Archiwum kategorii: Bez kategorii

Kontrowersyjna ekskomunika

Media poinformowały, że metropolita Olinda i Recife w Brazylii abp José Cardoso Sobrinho ekskomunikował matkę i lekarzy, którzy dokonali aborcji bliźniaczej ciąży u 9-letniej dziewczynki – od 3 lat ofiary gwałtów dokonywanych przez jej ojczyma. Lekarze wyjaśniają, że dziewczynka ważyła tylko 36 kg i miała niewielkie szanse, by urodzić, a co ważniejsze – ciąża bliźniacza zagrażała jej życiu. Sprawa bulwersująca z wielu powodów. Spróbuję skomentować tylko sens kościelnej kary.

Ekskomunika jest tzw. karą poprawczą, zmierzającą – jak sama nazwa wskazuje – do poprawy przestępcy i naprawienia zgorszenia. Wbrew potocznym mniemaniom nie jest wykluczeniem z Kościoła, przeciwnie – ekskomunikowany ma wszystkie obowiązki, jakie na katolika nakłada Kościół, m.in. ma obowiązek uczestniczenia w niedzielnej Eucharystii. Kara ta pozbawia przestępcę jedynie pewnych duchowych dóbr, z których najbardziej dotkliwy jest zakaz przyjmowania sakramentów: spowiedzi i Komunii św. Za pewne czyny, których zło moralne jest w świadomości katolików bagatelizowane lub niedostrzegane, Kościół nakłada ekskomunikę „wiążącą mocą samego prawa” (latae sententiae), czyli spadającą na sprawcę automatycznie po dokonaniu czynu – nie potrzeba jej ogłaszać wyrokiem czy dekretem. Tak jest w przypadku aborcji, o czym mówi kanon 1398 Kodeksu Prawa Kanonicznego. W ten sposób Kościół chce uczulić na jej zło. Natomiast nie ma ekskomuniki za gwałt, gdyż czyn ten powszechnie odbierany jest jako moralnie niegodziwy.

Sytuacja bliźniaczej ciąży 9-latki zagrażającej jej życiu jest jednak szczególna. Lekarze stanęli przed dramatycznym dylematem moralnym, czyli konfliktem powinności niemożliwych jednocześnie do spełnienia: powinności ratowania życia dziewczynki oraz powinności nie szkodzenia poczętym w niej płodom. (Polecam rozmowę z s. prof. Barbarą Chyrowicz, autorką świetnej książki „O sytuacjach bez wyjścia w etyce”.) Zgodnie z regułami sztuki medycznej zdecydowali się ratować młodą matkę. Co uczynił arcybiskup Cardoso?

Po pierwsze zinterpretował prawo kanoniczne w taki sposób, że uznał, iż automatycznej ekskomunice podlega także aborcja w sytuacji dylematu moralnego. Jeżeli ma rację, należałoby się w ogóle zastanowić nad sensem ekskomuniki za aborcję. Kara ta bowiem spada automatycznie bez względu na okoliczności, które mogą zmniejszać bądź w ogóle zdejmować moralną winę ze sprawcy. Czym innym jest bowiem sam czyn moralnie zły, a czym innym moralna wina za jego spowodowanie. Intuicyjnie czujemy, że w sytuacji dramatycznego dylematu moralnego trudno jest mówić o osądzaniu winy moralnej.

Po drugie, biskup najprawdopodobniej dekretem zadeklarował ekskomunikę na osobach biorących udział w aborcji ciąży 9-latki, czyli publicznie potwierdził, że ta kara automatycznie spadła na jej sprawców. Tym samym postawił ich w dziwnej sytuacji. Aby uwolnić się od kary, zgodnie z prawem kanonicznym lekarze powinni „rzeczywiście żałować popełnionego czynu, a ponadto odpowiednio naprawić szkodę i zgorszenie lub przynajmniej poważnie to przyrzec” (kanon 1347). Zauważmy, co to oznacza: powinni szczerze żałować, że uratowali dziewczynce życie i publicznie przyrzec, iż w podobnych sytuacjach, będą skazywali swoje pacjentki na niechybną śmierć. Poruszająca nas paradoksalność tej sytuacji wynika z tego, że biskup karą wymusza rozwiązanie nierozwiązywalnego dylematu moralnego.

Spróbuję pokazać, do czego takie podejście może prowadzić na szerszą skalę.

Medycyna na co dzień zmaga się z wieloma przypadkami, które pod względem moralnym przypominają powyższy. Jak podają statystyki, co setna ciąża jest ciążą ekotopową, czyli pozamaciczną. Zagnieżdżony poza macicą zarodek (w 99 % w jajowodzie) ma znikomo małe szanse przeżycia, a co ważniejsze – niewłaściwe zagnieżdżenie poważnie zagraża życiu matki. Procedurą, która w takich przypadkach obowiązuje lekarzy, jest farmakologiczne lub chirurgiczne usunięcie zarodka. Ponieważ przypadki te są tak częste, w praktyce każdy ginekolog-położnik zetknął się z nimi lub zetknie. Gdyby zastosować logikę abp Cardoso, należałoby zatem ekskomunikować całą grupę zawodową.

Takie nieprzemyślane decyzje nie tylko nie realizują sensu kary kościelnej, przede wszystkim gorszą – powodują, że ludzie zniechęcają się do Kościoła i od niego odwracają.

Grzech, o którym Kościół zapomniał

Seksuolodzy alarmują: współczesny styl życia niszczy namiętność. Stres, przepracowanie, niezdrowe odżywianie się oraz brak fizycznej aktywności czynią z nas coraz gorszych kochanków. Z kolei Esther Perel w „Inteligencji erotycznej” przekonuje, że zbyt duża bliskość w związku, bezpieczeństwo, przewidywalność i rutyna skutecznie gaszą pożądanie. Nie trudno przewidzieć, czym grozi w małżeństwie zanik pożądania. Jeśli zatem zależy nam na dobru związku, obok troski o intymność i zaangażowanie trzeba zadbać także o namiętność. To staje się coraz bardziej oczywiste.

Nie dla wszystkich jednakże.

Jest rzeczą intrygującą, że w licznych w ostatnich dziesięcioleciach wypowiedziach Kościoła na temat małżeństwa i seksualności nie znajdziemy ani słowa o konieczności zadbania o pożądanie. Przeciwnie: pożądanie wciąż postrzegane jest jednostronnie – jako groźna drzemiąca w nas siła, która w każdym momencie może okazać swoją niszczycielską moc, wyrywając się spod kontroli i wodząc nas na manowce. Wymaga zatem stałej czujności i trzymania jej w ryzach. Wygląda na to, że z kościelnej perspektywy problemem współczesnych małżonków, także wewnątrz związku, jest wbrew faktom wciąż nadmiar a nie zanik pożądania. Wystarczy przeglądnąć choćby katechezy o małżeństwie Jana Pawła II.

Taki brak równowagi staje się pretekstem do oskarżania Kościoła o zafiksowanie na punkcie seksu i oderwanie od życiowych realiów. Jest to tym bardziej zaskakujące, że Kościół od Soboru Watykańskiego II czyni wiele, by małżeństwo i seksualność dowartościować, a przed wiekami przyjął doktrynę, która bynajmniej nie wymuszała jednostronnej interpretacji.

W XIII wieku św. Tomasz zaadoptował do myśli chrześcijańskiej etykę Arystotelesa, która obok troski o realizm cechowała się umiarem i zdrowym rozsądkiem. Zdaniem Stagiryty, właściwe (czyli cnotliwe) jest działanie lub uczucie, które w danych okolicznościach trafia w „środek”: wadą jest zarówno przesada przekraczająca rozumną miarę, jak i zbytnia powściągliwość, która do owej miary nie dociąga. Odnośnie uczuć Arystoteles pisał w „Etyce nikomachejskiej”: „I tak obawiać się, być odważnym, pożądać, gniewać się, litować się i w ogóle radować się i smucić się można i zbytnio, i za mało, a w obu tych wypadkach niewłaściwie; doznawać zaś tych namiętności we właściwym czasie, z właściwych przyczyn, wobec właściwych osób, we właściwym celu i we właściwy sposób – to właśnie jest drogą zarówno środkową, jak i najlepszą, i to też jest istotną cechą dzielności etycznej”.  

Podkreśliłem czasownik „pożądać”, by zwrócić uwagę, na czym według Arystotelesa polegało niewłaściwe użycie seksualności. Często myślimy, że przekroczenie miary w tej dziedzinie polega na zbytniej intensywności przeżywanej namiętności i pożądania. Nic bardziej błędnego! Nawet niewrażliwy na uroki życia św. Tomasz trzeźwo zauważa: „Nadmiar uczucia, będący wadą, nie mierzy się wielkością jego natężenia, ale według jego stosunku do rozumu (…) gdy przekracza jego granice. Otóż rozkosz, towarzysząca aktowi małżeńskiemu, choć odznacza się bardzo wielkim natężeniem, nie przekracza granic, wyznaczonych jej uprzednio przez rozum, mimo, że w czasie samego trwania rozkoszy rozum nie może wyznaczać tych granic”.

Wadą nadmiaru jest zatem przekroczenie granic rozumu, a dzieje się to wtedy, zdaniem Arystotelesa i św. Tomasza, gdy ulegamy pożądaniu w niewłaściwych „okolicznościach”. Widać to wyraźnie np. w akcie pedofilskim – pedofil przekracza wszystkie rozumne granice: pożąda w niewłaściwym czasie, niewłaściwej osoby, z niewłaściwych przyczyn i w niewłaściwym celu.

  Ale – pamiętajmy – zgrzeszyć możemy także brakiem pożądania, gdy „okoliczności” akurat się go domagają. Niewątpliwie małżeństwo, zagrożone dzisiaj śmiercią namiętności, domaga się szczególnej troski o pożądanie. Św. Tomasz w jednym z artykułów swojej Sumy pisze o grzechu niewrażliwości: insensibilitas. „Kto by zatem do tego stopnia unikał przyjemności, że powstrzymywałby się od tego, co jest konieczne do zachowania natury, popełniałby grzech sprzeczny z porządkiem natury. Na tym zaś polega wada niewrażliwości”. Specjaliści od Tomasza wiedzą, że „grzech sprzeczny z porządkiem natury” nie jest wcale jakimś pośledniejszym grzechem.

Dlaczego Kościół tak łatwo zapomniał akurat o grzechu niewrażliwości, i wciąż o nim nie pamięta, mimo dokonujących się przemian w nauczaniu o seksualności?

Przyczyny są zapewne wielorakie. Spróbuję je rozszyfrować w następnych wpisach. Tymczasem na koniec jeszcze jedno spostrzeżenie. Dzisiaj mierzi nas rozpatrywanie problemów seksualnych w kategoriach etycznych: pojęcie cnoty umiarkowania (Arystoteles, św. Tomasz) zastąpiliśmy pojęciem inteligencji erotycznej (Esther Perel). Ale zauważmy: przecież nadal chodzi o właściwą miarę. J

Czy seks jest „mową ciała”?

Anias pytała, czym dla mnie jest seks małżeński, skoro w nauczaniu Kościoła doszukuję się wciąż słabości. Z kolei MagCzu wspomniała o tekście ks. Paczosa „O powszechności cnoty dziewictwa”, który przy pomocy św. Tomasza przekonywał, że duchowym powołaniem wszystkich – także małżonków – jest całkowita wstrzemięźliwość. Ponieważ teza ta jest, jak przyznacie, nieco… kontrowersyjna, redakcja miesięcznika Znak opublikowała ciekawy numer zredagowany z polemik pt. „Czy Pan Bóg lubi żonatych” (11/2006). Z ks. Paczosem wtedy bezpośrednio polemizował o. Knotz; wypowiedział się także Tadeusz Bartoś. Bardzo ciekawy jest też artykuł „Narodzić się do życia śmiertelnego”, który wskazywał, że bezżeństwo, niezależnie od tego, że może być wyborem „dla królestwa niebieskiego”, zawsze pozostaje raną, czymś, czego nie sposób nazwać dobrem samym w sobie i kojarzyć z niebem (pozdrawiam Autorkę J).

Ja również zostałem zaproszony i wykorzystałem okazję, by nieco straceńczo spróbować „odwrócić” paradygmat katolickiej duchowości – odwołałem się do wybitnego protestanckiego teologa Jürgena Moltmanna, który głosi, że nie uduchowienie, a „ucieleśnienie jest kresem wszelkich Bożych dzieł”. Stąd tytuł mojego tekstu: „Dwa paradygmaty”. Ponieważ Znak niestety nie udostępnia swoich numerów w internecie, chciałbym, żebyście przynajmniej poznali fragment, odnoszący się właśnie do sensu małżeńskiego współżycia, tak jak go rozumiem. A rozumiem oczywiście J w pewnej opozycji do koncepcji „mowy ciała” autorstwa Jana Pawła II. Oto ten fragment:

 

Ks. Paczos w tekście „O powszechności cnoty dziewictwa” nie ułatwia sobie zadania. Uznając za prawdziwą tomaszową naukę o duchowej roli cnoty dziewictwa, odrzuca arystotelesowską argumentację Akwinaty [deprecjonującą seks]. Dla Tomasza każdy stosunek seksualny naznaczony jest skazą, brzydotą (turpitudo), gdyż bez względu na szlachetny motyw małżonkowie muszą ulec pożądaniu, by współżycie mogło dojść do skutku. „Rozum nurza się wówczas w zmysłowości”, a to jest niegodne istoty wolnej i rozumnej. Ks. Paczos, przeciwstawiając się takiej negatywnej ocenie seksualności, pyta jak gdyby sam siebie: „A gdyby ktoś współżył z żoną, w pełni panując nad sobą, zachowując trzeźwość umysłu i podtrzymując nieustannie swoją miłosną, oblubieńczą więź, gdyby ktoś w akcie seksualnym wyrażał się cały, mając przekonanie, że właśnie teraz urzeczywistnia się najpełniejszy akt jego osoby, gdyby ktoś doświadczał całej głębi znaku zawartej w zjednoczeniu fizycznym, znaku, wyrażającego pragnienie zjednoczenia się nie tyle dwóch ciał, co dwóch dusz czy osób? Gdyby takie było czyjeś głębokie, prawdziwe doświadczenie, jaka wówczas byłaby racja dla dziewictwa?”. W odpowiedzi po platońsku odwołuje się do wewnętrznej logiki rozwoju duchowego, który czyni niepotrzebnym cielesne wyrazy.

Paradoksalnie jednak to św. Tomasz, a nie ks. Paczos jest w tym miejscu bliższy rzeczywistości. W rzeczy samej, każdy stosunek seksualny ostatecznie jest poddaniem się dynamizmom ciała. Rolą podmiotu jest umiejętnie je obudzić. Czy to jednak uwłacza człowiekowi? Odpowiedź zależeć będzie od spełnienia pewnych warunków. Jeśli zostaną one spełnione, współżyjący nie tylko nie ponoszą żadnej duchowej szkody, przeciwnie – współżycie staje się jedynym (obok elitarnej ekstazy mistycznej) miejscem tak intensywnego i pełnego doświadczenia jedności z drugim człowiekiem oraz wewnętrznej jedności ducha z ciałem. Chodzi więc nie o pytanie, czy da się współżycie duchowo usprawiedliwić, ale czy dotychczas stosowaliśmy adekwatne kryteria do jego oceny i zrozumienia. Innymi słowy: czy tradycyjny paradygmat katolickiej antropologii [sensem ciała jest jego maksymalne uduchowienie] jest w stanie ostać się wobec oczywistości i siły doświadczenia kochających się małżonków?

Jan Paweł II w swoich katechezach o małżeństwie wprowadził pojęcie „prawdy mowy ciała”. Mowa ciała jest prawdziwa, gdy wyraża oddanie osobowe współżyjących, czyli jeśli jest znakiem miłości oblubieńczej. Ale w doświadczeniu małżonków współżycie nie tylko  w y r a ż a  oddanie, także, a może przede wszystkim  j e s t  ono rzeczywistym oddaniem. Gdyby współżycie tylko poświadczało w sposób widzialny o tym, co dokonuje się w sposób niewidzialny w duszach oddających się sobie osób, to rację miałby ks. Paczos, wskazując, że osoby na odpowiednim poziomie rozwoju duchowego, których wspólne życie już podtrzymuje „jeden oddech”, nie potrzebują dla doświadczania komunii osobowej aż tak cielesnych znaków, jak stosunek seksualny; wystarczy spojrzenie, gest, słowo. Tymczasem we współżyciu jest coś więcej niż tylko widzialny symbol, jest naddatek sensu, tworzy się nowa rzeczywistość, której duch sam z siebie nie jest w stanie stworzyć ani przewidzieć. Wzajemna relacja nawet najbardziej uduchowionych osób, po podjęciu współżycia, zmienia się. Coś ważnego się wydarza. Dlatego kochające się osoby nie dysponują żadnym ekwiwalentem, który mógłby adekwatnie zastąpić współżycie.

To wszystko świadczy o tym, że jesteśmy istotami nierozerwalnie duchowo-cielesnymi. Nie można twierdzić, że osoba jest bardziej po stronie ducha, a mniej po stronie ciała, albo że tym bardziej jest sobą, im bardziej jest duchem. Do tego stopnia człowiek jest duchem wcielonym i zarazem ciałem uduchowionym, że relacja wyrażania jest obustronna: zarówno ciało wyraża ducha, jak i duch wyraża ciało. Przecież małżonkowie, którzy po przeżyciu seksualnej ekstazy czule wyznają sobie miłość, w sposób duchowy wyrażają i potwierdzają to, co przed momentem dokonało się w ich ciałach. I prawdę powiedziawszy, słowa są wobec tej tajemnicy za małe.

Próbując zatem opisać współżycie przy pomocy relacji wyrażania, niewiele jeszcze o znaczeniu stosunku seksualnego mówimy. Powiedziałem, za Janem Pawłem II, że współżycie jest wzajemnym całoosobowym oddaniem. Małżonkowie oddają się i przyjmują cali – i z duszą, i z ciałem (należałoby tu dodać: ze wspólnym życiem, troskami i radościami, planami i marzeniami). To także jeszcze za mało. Choć niewątpliwie i wzajemność, i decyzja oddania oraz przyjęcia należą do wspomnianych wyżej warunków szczerości oraz fortunności współżycia. A jednak czuły pocałunek wtulonych w siebie małżonków również jest cielesno-duchowym powierzeniem siebie w ręce kochanej osoby.

Najbardziej istotny wymiar współżycia jest paradoksalnie związany z owymi seksualnymi dynamizmami ciała. Poprzez pieszczoty małżonkowie wyzwalają siły, których nie są ani twórcami, ani do końca panami. W ekstazie seksualnej doświadczają czegoś, co ich przerasta, czym sami z siebie (z własnej woli i duchowych możliwości) nie byliby się w stanie obdarować. A więc, nie tylko się sobą nawzajem obdarowują, ale także przeżywają razem obdarowanie. To przeżycie wspólnoty daru (łaski?), które wyrywa ich na moment z codzienności, jest – jak sądzę – najgłębszą istotą współżycia. Dokonuje się to poprzez ciało, z czego oczywiście nie mógł zdawać sobie sprawy św. Tomasz.

 

Jeszcze kilka słów dopowiedzenia: Jan Paweł II zaczął rozwijać pomysł, by w akcie seksualnym dostrzegać „mowę ciała”, po to właśnie, aby pokazać, że stosunek antykoncepcyjny nie może być przeżyciem w pełni miłosnym, gdyż jest „zafałszowany” – nie jest w stanie w pełni „wyrazić” miłości. Pamiętacie, że w tekście „Skutki niedokończonej rewolucji” pokazywałem, że teraz o to głównie toczy się „walka” między Magisterium a… małżonkami. Na korzyść małżonków uciekających się do antykoncepcji działa fakt, że sens i prawdziwość każdej mowy po części zależne są zawsze od kontekstu: jeśli tym kontekstem jest wymóg odpowiedzialnego rodzicielstwa, małżonkowie odczytują akt jako wyraz miłości, niezależnie od tego czy jest celowo wybrany jako naturalnie niepłodny (w przypadku NPR), czy też sztucznie obezpłodniony.

Ja idę dalej i twierdzę, że do seksu jako „mowy ciała” nie da się wprost zastosować kategorii „prawda – fałsz”, ponieważ jest to szczególna mowa. Bardziej obeznani w filozofii współczesnej na pewno już rozpoznali, że w powyższym fragmencie milcząco odwołuję się do osiągnięć brytyjskiego filozofa języka – Johna Austina. Austin zauważył, że niektóre sensowne zdania nie są ani prawdziwe, ani fałszywe: np. obietnice, umowy, zakładanie się, wyrażenie wątpliwości czy przekonań, ogłaszanie rozporządzeń prawnych. Takie formy językowe, które Austin nazwał „performatywnymi”, nie są prawdziwe ani fałszywe, gdyż nie opisują faktów, tylko je… tworzą. Mogą zatem być fortunne albo niefortunne, czy też szczere albo nieszczere. Moim zdaniem, jeśli seks jest „mową ciała”, to jest właśnie „mową performatywną” – nie tyle wyraża rzeczywistość, ile ją tworzy. Bo, jak już wiecie, współżycie według mnie tworzy trwałą relację intymności seksualnej, w przestrzeni której rozkwita (albo i nie) małżeńska miłość. Seks zatem może być fortunny albo niefortunny, czy też szczery albo nieszczery. Zależeć to będzie od spełnienia pewnych warunków. Najważniejszym z nich jest, jak mi się wydaje, zawarcie małżeństwa.

Przepraszam za ten „techniczny” komentarz, ale skoro mocuję się z samym Janem Pawłem II, muszę starać się o precyzję.

Moralność seksu oralnego

Nie ma współczesnej wypowiedzi Magisterium wprost na temat seksu oralnego w małżeństwie. Moralne zło takiego zachowania można wywnioskować pośrednio z wypowiedzi traktujących o sensie seksualności. Na przykład instrukcja Kongregacji Nauki Wiary z 1975 roku „Persona humana” stwierdza: „Bez względu na świadomy i dobrowolny motyw użycie władz seksualnych poza prawidłowym pożyciem małżeńskim w sposób istotny sprzeciwia się ich celowości. W takich przypadkach brakuje bowiem relacji seksualnej wymaganej przez porządek moralny, która urzeczywistnia w kontekście prawdziwej miłości pełny sens wzajemnego oddania się sobie i przekazywania życia ludzkiego. Do tej prawidłowej relacji należy odnieść ocenę wszelkiej świadomej i dobrowolnej aktywności seksualnej” (9). Zatem tylko pełny stosunek małżeński jest moralny.

Nie jest to zaskakujące, gdyż tradycja bardzo surowo obchodziła się z oralnymi pieszczotami. Św. Tomasz w zachowaniach innych niż pełny stosunek kobiety i mężczyzny widział grzech przeciwko naturze. Na początku XX wieku w niektórych hiszpańskich prowincjach tzw. onanizm małżeński traktowany był tak surowo, jak dzisiaj Kościół traktuje aborcję: na małżonków automatycznie spadała ekskomunika, której zdjęcie zarezerwowane było biskupowi.

Współcześni moraliści starają się jednak omijać pytanie o seks oralny, a jeśli wypowiadają się na ten temat, to bez wchodzenia w głębsze uzasadnienie. Wspominany przeze mnie poprzednio austriacki moralista bp Andreas Laun w „Przewodniku dla zakochanych” (wyd. M, 2001) po prostu autorytatywnie stwierdza, że wszystko, co wykracza poza pełny stosunek, nie jest po myśli Bożej: „Do prawdziwie małżeńskiego współżycia przynależy też akceptacja płciowego ukształtowania mężczyzny i kobiety tak, jak zostali oni stworzeni przez Boga. Inne formy rzekomego 'złączenia’ mogą stanowić pewną seksualną atrakcję, (…) nie są jednak, pomijając ich sterylność, mową miłości i prawdziwym złączeniem” (s. 91).

O. Ksawery Knotz nie ma nic przeciwko, pod warunkiem, że seks oralny podejmowany jest w ramach gry wstępnej. Można pytać: dlaczego tylko wtedy? Z kolei na podchwytliwe pytanie, czy moralne będą pieszczoty oralne doprowadzające do ponownego orgazmu po wcześniejszym pełnym stosunku (odpada wtedy zarzut o antykoncepcyjną intencję), o. Jacek Salij unika jednoznacznej odpowiedzi („W drodze” 12/05). Najpierw sugeruje nadużycie seksualności: „Coś fatalnego dzieje się z miłością małżeńską, jeżeli któreś z małżonków albo jeżeli nawet oboje nastawiają się podczas spotkania intymnego przede wszystkim na zaspokojenie swojej potrzeby seksualnej. (…) Niezwykła intensywność przyjemności seksualnej jest dla małżonków zachętą do wejścia w sytuację, z której może począć się dziecko, i do zaakceptowania trudu, którego później będzie wymagało przyjęcie go i wychowanie, jeżeli zostanie ono poczęte. Właśnie dlatego spotkań seksualnych nie powinno się egoistycznie marnować na wymyślanie coraz to bardziej wyszukanych przyjemności”. Po czym w puencie wycofuje się i rozstrzygnięcie pozostawia sumieniu małżonków: „Szczegółowe jednak reguły zachowań w łożu małżeńskim powinni sobie wypracować sami małżonkowie. Byleby okazywanie sobie wzajemnie szacunku i miłości było naczelnym prawem ich małżeńskiego współżycia, i byleby nie stosowali technik antykoncepcyjnych”.

Sądzę, że dzisiaj dysponujemy danymi, by uznać tradycyjne podejście za błędne (pruderyjne?). Oto moje uzasadnienie:

Niedawno przypadkowo sięgnąłem po klasyczną już pozycję: „Zachowania intymne” Desmonda Morrisa (autora „Nagiej małpy”). Nie spodziewałem się rewelacji, gdyż książka ta została napisana w 1971 roku, a więc dość dawno (polskie wydanie ukazało się w 1998 r.). Autor jest etologiem – zoologiem, który bada zachowania zwierząt – i jak pisze, w książce tej przygląda się zwierzęciu ludzkiemu, m.in. jego zachowaniom seksualnym. Mimo leciwości publikacji zaskoczyła mnie trafność wniosków i intuicji Morrisa, którą, jak się można przekonać, precyzyjnie potwierdza współczesna nauka.  

Morris analizuje zachowanie podczas zakochania. Wyróżnia dwanaście etapów coraz bardziej intymnego zbliżenia i budowania więzi, począwszy od wzajemnego zauważenia się, rozmowy, delikatnego dotyku „ręka-ręka”, aż po zaawansowane pieszczoty i kopulację. To wszystko jest o wiele bardziej skomplikowane i trwa o wiele dłużej, łącznie z samym czasem trwania stosunku seksualnego, niż u naczelnych. Autor pyta: „Skąd więc biorą się u nas te wszystkie delikatne, niepewne dotknięcia, trzymanie się za ręce w okresie zalotów i owe pełne namiętności ruchy mające wywołać podniecenie w czasie gry wstępnej?”. Odpowiedź zrazu może budzić zdumienie: „Jak się zdaje, niemal wszystko to wywodzi się z opisanych wcześniej przejawów intymności między matką a dzieckiem. Prawie żadna z tych praktyk nie jest 'nowa’ i nie rozwinęła się tylko po to, by służyć wyłącznie celom seksualnym. Pod względem zachowania zakochanie się bardzo przypomina powrót do okresu niemowlęctwa” (s. 103). Ze względu na ewentualność pojawienia się w wyniku współżycia dziecka, które wymaga długotrwałej opieki obojga rodziców, w naszą seksualność wkomponowane są mechanizmy tworzenia silnej intymnej więzi, wykorzystujące to, co już mamy „w głowie”: niezwykłą relację z matką z okresu prenatalnego i postnatalnego. Jeżeli rozwój dziecka polega na stopniowym uwalnianiu się i uniezależnianiu od więzi z matką, kochankowie przechodzą jakby ten sam proces, tylko w odwrotnym kierunku: od niezależności do silnej więzi.

Wywody Morrisa przestaną być zaskakujące, gdy skojarzymy je z artykułem z „New York Timesa„, do którego link podał niezawodny Politolog. Naukowcy coraz bardziej są przekonani, że to, co Kościół nazywa „znaczeniem jednoczącym aktu małżeńskiego”, ma inną ewolucyjną genezę niż sama kopulacja prowadząca do prokreacji. „Ludzka miłość jest inicjowana przez 'łańcuch biochemicznych zdarzeń’, który rozwinął się pierwotnie na bazie prastarego układu w mózgu, regulującego tworzenie więzi między matką a dzieckiem. U ssaków układ ten jest pobudzany przez oksytocynę wydzielającą się podczas porodu oraz karmienia piersią” – pisze autor NYT. Za czasów Morrisa neurochemia była jeszcze w powijakach – nie wiedział on, że silną emocjonalną więź stymuluje u kobiet oksytocyna wydzielana także podczas pieszczot i stosunku płciowego, a u mężczyzn zbliżona w działaniu wazopresyna.

Już się zapewne domyślacie, jakiego znaczenia w świetle tych danych nabiera seks oralny. Morris zauważa: „Gdy zaloty osiągają stadium przedkopulacyjne, wzorce z czasów dzieciństwa bynajmniej nie zanikają, ale wręcz się odradzają, aż wreszcie dochodzą do fazy ssania piersi matki”. Po czym bez owijania w bawełnę dodaje: „Efekt ulega wzmocnieniu, gdy pseudopiersi uzyskują możliwość produkowania pseudomleka. Można to osiągnąć przez wzmożone ślinienie się kochanka czy kochanki lub przez zwiększoną ilość wydzielin z narządów rodnych kobiety i płynu nasieniowego mężczyzny” (s. 105). Seks oralny staje się wręcz archetypicznym zachowaniem wzmacniającym więź.

Co z tego wynika dla małżeńskiej moralności?

Gdyby św. Tomasz znał współczesne dane, musiałby przyznać, że oralne pieszczoty są jak najbardziej zgodne z naturą ludzkiej seksualności. Gdy uwzględnimy, że Bóg, stwarzając, posługuje się ewolucją (a tego założenia dzisiaj w teologii nie da się odrzucić), do „płciowego ukształtowania mężczyzny i kobiety” jak najbardziej przynależą zachowania oralne. Gdybyśmy natomiast chcieli odwoływać się w piętnowaniu niektórych zachowań seksualnych do psychologii głębi (a czyni tak m.in. o. Knotz), to w naszej podświadomości na pewno tkwi pamięć o przyjemności ssania matczynego cycusia.

Czy zatem zasada sformułowana w „Persona humana”, wyznaczająca sens ludzkiej seksualności i regulująca moralność tej dziedziny, nie staje się coraz bardziej anachroniczna?

Skutki niedokończonej rewolucji

We wpisie „Humanae vitae: a jednak rewolucja!” podzieliłem się swoim odkryciem nowej interpretacji decyzji Pawła VI. Stwierdziłem, że wbrew tradycji Papież dostrzegł przedmiot stosunku seksualnego (bezpośredni jego cel i naturalny skutek) nie w prokreacji, tylko w „wyrażaniu i umacnianiu zespolenia małżonków”. Równocześnie jednak uzależnił skuteczność i etyczną poprawność tego podmiotowego doświadczenia (przeżycia!) od zachowania przez każdy akt „wewnętrznego przeznaczenia do przekazywania życia”. Kiedy przeglądam późniejsze wypowiedzi Magisterium, przekonuję się, że to trafna interpretacja HV. Podam jeden przykład. Jan Paweł II w encyklice „Evangelium vitae” poświęca antykoncepcji tylko jedno zdanie, gdyż nie jest ona głównym tematem tego dokumentu. Ale właśnie dlatego pisze to, co uważa za najbardziej istotne. Czytamy zatem, że zło antykoncepcji „jest sprzeczne z pełną prawdą aktu płciowego jako właściwego wyrazu miłości małżeńskiej” (nr 13). Zauważcie, że antykoncepcja nie tyle godzi w prokreacyjną celowość aktu, co właśnie w zdolność wyrażania miłości przez sam akt. Wszystko się zgadza!

Napisałem też, że od czasu HV wysiłek Magisterium poszedł w tę stronę, by za wszelką cenę dowodzić niemożności pogodzenia antykoncepcji z miłością na poziomie świadomości małżonków. Chciałbym kontynuować tę refleksję, gdyż w pewnym sensie jest ona zwieńczeniem moich ponad sześcioletnich prywatnych badań. Przyjrzyjmy się skutkom niedokończonej rewolucji w dziedzinie etyki małżeńskiej.

Politolog zwrócił uwagę na wypowiedź kard. Martiniego zacytowaną przez ks. Bonieckiego: „To bardzo smutne, że ta encyklika przyczyniła się do tego, iż wielu nie traktuje już serio Kościoła jako rozmówcy i nauczyciela. (…) Uznaję, że encyklika 'Humanae vitae’, niestety, miała także efekty negatywne. Wiele osób oddaliło się od Kościoła. Wynikła z tego poważna szkoda”. Zatem zdaniem wybitnego kardynała skutki encykliki były wprost antyduszpasterskie. To poważny zarzut.

Oczywiście obrońcy HV będą te same społeczno-kulturowe fakty inaczej interpretować. Jeden z kilku ważnych niemieckojęzycznych moralistów broniących Papieża – austriacki biskup Andreas Laun, winą za obecną sytuacje obarcza „dwuznaczną” postawę ówczesnych biskupów, którzy poprzez publiczne deklaracje próbowali złagodzić wstrząs wywołany HV. (Laun cytuje najważniejsze stwierdzenia deklaracji z Köngstein i Maria Trost.)  Pamiętacie, że podobne tezy wygłaszał kard. Schönborn przy okazji 40-lecia HV.  

Już pisałem, że takie oskarżanie się o powodowanie niekorzystnych przemian społecznych trudno zweryfikować. Istotne jest pytanie: czy Paweł VI miał rację? Bo gdyby nie miał racji, to socjologiczne dywagacje uzyskują zupełnie inny kontekst. Otóż, to, co zrobił Paweł VI w HV, skutecznie zablokowało rozstrzygnięcie pytania, czy ma on rację. I to uważam za najpoważniejszy negatywny skutek tej encykliki: uniemożliwia ona rozumną dyskusję, natomiast sprzyja argumentacji perswazyjnej, fantastycznej, czy wręcz demagogicznej. Dlaczego?

Dawniej, gdy za cel stosunku uważano dzidziusia, wszelkie zachowanie, które tego dzidziusia usiłowało ominąć czy wyeliminować, było niemoralne – akt wtedy służył czemu innemu niż miał służyć, zatem stanowił wyraz manipulowania płciowością. Dlatego był niemoralny. Paweł VI uznał, że celem stosunku jest miłosne przeżycie – brzmi dobrze, nieprawdaż?! Zaraz jednak dodał, że działania antykoncepcyjne psują akt, zatem psują zarazem przeżycie. I znów akt nie służy temu, czemu ma służyć, w związku z tym jest niemoralny. Zauważcie, że moralne zło zachowań uzależnione zostało w tym przypadku od wadliwości przeżycia – podmiotowego, subiektywnego doświadczenia. Konia z rzędem temu, komu uda się jasno i bezdyskusyjnie wykazać konieczny związek antykoncepcji z psuciem przeżycia! (Zresztą tego samego konia z rzędem dla kogoś, komu uda się wykazać brak takiego związku!)

Wielu próbowało. Jan Paweł II na przykład dużo pisał o „mowie ciała” fałszowanej przez antykoncepcję. Do tego argumentu odniosłem się m.in. w „Erracie do mojego tekstu”. Być może będzie jeszcze okazja szerzej o tym napisać. Dzisiaj dwa przykłady, które wyraźniej pokazują kłopoty z rozumnością w argumentacji.

Wspomniany austriacki biskup Andreas Laun tak pisze 40 lat po HV: „Dlaczego antykoncepcja zwraca się przeciwko miłości? Odpowiedź na to pytanie mogę tu tylko naszkicować: miłość łączy, antykoncepcja dzieli. Antykoncepcja zmienia partnera w innego człowieka. W ten sposób antykoncepcja jest 'niewiernością w wersji light’, można ją porównać do zachowania mężczyzny, który obejmując własną żonę, myśli o innej kobiecie. W przypadku antykoncepcji sytuacja jest odwrotna: Mężczyzna myśli o swojej żonie, lecz obejmuje 'inną’ – swoją dawniej płodną żonę, która stała się bezpłodna”.

No cóż, jeśli płodność wyznacza tożsamość, to należałoby się zaniepokoić, kim staje się kobieta wkraczająca w okresową niepłodność – kosmitką? Powtarzam, bp Laun to niegłupi facet!

Drugi przykład jest dużo bardziej dla mnie bolesny, bo dotyczy osoby, którą osobiście znam i która wiele dobrego robi dla małżeństw i ich problemów (i wiele razy ją tu promowałem). Tekst, który chcę wskazać, jednak rzuca cień na całą tę wybitnie pozytywną pracę.  

Na swojej stronie o. Knotz zamieścił artykuł „Ubezpłodnienie – zagrożenie dla więzi małżeńskiej„. Dziwny to tekst – ni to opis, ni przepowiednia. W każdym razie, traktując go serio, naprawdę można się antykoncepcji przestraszyć. Kilka wyimków: „Spokój, jaki daje antykoncepcja, jest bowiem podobny do spokoju, jaki przynosi śmierć. Jest ona formą kastracji, która rani i kaleczy zdrowy organizm mężczyzny lub kobiety. (…) Obietnica miłości, od tej pory nieskrępowanej płodnością, realizuje się w sposób satysfakcjonujący (przynajmniej przez jakiś czas) na poziomie fizycznego kontaktu. Jednak na głębszych poziomach psychicznym i duchowym dobrowolne wykluczenie fizycznej płodności zaczyna powoli wydawać swoje negatywne owoce. Przeżycie, które towarzyszy aktowi seksualnemu, zaczyna niespostrzeżenie przesuwać się w stronę szukania samej tylko przyjemności seksualnej. Po pewnym czasie takiego współżycia zmienia się wewnętrzna atmosfera duchowa, emocjonalny klimat, który towarzyszy aktowi. Pojawia się coraz mniej troski o dobro partnera, o jego radość i satysfakcję. Poprawność seksualnych technik i zachowań nie jest w stanie przysłonić egoistycznego podejścia do współżycia seksualnego. (…) Postępujący proces zniszczenia małżeńskiej więzi uderza ze wzmożoną siłą na przeżywanie fizycznego doświadczenia seksualnego. Zaangażowanie seksualne małżonków jest bowiem bezpośrednio związane z ich emocjami. Akty małżeńskie odbywane bez autentycznej miłości wyjaławiają człowieka czyniąc go wewnętrznie pustym (niepłodnym). W konsekwencji także i współżycie seksualne zamiast łączyć oddala ludzi od siebie, hamuje miłość, także i erotyczną. W doświadczeniu seksualnym niknie spontaniczność”.

Jak łatwo jest taką wizję wmówić małżonkom, którzy nie są pewni swego rozeznania duchowego!

Wiara jako… afrodyzjak

Esther Perel w „Inteligencji erotycznej” twierdzi, że miłość, a w niej potrzeba bezpieczeństwa, bliskości i troski, oraz erotyka, czyli namiętność, pożądanie i ekscytacja, to dwie często przeciwstawne „równoległe narracje” (s. 42). Co to oznacza? 

Przede wszystkim to, że nie ma między nimi harmonii polegającej na prostej zależności (np. linearnej – jak jedno rośnie, automatycznie rośnie także drugie), jakbyśmy chcieli i jak często naiwnie zakładamy. Niestety, o oba komponenty związku trzeba się starać osobno, często głowiąc się, jak nie utracić pierwszego przy podsycaniu drugiego i na odwrót. Na tym ma polegać inteligencja erotyczna: na umiejętności wprowadzania niezbędnego dla pożądania dystansu między partnerami w taki sposób, by jednocześnie wzmocnić związek, a nie zniweczyć go. Perel jest optymistką – twierdzi, że taka chwiejna równowaga przy odpowiednim stałym zaangażowaniu, pomysłowości i odwadze eksperymentowania jest możliwa. I to mnie głównie zaciekawiło – jeżeli harmonia jest nieprzypadkowo możliwa, oznacza to, że gdzieś poza bezpośrednim naszym zasięgiem znajduje się pierwotny splot tych narracji – bije wspólne źródło miłości i namiętności. Ciekawe jest też pytanie, skąd ta dysharmonia się ostatecznie bierze i dlaczego godzenie miłości z namiętnością jest takie trudne.

Perel programowo nie stawia tak dalekosiężnych pytań – interesują ją tylko praktyczne rozwiązania, gdyż jako terapeutka pragnie zachować neutralność wobec sporów o istotę seksualności i ostatecznych jej fundamentów. Rozumiem taką postawę, niemniej prowadzi ona do wyraźnych ograniczeń i mnie, jako osobie, która korzysta z seksualności w małżeństwie, to nie wystarcza. Spróbuję wskazać na te ograniczenia.

Po pierwsze, nie mając całościowej perspektywy i wglądu, nie znamy granic takiej doraźnej regulacji pożądania – nie wiemy, kiedy zwiększanie dystansu zacznie godzić w sam związek. W książce, obok wielu cennych uwag, pojawiają się także zaskakujące porady, np. żonie, której mąż wydaje się być zbyt opiekuńczy i czuły, Perel radzi: „Dlaczego się z nim nie rozwiedziesz? – pytam. – Zostań z nim, ale się rozwiedź. Może gdy nie będziesz żoną, nie będzie ci się wydawał takim domowym miśkiem” (s. 51). Czy podkręcanie pożądania rzeczywiście warte jest zanegowania instytucji małżeństwa? Autorka wśród przykładów twórczej inwencji wymienia (s. 242) również doroczny wyjazd na spotkanie swingersów (seks zbiorowy). Choć nie czyni z tego uniwersalnego wzorca dla każdej pary, uznanie takiego pomysłu za godnego uwagi wydaje mi się mimo wszystko podejściem zbyt kontrowersyjnym.

Po drugie, mam wrażenie, że niekiedy optymizm Perel jest po prostu zbyt łatwy i powierzchowny – amerykańska terapeutka zachowuje się trochę jak lekarz unikający ryzykownych i bolesnych diagnoz i leczący jedynie objawowo. Przypadek notorycznie zdradzającego żonę i uzależnionego od pornografii Philipa (s. 226) jest tego dobrym przykładem. Ewidentnego seksoholika nie wyleczy się, doradzając mu, by zaproponował żonie to, co go „najbardziej kręci”: „zabawki, bieliznę, porno, mówienie sprośności”. Trudno się dziwić, że autorka, co sama przyznaje, przez kilka lat pomagała Philipowi i jego żonie bez spektakularnych sukcesów.

W poprzednim wpisie cytowałem fragment „Inteligencji erotycznej” wskazujący na konflikt między miłością i pożądaniem. Kończy się on uwagą: „Zbyt często jednak, gdy pary umoszczą się już w swojej wygodnej miłości, zapominają, by dorzucić drew, aby nie zgasł płomień pożądania. Zapominają też, że ogień potrzebuje powietrza” (s. 56). W ostatnim zdaniu chodzi oczywiście o konieczną dla pożądania wolność, autonomię i indywidualność partnerów. Nie jest najlepszym pomysłem uzależniać poczucie własnej wartości całkowicie od drugiego człowieka, choćby najbliższego i najbardziej kochanego. Nie jest też dobre – ani dla miłości, ani dla pożądania – przekonanie, że razem nad wszystkim jesteśmy wstanie zapanować. To zbyt obciąża czy nawet paraliżuje zarówno każdego z partnerów, jak sam związek. Przede wszystkim takie przekonanie jest po prostu złudzeniem (wspominałem już o tym we wpisie „Intymność duchowa„).

Perel mówi, że każdy związek potrzebuje przestrzeni. To święta prawda – powiedziałbym nawet: nie byle jakiej przestrzeni. W każdym razie takiej, która zdejmie z nas nieznośny ciężar pełnej odpowiedzialności za miłość i pożądanie. A takiej przestrzeni sami sobie nie zbudujemy. Bardzo celnie Perel zauważa, że: „Seks często pozostaje ostatnim placem zabaw, na jaki możemy sobie pozwolić, jedynym pomostem do dzieciństwa. Jeszcze długo po tym, jak umysł wypełniły nakazy bycia poważnym, ciało zostaje strefą wolności, nieobciążoną rozsądkiem czy rozwagą. Kochając się ze sobą, możemy ponownie dotrzeć do całkowicie nieskrępowanego dziecka, które jeszcze nie wyrobiło w sobie samoświadomości i nie wstydzi się spojrzenia innych” (s. 241). Przypominam, że zdaniem kard. Ratzingera zabawa jest powrotem do beztroski raju: „Taki jest bowiem cel zabawy: działanie, które jest całkowicie wolne, pozbawione celu i przymusu, a przy tym jeszcze angażuje i wypełnia wszystkie siły człowieka” („Szukajcie tego, co w górze”). Skoro tak, to do zabawy jaką jest seks potrzebujemy beztroski, którą – biorąc pod uwagę naszą ułomną kondycję – sami ostatecznie nie jesteśmy w stanie sobie zagwarantować. Tak jak bawiące się dziecko, potrzebujemy świadomości, że ktoś od nas większy kocha nas i jest blisko. Przy takiej świadomości kochana osoba nigdy mi się nie znudzi, bo nigdy nie ogarnę ją całkowicie swoją miłością. Nigdy też całkowicie nie stanie się zależna ode mnie.

Krótko mówiąc, inteligencja jako umiejętność skutecznego reagowania na doraźną sytuację, jest do seksu niezbędna. Ale, jak mi się wydaje, ostatecznie ona nie wystarcza. Tak, jak w życiu, potrzebujemy czegoś więcej, co chyba można nazwać mądrością. Mądrość to świadomość własnych ograniczeń, czyli wgląd w podstawy, nad którymi nie mamy pełnej władzy; perspektywa, która ogarnia całe życie, nadając mu trwały sens; i umiejętność czerpania wsparcia z zewnątrz, tak, by móc spokojnie realizować dalekosiężne cele. Ona nie zastępuje inteligencji, ona sprawia, że inteligencja naprawdę może stać się skuteczna.

Nie chciałbym być źle zrozumiany: nie proponuję sakralizacji seksu! Źle rozumiana wiara może seks i pożądanie skutecznie zabić. Uważam, że ślepą uliczką jest traktowanie seksu w małżeństwie jako liturgii. Liturgia nigdy nie będzie zabawą! Dziecko nie bawi się dla rodziców, bawi się dla siebie, choć rodzice też mają z tego radość. I niech tak zostanie.

Inteligencja erotyczna

W poprzednim wpisie napisałem, że seks potrzebuje ciągłości i życiowego kontekstu, by mógł dawać nam to, co w pełni może, dlatego małżeństwo stwarza najlepsze warunki dla współżycia. Podtrzymuję tę opinię – rzeczywiście, bez czasu dla siebie, uwagi, wzajemnego zaangażowania, wspólnego życia, bliskości i intymności trudno sobie wyobrazić udane życie seksualne. Ale cały ten, jak się wydaje, niezbędny życiowy kontekst oczywiście nie gwarantuje automatycznie seksualnego szczęścia, a przynajmniej nie gwarantuje zawsze i bezproblemowo. Zdarza się, że relacji właściwie nic nie brakuje – jest bliskość, porozumienie, zaangażowanie, intymność – a między partnerami zaczyna brakować pożądania.

Na takie właśnie przypadki zwróciła uwagę amerykańska terapeutka Esther Perel i głównie im poświęciła swoją bestsellerową książkę „Inteligencja erotyczna” (wydaną po polsku przez „Znak” w ubiegłym roku). „Musiałam na nowo – pisze autorka – przemyśleć relację między bliskością a seksualnością. I zamiast patrzeć na seks jako na skutek związku uczuciowego, zaczęłam widzieć go jako zupełnie odrębną całość”. To spojrzenie doprowadziło do głównej tezy książki: „Seksualność jest czymś znacznie więcej niż tylko metaforą związku – jest tak samo ważną równoległą narracją” (s. 42). Innymi słowy, paradoksalnie zbyt duża bliskość, poczucie bezpieczeństwa i intymność może prowadzić do wygaszenia pożądania i zaniku namiętności – nie wystarczy zatem dbać o samą miłość i bliskość, trzeba ponadto jakby osobno i czasem kosztem bliskości (!) zadbać o namiętność. Perel tłumaczy to tak: „Miłość uwielbia wiedzieć wszystko o sobie nawzajem, a pożądanie wymaga tajemnicy. Miłość lubi zmniejszać dystans między nami, podczas gdy pożądanie czerpie z niego energię. Bliskość rośnie dzięki powtarzalności i zażyłości, erotyzm się na nich tępi. Czerpie za to z tajemnicy, nowości i nieprzewidywalnego. Miłość jest o posiadaniu, pożądanie jest o chceniu. Pożądanie jest wyrazem tęsknoty, dlatego wymaga ciągłej nieuchwytności. Nie obchodzi go, gdzie już było, lecz zachwyca się tym, dokąd zaraz podąży. Zbyt często jednak, gdy pary umoszczą się już w swojej wygodnej miłości, zapominają, by dorzucić drew, aby nie zgasł płomień pożądania. Zapominają też, że ogień potrzebuje powietrza” (s. 56).

Prawdę mówiąc, nie są to tezy całkiem odkrywcze. Psychologia kliniczna od dawna zna przypadki określane jako syndrom przechodzonego związku. Taki syndrom zagraża zwłaszcza tym, którzy w swoich związkach osiągają zbyt dużą psychiczną jedność, tracąc tym samym odrębność i indywidualną tożsamość. Zbigniew Lew-Starowicz w książce „On i ona o seksie” opisuje owe pary w ten sposób: „Mają świetne porozumienie psychiczne. Podobnie reagują, rozumieją się bez słów. Łączą ich podobne zainteresowania. (…) Czują się tak, jakby byli bliźniaczym rodzeństwem: tak samo myślą, czują, zachowują się. (…) Partnerzy upodabniają się do siebie, <bliźniacy> psychiczni, będący jedynymi partnerami – w miarę upływu czasu zaczynają tracić pociąg fizyczny, dochodzi do zaniku więzi seksualnej” (s. 297-8). Starowicz pisze, że seks zaczyna im się kojarzyć z kazirodztwem i ostatecznie staje się niemożliwy. Takie pary zgłaszają się do seksuologa zwykle dopiero wówczas, gdy pragną mieć dzieci.

To intrygujące zjawisko. Gdy o nim po raz pierwszy przeczytałem, od razu pomyślałem o licznych wezwaniach skierowanych w dokumentach kościelnych do małżonków, by dążyli do doskonałej jedności. Czy rzeczywiście warto, skoro po drodze możemy gdzieś zgubić namiętność i unieruchomić seksualność? Dwa ważne przykłady. Soborowa Konstytucja o Kościele w świecie współczesnym „Gaudium et spes” przekonuje: „Mężczyzna i kobieta, którzy przez związek małżeński <już nie są dwoje, lecz jedno ciało> (Mt 19,6), przez najściślejsze zespolenie osób i działań świadczą sobie wzajemnie pomoc i posługę oraz doświadczają sensu swej jedności i osiągają ją w coraz pełniejszej mierze” (48). Jeszcze bardziej radykalnie o jedności pisze Jan Paweł II w adhortacji „Familiaris consortio”: „Miłość [małżeńska] zmierza do jedności głęboko osobowej, która nie tylko łączy w jedno ciało, ale prowadzi do tego, by było tylko jedno serce i jedna dusza” (13). Czy Magisterium zdaje sobie w pełni sprawę, do czego mogłoby prowadzić literalne odczytanie tych i wielu podobnych wezwań? Oczywiście, zawsze możemy powiedzieć, że „jedno serce” czy „jedna dusza” to tylko metafory. Ale mimo wszystko, w takich sformułowaniach dostrzec można pewną charakterystyczną dla kościelnego języka psychologiczną niefrasobliwość.

Przy okazji pojawia się także pytanie o te małżeństwa głęboko wierzących katolików, które na pewnym etapie wspólnego życia rezygnują ze współżycia, powołując się na swój duchowy rozwój. Np. Jacques i Raïssa Maritain czy Alojzy i Maria Beltrame Quattrocchi (pierwsi beatyfikowani wspólnie małżonkowie). Czy rzeczywiście motywem rezygnacji ze współżycia jest rozwój duchowy, czy prosty mechanizm psychologiczny „przechodzonego związku”? A może rozwój duchowy nieuchronnie zakłada ten mechanizm? W końcu być może doskonała duchowa jedność, jaką w ten sposób zyskujemy, jest na tyle sama w sobie wartościowa, że nie powinniśmy żałować utarty namiętności? J

Ale powróćmy do Esther Perel i inteligencji erotycznej. Amerykańska terapeutka podaje prostą receptę na brak pożądania: „Na tym polega inteligencja erotyczna: stworzyć dystans, a potem wprowadzić go w życie” (s. 51). Jeśli jesteśmy tak blisko, że przestajemy siebie pożądać, musimy się od siebie odsunąć. Oczywiście, na razie to bardzo ogólnikowa porada. Cała książka próbuje ów cenny dystans rozłożyć na czynniki pierwsze. W skrócie: „Zachęcam do zastanowienia się, w jaki sposób wprowadzić element ryzyka w bezpieczeństwo, element tajemnicy w to, co tak dobrze znane, i element nowości w to, co rutynowe” (s. 10).

Czy jednak tak rozumiana inteligencja wystarcza? Spróbuję się nad tym zastanowić w następnym wpisie.

Noworoczne życzenia

Mam nadzieje, że dobrze bawiliście się podczas Sylwestra? Skoro tymczasem przyszedł Nowy Rok (i znów będziemy musieli się uczyć pisania poprawnie daty J) pora na życzenia.

Wiele mamy potrzeb i życzeń potrzebnych do dobrego życia – spełnienia ich wszystkich w Nowym Roku oczywiście Wam życzę. Ale szczególnie chciałbym życzyć coraz większej dojrzałości i samodzielności w podejmowaniu różnych decyzji, choćbyśmy musieli to okupić różnymi błędami. Niech ta samodzielność i dojrzałość przynosi nam coraz większą satysfakcję i sprawia, że życie będzie się nam ukazywać jako coraz bardziej pełne sensu. Żeby to się jednak mogło spełnić, życzę także doświadczania od czasu do czasu tych bezcennych chwil, w których dociera do nas wyraźniej, że to nie my ostatecznie naszym życiem kierujemy, że już jest ono w bezpiecznych rękach… Wiem, że te życzenia jakby sobie przeczą, ale chyba właśnie ten jak najbardziej realny paradoks to klucz do życiowego optymizmu.

Sobie dodatkowo życzę wnikliwości, uporu, odwagi i rozwagi w zgłębianiu naszych trudnych tematów, a także (bo to się czasem przydaje) świętej niewrażliwości na argumenty „ad personam” wymierzane w autora blogu… J

 

Ocena zachowań seksualnych

Rzeczywiście, ostatnio długo milczałem – niektórzy są nawet zawiedzeni… Spróbuję to nadrobić, ale najpierw usprawiedliwienie. Trochę się w międzyczasie działo. Miedzy innymi zostałem zaproszony do programu katolicko-rodzinnego TVP1 „My, wy, oni”. Przyznam, że nie wiedziałem, co to za program – sądziłem, że to po prostu telewizyjna debata o NPR. Tymczasem trafiłem do sympatycznej rodziny wielodzietnej, którą raczej nie interesowało pytanie: jeśli NPR nie działa, to co zamiast? Trochę robię zatem za… adwokata diabła – zobaczcie sami J. Niezapominajka wspomniała także o debacie u warszawskich jezuitów na Rakowieckiej. Dwa krótkie omówienia są na Blogu Powszechnym (tu i tu).

A poza tym… gorąca dyskusja o ocenie masturbacji pod ostatnim moim wpisem, kolejna już zresztą, spowodowała, że jeszcze raz na spokojnie spróbowałem przemyśleć możliwość moralnego uzasadniania zachowań seksualnych. Co prawda, nie pobiegłem do Empiku zgodnie ze wskazaniami Gościówy J, ale sięgnąłem po kilka pozycji, które miałem na półce, m.in. znakomitą, choć nie pozbawioną pewnych słabości, kulturową historię masturbacji „Samotny seks” Thomasa Waltera Laqueura. Przyznaję, że zaskoczył mnie fakt, iż Kościół właściwie do XVIII wieku nie zajmował się problemem masturbacji – histerię antymasturbacyjną rozpętało oświecenie! Słynna anonimowa broszura „Onania” (1712 r.), od której wszystko się zaczęło, opisująca masturbację jako straszliwą śmiertelną chorobę, ostatecznie okazała się marketingowym chwytem hochsztaplera – Johna Martena, który zbił majątek na rzekomo cudownych antymasturbacyjnych medykamentach, sprzedawanych razem z książeczką za nie małą kwotę.

Nawiasem mówiąc, intrygujący homunculus to też nie kościelny wynalazek. Pomysł pojawił się podobno już w starożytnytności, a powrócił ze zdwojoną siłą po udoskonaleniu przez van Leeuwenhoeka mikroskopu. Jak podaje Norman M. Ford w książce „Kiedy powstałem?”, wielu XVII-wiecznych uczonych (m.in. Andry, Dalenpatius, Gautier) zapewniało, że obserwując pod mikroskopem plemniki, widzieli malutkie figurki człowieka, z wykształconymi rękami, głowami i nogami. „Można sobie wyobrazić – pisze Ford – jak tego rodzaju wypowiedzi oraz niedoskonałość pierwszych mikroskopów pobudzały wyobraźnię”. W książce zamieszczono reprodukcję XVII-wiecznego rysunku homunculusa (którą znalazłem też tutaj).

I przy okazji jeszcze jedna ciekawostka: jednym z myślicieli najbardziej zasłużonych w pokonywaniu arystotelesowkiej teorii bierności kobiety przy poczęciu (kobieta daje jedynie „materię” w postaci krwi menstruacyjnej, zasadą czynną jest męska sperma, która ową krew „ścina” i formuje z niej dziecko) był XVII-wieczny duński uczony i biskup katolicki Niels Stensen. Na podstawie empirycznych badań ptasich jajników przekonywał on, że żeńskie gonady na równi z męskimi biorą czynny udział przy poczęciu. Od niego też pochodzi nazwa „jajnik”. Ze znakomitej książki Woodwarda „Fabryka świętych” dowiedziałem się, że jest on jednym z nielicznych uczonych wyniesionych ostatnio na ołtarze (przez Jana Pawła II w 1988 r.), a swego czasu kard. Ratzinger obok Edyty Stein dawał go za wzór bardzo „aktualnego” świętego.    

Zatem sytuacja nie jest tak klarowna, jak czasem pod wpływem różnych emocji myślimy: źródłem nie wszystkich szalonych pomysłów związanych z seksem i prokreacją jest… zmagający się z celibatem kler. Choć pozostaje faktem, że Magisterium z dużą determinacją broni obecnie stanowisk, które moim zdaniem są nie do obrony.

Ale powróćmy do seksu i jego moralnej oceny. Wiele razy już pisałem, że oceniamy na podstawie wglądu we własne moralne doświadczenie. Jeżeli kasjerka w kasie wyda mi za dużo, czuję, że powinienem zwrócić nadwyżkę. Po pierwsze dlatego, że ona mi się nie należy i byłoby niesprawiedliwie ją cichcem zatrzymać. Po drugie, że za swoją pomyłkę najprawdopodobniej kasjerka będzie musiała zapłacić z własnej kieszeni.

Pisząc dwa ostatnie zdania, jakby bez wahania podałem moralne racje uzasadniające oddanie pieniędzy. I tak już jest, że nasze doświadczenie etyczne, jak każde doświadczenie (o tym także już mówiliśmy), nigdy nie jest całkiem „gołe” – zawsze jest uwikłane w jakieś lepsze bądź gorsze uzasadnienie. Etyka stara się z naszego doświadczenia wypreparować te lepsze, bardziej rozumne motywy. Często działamy bowiem na zasadzie wyuczonego automatu: bo tak się robi, tak mnie nauczyli rodzice, takie zachowanie jest przyjęte w moim środowisku, boję się kary czy wzdragam się przed poczuciem winy (poczucie winy to coś innego niż doświadczenie moralne! – polecam ciekawy artykuł o. Kłoczowskiego na ten temat).

Z oceną zachowań seksualnych nie jest prosta sprawa, przede wszystkim dlatego, że to, co o seksualności myślimy, bardzo podatne jest na kulturowe wpływy. Wnikliwie pokazuje to historia masturbacji Laqueura. Nie tylko zresztą ona, także „Historia seksualności” Foucaulta czy „Seks i trwoga” Pascala Quignarda i wiele innych opracowań. 

Z drugiej strony czujemy, że seks nie jest obojętną czynnością – ma znaczenie dla naszego życia, wpływa na nas, kształtuje to, jak postrzegamy siebie i innych oraz nasze relacje. Jest na pewno czymś ważnym. Dzięki niemu możemy wiele zyskać, ale tym samym – także wiele stracić. Dlatego próbujemy wynajdywać jakieś kryteria seksualnych zachowań. Czy potrafiłbym wskazać przekonujące, maksymalnie obiektywne podstawy dla tych kryteriów – wolne od kulturowych wpływów? Do niedawna sądziłem, że tak. Teraz mam coraz więcej wątpliwości (chciałoby się powiedzieć: przez Was! J).

Odwołując się do stosunkowo najlepiej poznanego przez naukę mechanizmu uzależnienia, pisałem, że seks poza trwałym związkiem może uzależniać, wewnątrz związku – nie. Nie jest to do końca precyzyjne stwierdzenie. Mechanizm uzależnienia zagraża wówczas przede wszystkim, gdy seks zaczynamy używać do czegoś innego niż do… seksu. W trwałym związku rzeczywiście jest trudniej używać seksu np. do łagodzenia stresów czy tłumienia lęków, ale przecież związki nie chronią nas automatycznie od lęków czy stresów.

Do czego zatem służy seks?

Prof. Lew-Starowicz wylicza wiele różnych potrzeb seksualnych. Grupuje je nawet w pewną hierarchię – wszystkie one są potrzebami psychicznymi, ale zakorzenionymi albo w fizjologii, albo w psychice, albo w sferze duchowej. Stąd na najbardziej podstawowym „fizjologicznym” poziomie znajdują się: potrzeba rozładowania napięcia seksualnego, potrzeba doznań zmysłowych, potrzeba współżycia „dla zdrowia”. Na poziomie stricte psychicznym: potrzeba bezpieczeństwa, potrzeba samorealizacji, potrzeba afirmacji męskości-kobiecości, potrzeba samoakceptacji i potrzeba okazania wdzięczności. Na poziomie duchowym zaś: potrzeba uszczęśliwienia drugiej osoby (miłość?), potrzeba zjednoczenia i potrzeba unieśmiertelnienia miłości (jak to ładnie określa profesor prokreację). Zapewne wskazać można byłoby jeszcze więcej potrzeb, ale zatrzymajmy się przy tych wyliczonych: co można o nich powiedzieć?

    Po pierwsze, że niższe są bardziej fundamentalne od wyższych, to znaczy, że trudno będzie nam realizować np. potrzebę zjednoczenia, jeśli nie zaspokojona będzie np. potrzeba rozładowania napięcia seksualnego. Jak to ładnie napisał Lewis w „Czterech miłościach”: „Najwyższe na najniższym wznosi się i opiera”.

Po drugie, czujemy, że im więcej potrzeb i im wyższe z nich są przez nasze zachowania seksualne zaspokajane, tym seks jest lepszy, pełniejszy i przynosi nam więcej frajdy. (To stwierdzenie faktu, a nie teza normatywna.)

Po trzecie, z doświadczenia wiemy, że pojedyncze zachowanie seksualne niewiele może „zdziałać” w dziedzinie naszych potrzeb. Seks potrzebuje ciągłości i życiowego kontekstu, by mógł dawać nam to, co w pełni może – a może zdumiewająco wiele! Dlatego małżeństwo stwarza najlepsze warunki dla współżycia.

    Czy z tych neutralnych uwag i obserwacji można wywieść jakieś normy moralne? Zauważcie, że wszystkie te potrzeby to, odwołując się do języka tomistycznego, uprawnione „cele” zachowań seksualnych, gdyż wszystkie przynależą do natury naszej seksualności. Czy można mówić, że jedynie prawdziwym pod względem moralnym celem jest zjednoczenie albo prokreacja? Dlaczego? Taka teza zakłada już jakąś teorię na temat wewnętrznej istoty seksualności, że np. potrzeby z pierwszego poziomu mają być bezwzględnie podporządkowane tym z trzeciego poziomu. To jednak wcale nie jest oczywiste. Poza tym, jaką mamy pewność, że teza ta jest obiektywna, a nie kulturowo uwarunkowana?

    W tej chwili nie potrafię tu nic rozsądnego zaproponować. Na razie więc skupię się na neutralnym pytaniu: co robić, by seks był jak najlepszy? Dobrą okazją, jak sądzę, będzie przyjrzenie się uwagom Esther Perel w jej „Inteligencji erotycznej”. Zresztą już wcześniej obiecałem komentarz do tej książki.

Humanae vitae: a jednak rewolucja!

Pod poprzednim moim wpisem skomentowaliście tekst Krystyny Błażejczyk „U progu życia„. Nie wypowiadałem się, gdyż napisałem komentarz do papierowego wydania TP. Niestety, w tym numerze (47.) nie zmieścił się, zatem w Internecie ukaże się dopiero za dwa tygodnie. Tutaj jedynie ujawnię, że tekst Błażejczyk był dłuższy i redakcja musiała go skrócić, aby zmieścił się do papierowego wydania na jednej stronie. W pierwotnej formie był bardziej dramatyczny, dlatego nie byłbym dla autorki zbyt surowy – to sprowokowane tekstami ks. Prusaka autentyczne i m.in. dlatego cenne świadectwo zmagań z doktryną i życiem.

Pisząc mój komentarz do tego tekstu raz jeszcze sięgnąłem do „Humanae vitae„. I jak to mi się czasem znienacka zdarza J, dostrzegłem zupełnie nową interpretację tego dokumentu, która rzuca też nowe światło na nasze dyskusje. Pamiętacie, że gdy w pierwszym odcinku cyklu o HV napisałem, iż przedmiot – czyli bezpośredni cel – stosunku seksualnego może być tylko jeden i jest nim według nauczania Kościoła prokreacja, rozgorzała dyskusja na ten temat. Pytaliście: jak to jeden – przecież obok prokreacji jest jednoczenie? Upierałem się, że przedmiot aktu może być tylko jeden (ze względów formalnych!). I miałem rację! Natomiast nie miałem racji, gdy napisałem, że Paweł VI przyjął za tradycją, iż przedmiotem stosunku jest prokreacja, czyli po prostu dzidziuś jako skutek naturalny. W istocie Paweł VI dokonał – jak to teraz dopiero dostrzegam – rewolucji w postrzeganiu przez Kościół przedmiotu aktu małżeńskiego, choć jednocześnie zrobił wszystko, by w moralnych konsekwencjach nic się nie zmieniło.

Rewolucja została przygotowana przez Sobór Watykański II, który dowartościował podmiotowy wymiar małżeństwa i seksualności, czyli miłość i międzyosobową więź. Mówiąc o aktach seksualnych, konstytucja „Gaudium et spes” głosi: „Miłość wyraża się i dopełnia w szczególny sposób właściwym aktem małżeńskim. Akty zatem, przez które małżonkowie jednoczą się z sobą w sposób intymny i czysty, są uczciwe i godne; a jeśli spełniane są prawdziwie po ludzku, są oznaką i podtrzymaniem wzajemnego oddania się, przez które małżonkowie ubogacają się sercem radosnym i wdzięcznym” (p. 49). Paweł VI, powołując się na ten fragment w punkcie 11. HV, dopowiada: akty te „nie przestają być moralnie poprawne, nawet gdyby przewidywano, że z przyczyn zupełnie niezależnych od woli małżonków będą niepłodne, ponieważ nie tracą swojego przeznaczenia do wyrażania i umacniania zespolenia małżonków”. Zatem dobrem (czyli pożądanym skutkiem), do którego dążą małżonkowie poprzez stosunki seksualne, jest wyrażenie i umocnienie więzi małżeńskiej. Jest to dobro podmiotowe, subiektywne, realizujące się w ich świadomości. Czy to jest właśnie ów tak długo i z takim mozołem J poszukiwany przeze mnie „przedmiot aktu seksualnego”?

W tym samym punkcie 11. Papież zamieścił jednak to słynne zdanie, które całą sytuację komplikuje: „Jednakże Kościół, wzywając ludzi do przestrzegania nakazów prawa naturalnego, które objaśnia swoją niezmienną doktryną, naucza, że konieczną jest rzeczą, aby każdy akt małżeński zachował swoje wewnętrzne przeznaczenie do przekazywania życia ludzkiego”. Obok przeznaczenia stosunku do „wyrażania i umacniania zespolenia małżonków” mamy zatem drugie przeznaczenie: do „przekazywania życia”. Nie oznacza to jednak, że Papież mówi o dwóch odrębnych celach aktu małżeńskiego. Mówiąc o celowości aktu, zawsze ma na myśli jeden cel – moim zdaniem, właśnie przede wszystkim z powodu formalnych wymogów etyki. W punkcie 13. komentując akty antykoncepcyjne, Paweł VI nie pisze, że niweczą one cel prokreacyjny stosunku – jeden z dwóch, tylko, że są „częściowym pozbawieniem właściwego mu znaczenia i celowości”, są „dokonane z uszczerbkiem dla zdolności przekazywania życia”. Takie postępowanie, zdaniem Papieża, jest działaniem „wbrew naturze tak mężczyzny, jak i kobiety, a także wbrew głębokiemu ich zespoleniu”. „I właśnie dlatego – dodaje Papież – sprzeciwia się też planowi Boga i Jego świętej woli”. Co z tego wynika?

Zjednoczenie, które dokonuje się w świadomości małżonków i prokreacja czyli dzidziuś jako skutek współżycia – są to dwa odrębne dobra (cele) o całkowicie różnych „naturach”, które nie da się połączyć w jeden cel. Zatem musimy wybrać! Paweł VI wybrał zjednoczenie i wymiar podmiotowy, wbrew całej tradycji katolickiej, ale zgodnie z sugestiami Soboru – na tym polega rewolucyjność „Humanie vitae”. Dlatego mówi nie tylko o „celowości”, „przeznaczeniu”, ale także – i to w najważniejszym miejscu encykliki! – o „znaczeniu tkwiącym w stosunku małżeńskim” (p. 12) i na poziomie „znaczenia” (czyli podmiotowym) wsadza w stosunek prokreację. Stąd „dwojakie” znaczenie stosunku, które ma być zarazem „nierozerwalne”. W ten sposób mimo podmiotowej rewolucji w postrzeganiu seksu, chce uratować stare normy moralne opierające się na prokreacji.

Podsumowując: przedmiotem stosunku seksualnego, czyli jego pożądanym skutkiem i właściwym bezpośrednim celem jest przeżycie zjednoczenia seksualnego, które w świadomości małżonków „wyraża” i „umacnia” ich międzyosobową więź, ale czyni to tylko wtedy – zdaniem Papieża – gdy zostanie zachowane „znaczenie prokreacyjne” stosunku, a więc odniesienie w świadomości małżonków do ich wzniosłego zadania rodzicielskiego. Mówiąc obiektywnym językiem, który próbowałem sformułować w artykule „Małżeńska intymność„, przedmiotem stosunku małżeńskiego od strony materialnej są owe tworzone i uaktywniane „ścieżki neurochemiczne” w mózgach kochanków, ale koniecznie razem ze spermą w narządach rodnych kobiety. Dlaczego „razem” i dlaczego „koniecznie”?

Zauważcie, że wysiłek Magisterium (np. nauczanie Jana Pawła II) poszedł właśnie w tę stronę, by za wszelką cenę (łącznie z sięganiem po stereotypy np. żon bezpardonowo używanych przez mężów) ukazywać, że jedno bez drugiego nie jest tym, czym jest w kochającym się małżeństwie.

 

PS. Jeszcze o ciekawej uwadze Jana Pawła II na temat HV: 12. punkt encykliki Paweł VI kończy optymistyczną uwagą: „Sądzimy, że ludzie naszej epoki są szczególnie przygotowani do zrozumienia, jak bardzo ta nauka jest zgodna z ludzkim rozumem”. W środowych katechezach na temat małżeństwa Jan Paweł II pisze, że Paweł VI spodziewał się zrozumienia właśnie ze względu na to, iż w XX wieku zaczęto dowartościowywać podmiotową stronę w postrzeganiu człowieka. Ciekawe jest również to, że w polskim Kościele do niedawna jedyna „kontestacja” encykliki polegała na odrzuceniu owej podmiotowej rewolucji Pawła VI. Czego przykładem są właśnie poglądy ks. prof. Tadeusza Ślipko, które nieopatrznie skojarzyłem z encykliką.