumentach. Tymczasem takie stwierdzenia jak:

„Magisterium, najwyraźniej nie zdając sobie w pełni z tego sprawy, postawiło sumienia katolików przed alternatywą: albo całkowita wierność nauczaniu i ryzyko „uśmiercenia” własnego małżeństwa, albo kosztem nieposłuszeństwa Kościołowi obrona Boga w miłosnej relacji seksualnej przed ignorancją odpowiedzialnych za nauczanie” …są bardzo ciężkie, ale też i trudne do udowodnienia. Czym poprzesz tezę, że 70% oziębłych małżeństw to skutek „Castii connubii”? Wydaje mi się, że wystawiłeś się na zarzut zastosowania małej manipulacyjki w passusie, w którym sugerujesz związek przyczynowy. Z tego, że małżeństwa były oziębłe i że religia jest istotnym czynnikiem określającym przeżywanie seksu nie wynika, że sugerowany przez Ciebie związek jest pewny. Zupełnie nie czuję się tu ekspertem, ale oziębłość seksualna jest chyba chorobą zmodernizowanych społeczeństw, a pamiętam jak przez mgłę, że we „Wproście” lub w „Newsweeku” kilka lat temu jakiś publicysta powoływał się na amerykańskie badania wskazujące na korelację pozytywną między satysfakcją z pożycia seksualnego a posłuszeństwem kościołowi. Wprawdzie w te drugie badania prawie też zupełnie nie wierzę, ale łatwo ktoś może z czymś takim wyskoczyć. Co wtedy zrobisz?

 

Co bym zrobił? Najpierw zauważył, że nigdzie nie napisałem, iż 70% oziębłych małżeństw to skutek „Castii connubii”. Na ten stan wpływ zapewne miało wiele czynników, np. trauma wojny, trudna ówczesna sytuacja materialna, pojmowanie małżeństwa nie jako międzyosobowej więzi, tylko jako osobnego „stanu”, wyznaczającego ściśle prawa i obowiązki osobno dla żony i męża. (W tekście robię takie zastrzeżenie.) Apropos „stanu małżeńskiego”, jeszcze kilka lat temu słyszałem w kościele zapowiedź tzw. „nauk stanowych” – rekolekcji dla mężczyzn i osobno dla kobiet. Takie duszpasterskie podejście utrwala „osobność” zamiast więź. Czy służy wobec tego małżonkom? Kolejny kamyczek do ogródka…

Wracając do pytania, nie interesuje mnie, u ilu dokładnie małżonków pełna wierność nauczaniu doprowadziła do oziębłości. Stawiam natomiast hipotezę, że owo nauczanie prędzej prowadziło do oziębłości niż do szczęścia małżeńskiego. Kościół w ten sposób nie pomagał małżonkom – ten fakt mi wystarcza. Trudniej – jak mi się wydaje – bronić tezy przeciwnej. (Mógłbym się tu powołać na badania z lat 80., czyli po zaistnieniu w świadomości Polek i Polaków „Sztuki kochania” Wisłockiej, w których odsetek oziębłych kobiet znacznie zmalał, ale wolałbym uniknąć dyskusji na temat wartości metodologicznej badań socjologicznych, bo nie o to mi chodzi.)

Natomiast zaciekawiło mnie pytanie związane z „Tertio millenio”: czy to Kościół szkodził, czy ludzie Kościoła? Innymi słowy, czy należy to ujmować tak: „święty Kościół grzesznych ludzi”? Wszystko zależy od tego, gdzie ten święty Kościół jest:  w „urzędzie” (Biskupa Rzymu)? Na „papierze” (w tekście dokumentu)? Sądzę, że jest przede wszystkim w głosie sumienia – czasem stłumionego, czasem mylącego się. Dlatego „święty Kościół” był bardziej w – jeśli tak górnolotnie mogę powiedzieć – sercu Husa, wymawiającego na stosie słowa Credo, niż w słowach, urzędach i autorytecie jego oprawców.

Nieomylność Kościoła

Mówiąc w tekście wstępnym o błędach Magisterium, przyrównałem je do błędów wychowawczych rodziców wobec dzieci. Gościówa zakwestionowała sens takiej analogi, wskazując na jej ryzykowność: dzieci w końcu dorastają i uniezależniają się od rodziców. Prawdę mówiąc, spodziewałem się takiej reakcji, bo jak pamiętasz, Gościówo, już dyskutowaliśmy na ten temat na jednym z forów. J Mimo to bronił będę analogi między Kościołem a rodziną (małym Kościołem!), gdyż uważam, że zysk, jakim jest możliwość wniknięcia w naturę Kościoła, przewyższa ewentualne ryzyko nieporozumień. A poza tym, jednym z głównych zadań wspólnoty wierzących jest przecież doprowadzenie wiary jej członków do pełnej dojrzałości i osobistej odpowiedzialności.

Wiara, choć powinna być osobista, „rodzi się” we wspólnocie. Prosty przykład: gdyby nie wspólnota, nie wiedziałbym nic o Jezusie, choćbym intuicyjnie przeczuwał Jego istnienie. Są ludzie, którzy nie mają rodzin, nie znają swoich rodziców, a jednak wiedzą, że oni musieli istnieć. (Czy to nie rzuca światła na dyskutowane jeszcze dziś zagadnienia anonimowego chrześcijaństwa i zbawienia poza widzialnym Kościołem?)

Jak się ma do tego intrygująca kwestia omylności i nieomylności Kościoła? Tu ryzyko jest duże, więc to, co napiszę, proszę nie traktować jako ortodoksyjnego komentarza do nauczania Magisterium – to moja prywatna refleksja! Otóż sądzę, że podobnie, jak Kościół wobec wiernych, jestem w pewnym zakresie „nieomylny” jako rodzic wobec dzieci. Przede wszystkim „nieomylnie” przekazuję biologiczne życie – to się dziej w dużej mierze poza moją „kontrolą”. Podobnie życie sakramentalne jest przekazywane też „poza” widzialnym Kościołem i niezależnie od jego wszelkich ułomności. Do pewnego stopnia „nieomylnie” przekazuję dziecku także człowieczeństwo, choćbym był fatalnym rodzicem. Wiem, że w tym miejscu wiele osób zaprotestuje. A jednak zaryzykuję obronę tej tezy. Przekonała mnie do tego wypowiedź niezwykłej zakonnicy – siostry Anny Bałchan, pomagającej prostytutkom. Te dziewczyny są nieraz po strasznych przejściach rodzinnych. A ona im mówi: żyjesz, więc musiałaś kiedyś doświadczyć bezinteresownej miłości, niemowlak nie przetrwa bez odrobiny czułości (Wywiad-rzeka Kasi Wiśniewskiej, którego fragment publikowały niedawno „Wysokie obcasy”). Takie życiodajne pieszczoty, nawet odruchowe, są na pewno „nieomylne”. Podobnie nieomylne i życiodajne pieszczoty zdarzają się między małżonkami.

Wracając do nieomylności Kościoła, bywa, że ja, jako mąż i ojciec, oddalam się swoim zachowaniem od tej nieomylności, bywa również, że i Kościół się od niej w pewnych sprawach oddala czy oddalał. Nie znaczy to, że jej nie ma. Ona jest. Dzięki niej trwa i Kościół, i świat. Na szczęcie nie wszystko zależy od nas jako rodziców i małżonków. I nie wszystko w Kościele zależy od ludzi szczególnie za niego odpowiedzialnych.

 

PS. Otrzymałem link do interesującego artykułu: „Wiara chrześcijan i pasterze”. Autorem jest Piotr Sikora, teolog Papieskiej Akademii Teologicznej w Krakowie. Tekst pokazuje, że sztywny podział na Kościół nauczający i słuchający, do którego wciąż jesteśmy w Polsce przyzwyczajeni, nie odpowiada duchowi i naturze pierwotnego Kościoła. Zobaczcie, ciekawe!

 

Sumienie selektywne

Pojawiło się dużo ciekawych wpisów. Nie na wszystkie mam możliwość odpowiedzieć. Zajmę się na razie problemem, który uważam za ważny. Jarema Piotr Piekutowski wspomniał o „selektywnym sumieniu”. Nie od dziś badania statystyczne wskazują, że większość polskich katolików stosuje antykoncepcję. W komentarzach zwykle pojawia się właśnie to określenie: sumienie selektywne. Uważam je za mylące. Sumienie może być błędne – za szerokie albo za wąskie, ale ściśle rzecz biorąc nie może być selektywne. Natomiast zdarza się, że selektywna jest nasza wola: próbuje np. uciszyć czy zbagatelizować głos sumienia, wyprzeć ze świadomości wyrzuty sumienia, itd. Wówczas dokonujemy manipulacji na własnym sumieniu. Trudno wtedy sądzić, że jesteśmy całkowicie uczciwi wobec samych siebie. I tylko wtedy można mówić o „selektywnym katolicyzmie”, o dowolnym wybieraniu norm moralnych. Dlaczego to robimy?
Nie zawsze z wygody czy hedonizmu. Czasem z lęku o wartości, które boimy się utracić. Czasem dlatego, że środowisko wykształciło w nas takie odruchy i nie bardzo potrafimy się temu przeciwstawić, a czasem po prostu ze słabości.
Od tej postawy należy wyraźnie odróżnić sytuację, kiedy w sumieniu autentycznie rozstrzygam, że jestem zobowiązany do jakiegoś działania bądź nie działania wbrew temu, co głosi zewnętrzny autorytet – np. Kościół. Najpierw przykłady na „nie działanie”: przez dwadzieścia wieków Kościół akceptował karę śmierci – były jednostki, które nie godziły się na zabijanie w żadnej sytuacji, np. ks. Jan Zieja; sobory XIII wieku zobowiązywały wiernych pod sankcją konfiskaty majątku (a nawet kary śmierci!) do donoszenia na sąsiadów heretyków, przez pewien czas wprowadzono wręcz kryminogenne prawo obiecujące otrzymywanie w nagrodę części konfiskowanego heretykom majątku, a wszystko w majestacie autorytetu soboru.  Przykłady na sytuacje małżeńskie, w których sumienie rozstrzyga z subiektywną pewnością o obowiązku działania, podawałem w moich tekstach, do których linki znajdują się na skrzydełku blogu. Przypomnę jedną taką sytuację:  małżeństwo z ważnych motywów nie może mieć więcej dzieci, a jednocześnie z niezależnych od siebie powodów nie jest w stanie stosować metod naturalnego planowania rodziny (NPR). Czy wobec tego przez wiele lat mają oni żyć „jak brat i siostra” z wszelkimi tego konsekwencjami? Takie osoby mogą dojść do subiektywnej pewności, że są zobowiązane w sumieniu do działań nieakceptowanych przez Kościół.
Jarema Piotr Piekutowski widzi w tym „podwójną moralność”. Pisze: „Trzeba jasno powiedzieć: albo jestem posłuszny Kościołowi, i wtedy nie przekraczam żadnego nauczania Papieża i Magisterium, albo po prostu jestem nieposłuszny , stawiam się poza obrębem Kościoła i nie mam prawa przystępować do Eucharystii”. To nie jest oczywiste. Takie całkowite uzależnienie moich wyborów moralnych od zewnętrznego autorytetu może przecież świadczyć o niedojrzałości sumienia – w etyce mówi się wtedy o „sumieniu heteronomicznym” albo „sumieniu zewnętrznym”. Natomiast faktem jest, że konflikt między rozstrzygnięciami naszego sumienia a nauczaniem Kościoła stawia nas w trudnej sytuacji wobec wspólnoty. Czy wolno nam wówczas przystępować do Komunii?
To jedno z ważniejszych, moim zdaniem, pytań. Próbowałem na nie odpowiedzieć w tekście „Sumienie a głos Kościoła” (link obok), wskazując, że nie wszystkie prawdy i normy są głoszone przez Kościół z równą „mocą”, a w związku z tym odrzucenie poszczególnych norm nie pociąga za sobą zawsze tych samych konsekwencji. Przyznam, że pisząc ten tekst z ważnych powodów „przekroczyłem” kompetencje publicysty, gdyż rozstrzygnięcie, jakie podałem, jest teologiczne, a ja nie jestem zawodowym teologiem. Te ważne powody to po prostu fakt, że gotowej odpowiedzi nie znalazłem ani w dokumentach Magisterium ani w komentarzach teologicznych. Boleję nad tym, bo pytanie to uważam za naprawdę istotne dla wierzących i ich sumień. Jeśli ktoś bardziej kompetentny wypowie się na ten temat bardziej przekonująco, z chęcią przyznam mu rację.