We wpisie „Udawanie Greka” przedstawiłem krótko historię mojego zmagania z doktryną na temat moralności małżeńskiej. Napisałem, że na dobre wszystko zaczęło się od opublikowania w czerwcu 2003 r. na łamach „TP” tekstu „Seks, miłość i antykoncepcja”. Artykuł ten próbował zdroworozsądkowo zmierzyć się z argumentacją przedstawianą w Kościele na rzecz zakazu antykoncepcji. Wynik był krytyczny wobec nauczania z jednym wyjątkiem: wówczas za jedyną przekonującą rację uznałem sformułowany przez Jana Pawła II argument z „mowy ciała”. Dzisiaj uważam, że przedstawione przeze mnie rozumowanie za tym argumentem jest błędne. Ponieważ mój tekst w międzyczasie zaczął żyć w Internecie własnym życiem (pojawił się na dwóch portalach katolickich, a odnośniki do niego na kilku forach dyskusyjnych), pozwolę sobie dopisać do niego erratę.
Wtedy argumentowałem:
Istnieje subtelna, ale ważna różnica między antykoncepcją a NPR i właśnie zinterpretowanie zachowań seksualnych jako „mowy ciała” pozwala ją uchwycić. Czym innym jest bowiem nieakceptowanie płodności, czyli możliwości poczęcia, a czym innym nieakceptowanie osoby jako istoty seksualnej (w przypadku żony – osoby okresowo płodnej i niepłodnej). Kochając się w okresach niepłodnych, akceptuję żonę właśnie taką, jaka w danej chwili jest, czyli akurat niepłodną. W innych chwilach, czyli w okresach płodnych, zachowuję seksualne milczenie. Takie zachowanie byłoby dwuznaczne, gdyby milczenie seksualne oznaczało nieakceptowanie żony jako osoby w danej chwili płodnej. Czy tak jest rzeczywiście?
Zastanówmy się, co oznacza niepodejmowanie współżycia np. w sytuacji, gdy żonę boli przysłowiowa głowa? Czy nieakceptowanie jej jako osoby seksualnej? Wręcz przeciwnie, w ten sposób wyrażam szacunek dla niej, jako osoby, której seksualność uwarunkowana jest różnymi okolicznościami i dlatego nie zawsze może być dla nas obojga „dostępna”. Podobnie powstrzymując się od współżycia w okresie płodnym, wyrażam szacunek dla żony, której seksualność uwarunkowana jest w tym przypadku wymogami odpowiedzialnego rodzicielstwa. Tym samym „mowa” mojego zachowania jest obiektywnie prawdziwa, gdyż jest zdolna przez cały czas wyrażać miłość – szacunek i akceptację. Używając zaś środków antykoncepcyjnych, nie akceptuję żony taką, jaka jest ze swej natury, a więc cyklicznie płodnej i niepłodnej.
Gdzie tkwi błąd? Nieprawdziwe jest stwierdzenie: „Podobnie powstrzymując się od współżycia w okresie płodnym, wyrażam szacunek dla żony, której seksualność uwarunkowana jest w tym przypadku wymogami odpowiedzialnego rodzicielstwa”, a zwłaszcza wniosek: „Tym samym 'mowa’ mojego zachowania jest obiektywnie prawdziwa, gdyż jest zdolna przez cały czas wyrażać miłość – szacunek i akceptację”.
Argument z „mowy ciała” zakłada, że nasze gesty niezależnie od motywów i subiektywnych przeżyć mają obiektywne znaczenie. To założenie byłoby słuszne, gdyby gesty były jednoznaczne. A tak nie jest. Zwłaszcza tak „skomplikowane” gesty jak stosunek seksualny! Podobnie zresztą niejednoznaczne są używane przez nas w codziennej mowie słowa. Dlaczego zatem zwykle możemy się dość dobrze porozumieć? Dlatego, że kontekst mowy ujednoznacznia nasze wypowiedzi. W moim rozumowaniu twierdzę, że powstrzymanie się od współżycia w okresie płodnym jednoznacznie wyraża wzajemny szacunek i akceptację seksualności. Tak wcale nie musi być: para może w ogóle odrzucać rodzicielstwo i siebie nawzajem, stosując zarazem naturalne metody (np. uważając je za najbardziej „bezpieczne”). Z samego ich zachowania nie wynika czy się akceptują i szanują, czy się nie akceptują i nie szanują. Po prostu założyłem milcząco ich odpowiedzialne rodzicielstwo oraz wzajemną miłość, by następnie „dowieść” tego z samego ich zachowania. Czyli klasyczne petitio principii.
Być może argument Jana Pawła II z „mowy ciała” ma nam coś do powiedzenia, ale przedstawiona przeze mnie pięć lat temu jego wykładnia nie jest poprawna. Errare humanum est.