Archiwum kategorii: Bez kategorii

Ewangeliczna niewiara

Coraz bardziej pusto. Kiedy usłyszałem o śmierci pani prof. Barbary Skargi, powrócił ten dziwny lęk, który ostatnio często mnie ogarnia. Na czym on polega? Chyba na poczuciu zwiększającego się z roku na rok braku bezpieczeństwa. Odchodzą ci najwięksi, najbardziej pokorni – ks. Tischner, Turowicz, ks. Bardecki, Papież, Jeziorański, Kołakowski, Skarga… Czy w następnych pokoleniach znajdą się tacy, którzy zdołają ich zastąpić? Mój lęk bierze się z na wpół podświadomej wiary w żydowską przypowieść o dziesięciu Sprawiedliwych, dzięki którym świat jeszcze istnieje.

Wspominam Panią Profesor jednak ze szczególnego powodu. W jednym z komentarzy pod poprzednim wpisem pisałem o trudnych, ale ważnych dla wiary pytaniach. Obiecałem, że dam przykład takiego pytania. Jest nim właśnie sama… Barbara Skarga.

Trudno byłoby mi wskazać człowieka bardziej prawego i niezłomnego. Właściwie trzeba powiedzieć wprost: człowieka ewangelicznego. Mimo tego, co wycierpiała, nie było w niej ani krzty nienawiści, zgorzknienia, niepokoju. To było zupełnie niezwykłe i kojące – słuchać jej, patrzeć, czytać. Jeżeli zastanawiam się nad wzorcem człowieczeństwa, to odruchowo przychodzi mi na myśl Barbara Skarga. Jeżeli komuś czegoś zazdroszczę, to właśnie jej zazdroszczę charakteru.

I tu pojawiają się pytania, które kwestionują mój oswojony religijny świat. Wierzę, że fundamentem rzeczywistości nadającym jej najgłębszy sens jest wiara, jak jest zatem możliwe tak piękne życie bez wiary? Po co Jezus, skoro bez Niego można być człowiekiem ewangelicznym? Po co Kościół?

Niewiara Skargi była jakoś zupełnie prosta, nie cierpiętnicza; przez to – wstrząsająca. Kiedy w rozmowie o męstwie zeszło na problem śmierci, rzuciła mimochodem: „Nie wiem, jak się sama zachowam w ostatniej godzinie, ale chciałabym być do końca przytomna, bo jestem ciekawa – nie tego, co będzie potem, bo potem nic nie będzie, ale ciekawa jestem samego momentu”.

Gdy przymierzaliśmy się z Jankiem Strzałką do wydania w formie książkowej naszego cyklu rozmów o grzechach głównych i cnotach chrześcijańskich, jedno z wydawnictw zaproponowało: wykreślcie to zdanie, że „potem nic nie będzie”…

Pytania, o których piszę, stanęły przede mną, gdy kilka dni temu podczas niedzielnej mszy usłyszałem pełne troski wezwanie modlitwy wiernych: by dobry Bóg, gdy sądzić będzie Barbarę Skargę, pamiętał o naszej wdzięczności wobec niej. Pomyślałem, że jest dokładnie odwrotnie: to nie my jesteśmy dla niej miarą, to ona jest miarą dla nas.

Ale wbrew pozorom nie są to dla mnie dramatyczne pytania. Jak pisałem, przy Barbarze Skardze czułem się bezpiecznie. Chyba dlatego, że ona sama, niezależnie od tego, co o tym myślała, była dla mnie żywym dowodem istnienia Pana Boga. Jeżeli jest Bóg, i jeżeli kontaktuje się z nami, to właśnie za pomocą takich ludzi.

Czym wobec tego była jej niewiara?

Zastanawiam się nad tym. Być może przypomnieniem, że wiara zawsze jest darem. (Jak łatwo o tym zapominamy!) A zatem w jakimś podstawowym wymiarze, nie jest konieczna. Jest o czym myśleć…

Czwarty do brydża

Politolog pyta, czy zakończyłem pisanie bloga. Nie mam takiego zamiaru! Natomiast nie będę ukrywał, że mam przejściowe (jak ufam) trudności z prowadzeniem bloga. Powód tych utrudnień dla mnie samego jest zaskoczeniem…

Początkowo łudziłem się, że podsunęliście mi za ambitny temat. Śledząc (jeszcze w wakacje) Wasze komentarze pod moim ostatnim wpisem, zacząłem się zastanawiać, czy dałoby się uzasadnić niemoralność seksu pozamałżeńskiego, skoro dzisiaj przy tak dużej skuteczności naturalnych metod już nie ma sensu odwoływać się do prokreacji jako głównego celu małżeństwa. Zatem na czym mogłoby polegać moralne zło korzystania z seksualności poza trwałym związkiem małżeńskim? I czym w ogóle różni się zło moralne od zła nie związanego z moralnością?

Temat ambitny. Zacząłem się przygotowywać – kupiłem pół półki książek (m.in. bardzo ciekawe – choć bardzo „niemieckie” – „Wprowadzenie do etyki” Anzenbachera, „Przewodnik po etyce” pod redakcją kontrowersyjnego Petera Singera, „Etykę praktyczną” tegoż, „Etykę ogólną” Rickena, i inne). Po co jest seks? – taki wciąż niedokończony wpis czeka w moim laptopie.  

 W międzyczasie Magczu przysłała maila z pytaniem, co się dzieje – dlaczego zniknąłem? No, nie zniknąłem zupełnie. Od czasu powrotu z wakacji (początek sierpnia) pisałem o pielgrzymkach; o kobiecie, która wynajęła swoją macicę; komentowałem pomysł ministerstwa edukacji, by znieść ułatwienia dla dyslektyków; miałem niezwykły przywilej rozmawiania z premierem Mazowieckim; a ostatnio podsumowywałem „Asyż w Krakowie„. Bloga jednak nie ruszałem. Powód zdawać by się mogło niepoważny: 16 lipca, w dzień wyjazdu na wakacje… rzuciłem palenie. Mnie samemu trudno jest uwierzyć, w jakim stopniu taki głupi nałóg wpływa na nasze życie.

Paliłem od 15 roku życia. Początkowo zafascynowało mnie puszczanie kółek z dymu. Postanowiłem się nauczyć. Gwizdnąłem babci paczkę DS-ów (kto pamięta jeszcze takie papierosy? – nieprzeciętny syf!), które zostały jej, gdy w wieku 72 lat rzuciła palenie, i… wypaliłem je na strychu. Rzeczywiście, nauczyłem się wtedy puszczać kółka. Trzeba było tę umiejętność wykorzystać – zacząłem palić fajkę. Głównie dla szpanu i głównie Najprzedniejszy – tytoniowy przebój PRL-u! Amphora kosztowała wtedy w Pewexie 45 centów – kto by uwierzył?

Problemy zaczęły się, gdy pod koniec lat 90. pracowałem nad wywiadami-rzekami. Spisując i redagując rozmowy z o. Leonem Knabitem zauważyłem, że muszę palić fajkę i coraz częściej się zaciągać. Mało tego, zacząłem palić jedną fajkę za drugą. Fajczarze wiedzą, że żaden organizm długo nie wytrzyma wypalenia pod rząd trzech czy czterech fajek z zaciąganiem! Przerzuciłem się na papierosy. Wychodziło średnio paczka dziennie; gdy pisałem – „spalanie” gwałtownie wzrastało.

Strategia, by rzucić palenie z chwilą wyjazdu na urlop nad morze (dużo jodu, zmiana stylu życia, inny rozkład dnia, spacery, kąpiele i przede wszystkim rodzinka 24 godzin na dobę) okazała się skuteczna. Brany zgodnie z ulotką przez 25 dni Tabex spowodował, że ku mojej uciesze zacząłem na innych palaczy i w ogóle na papierosy patrzeć ze wstrętem. Okazało się, że nie było żadnych spodziewanych „egzystencjalnych” cierpień. J  

Za to pojawiły się zaskakujące zjawiska: owocowe jogurty, tudzież czerwone wytrawne wino są dla mnie nie wiedzieć czemu teraz słone (?); mam wrażenie, że męczę się szybciej i ogólnie czuję się bardziej zmęczony niż dawniej – rozumiem jednak, że organizm potrzebuje czasu na odtrucie. Mój biologiczny zegar za to powrócił do „natury”: wieczorem czuję się – jak nigdy – śpiący, a budzę się – znów jak nigdy – o szóstej-siódmej rano. Trochę to mi skomplikowało życie – nie mogę pracować w nocy (a tylko wtedy jest w domu cisza J). Ale może to przejściowy stan?

Wracając z wakacji, najbardziej bałem się… powrotu do pisania. Rzeczywiście, pierwszy tekst (o pielgrzymkach) bez papierosów to była męka. Kolejne także, ale pisać muszę, to mój zawód, więc na razie się trzymam. Zresztą jest chyba coraz lepiej…

Z blogiem jest inaczej – to dla mnie przyjemność, moja pasja, a nie zawodowy obowiązek. Nie uwierzycie, ale wielokrotnie zasiadałem do laptopa i… nic. Jakaś blokada, czegoś niezbędnego mi brakowało. To jak czekanie na czwartego do brydża: jest komputer, jesteście Wy po drugiej stronie, jestem ja i… niestety, brak tego cholernego papierosa. Sartre ponoć powiedział, że „życie bez palenia nie jest warte życia”. Doskonale go rozumiem. Ale dokładnie wiem też, że się głęboko mylił.

 

PS. By przerwać tę passę milczenia, zaplanowałem już drugi „niewymagający” wpis: spróbuję w nim pokazać, jak nauka tłumaczy to, co wyżej opisałem (na podstawie świetnej, choć niepozornej książki „Geny a charakter” Hamera i Coplanda – jest w niej znakomity rozdział o uzależnieniach).

W odpowiedzi Jackowi Prusakowi

Mój redakcyjny kolega i przyjaciel – ks. Jacek Prusak – w tekście „Katolicka kamasutra czy chrześcijańska tantra” odniósł się do mojego tekstu „Seks jakiego nie zna Kościół”. Wdzięczny mu jestem za to, bo jakoś dotychczas nie mam szczęścia do księży: jeśli podejmują polemiki, ukryci pod nickiem na blogu, to zwykle są to jednorazowe połajanki, a nie dyskusja. Z Jackiem jest inaczej, zatem poczuwam się do tego, by odpowiedzieć na jego krytyczne uwagi i sprostowania (o ile, oczywiście, pozwoli mi na to dysproporcja między moją amatorską wiedzą a fachową erudycją profesjonalnego terapeuty J).

Najpierw przypomnę zamysł mojego tekstu, zresztą tożsamy z zamysłem tego bloga: próbuję śledzić, co doktryna Kościoła katolickiego ma do powiedzenia na temat seksu i zrozumieć, dlaczego akurat to właśnie, oraz jak to się ma do małżeńskiego doświadczenia. W związku z tym interesują mnie przede wszystkim wypowiedzi doktrynalne – a więc oficjalne wypowiedzi papieży i soborów oraz watykańskich dykasterii (zabierających głos w imieniu papieża). Jeśli zajmuję się jakimś konkretnym teologiem, to głównie ze względu na jego oddziaływanie na doktrynę.

Uzasadnienie takiego podejścia jest proste: każdy katolik powinien swoją wiarę kształtować przede wszystkim w oparciu o doktrynę, a nie o to, co na dany temat mówi jakiś teolog, ksiądz proboszcz czy nawet spowiednik. Inna rzecz, że zwykle naszą religijną świadomość silniej kształtuje potoczna pobożność, zasilana przez to, co tu i ówdzie przeczytamy czy usłyszymy. Jednakże dzisiaj jesteśmy coraz mniej „bezbronni” – sami możemy sprawdzać doktrynalną wartość religijnych prawd, którymi jesteśmy karmieni. Mamy Katechizm, najważniejsze doktrynalne teksty Kościoła są online. (Kiedyś jako pokutę otrzymałem nawiedzenie Łagiewnik. Ku zaskoczeniu spowiednika poprosiłem o jej zmianę – wiedziałem, że doktryna stoi po mojej stronie, gdyż Kościół nikogo nie zmusza do wiary w objawienia prywatne. Spowiednik ustąpił.)

Dlatego w tekście „Seks jakiego nie zna Kościół” najpierw przyglądam się, co na temat pożądania i namiętności mówi Katechizm jako doktrynalne kompendium, potem tropię pojawienie się w doktrynie kategorii „pożądania”, co nastąpiło podczas soboru trydenckiego z powodu reakcji na nauczanie Lutra. Poglądami protoplasty Reformacji na seks nie zajmowałem się szczegółowo, choć skądinąd mogą być one ciekawe – na co wskazuje Jacek. Zająłem się natomiast poglądami św. Augustyna, gdyż to one doprowadziły ojców Trydentu do wypowiedzenia się na temat pożądliwości i tym samym zdogmatyzowania jej, z czym do dziś jako wierzący musimy się zmagać.

Jasne jest, że Augustyn nie był pierwszym, który w historii Kościoła zwerbalizował lęki wobec seksualności – na co erudycyjnie zwraca uwagę Jacek. Niedawno na tym blogu sam pisałem o uprzedzeniach obu świętych apostołów: Pawła i Jana, które, jak sadzę, były skutkiem zderzenia kultury żydowskiej z kulturą grecko-rzymską. Niemniej, powtarzam – interesuje mnie przede wszystkim doktryna, a gdyby nie kontrowersja pelagiańska na temat grzechu pierworodnego i rozwiązanie jakie podał Augustyn, prawdopodobnie w samej doktrynie do dziś nie byłoby mowy o „pożądaniu”.

Jacek zwraca uwagę także na to, że pojęcie libido nigdy w historii nie miało neutralnego moralnie charakteru i że Augustyna trzeba dziś czytać po Freudzie. Nie będę się spierał, bo – powtarzam – znawcą historii seksualności nie jestem, ale wydaje mi się, że pelagianie jednak traktowali libido neutralnie. Jeśli zbyt skrótowo napisałem, że „Kościół zaanektował neutralne w swej istocie pojęcie pożądania (libido) i nadał mu negatywną konotację…”, to miałem właśnie na myśli poglądy pelagian, z którymi w tym miejscu się zgadzam. Problem w tym, że owe poglądy pelagian na pożądanie zostały hurtowo przez Kościół potępione razem z ich rzeczywistymi błędami. Zawdzięczamy to seksualnym uprzedzeniom Augustyna.

Na koniec Jacek zaleca powrót… do trzeźwej myśli św. Tomasza. Z tym zaleceniem mam problem. Ale o tym w następnym wpisie.

PS. Przy okazji podaję ciekawe, jak sądzę, linki, na które niedawno natrafiłem. Pierwszy prowadzi do bloga młodej osoby zafascynowanej naukami o mózgu – są tam ciekawe artykuły. Drugi to link do artykułu, z którego można się dowiedzieć, jak my, słabsza płeć, okrutnie cierpimy przez kobiety zażywające hormonalne antyki – i nie jest to link na strony „Naszego Dziennika”. J

Aporie teologii ciała

Zbadałem mniej więcej historię i „etiologię” owej nieszczęsnej „pożądliwości” jako kategorii obecnej w doktrynie. Pamiętam, że Gościówa niedawno odnalazła ją we wspólnym katolicko-protestanckim dokumencie na temat usprawiedliwienia i wieszczyła, że niełatwo będzie sobie z nią poradzić. J Rzeczywiście, jej pojawienie się w oficjalnym nauczaniu na Soborze Trydenckim (XVI w.) ma swoją prehistorię sięgającą aż pism św. Augustyna (V w.). O tym jest mój duży tekst, który ukaże się w najbliższym „TP”, czyli w wydaniu papierowym w środę. Zachęcam do lektury, gdyż się trochę napracowałem i parę wniosków udało mi się chyba wyciągnąć. J

Tekst ma roboczy tytuł „Seks jakiego nie zna Kościół”, nieprzypadkowo oczywiście nawiązujący do tytułu książki o. Ksawerego Knotza. Pisałem wielokrotnie, że podoba mi się to, co o. Knotz robi – na taką skalę właściwie jako jedyny teolog i duszpasterz. Choć gdy się dokładniej przyjrzeć, nie robi nic nadzwyczajnego – zachęca, by cieszyć się seksem, korzystać z niego, dbać o niego, nie rozdzielać życia intymnego małżonków od ich religijności. Po prostu broni znaczenia seksu w małżeństwie. W moim tekście retorycznie pytam: przed kim?

Przyglądam się też, jak Kościół – głównie w Katechizmie – podchodzi do seksualnej namiętności. Wychodzi mi, że jednak o. Knotz w perspektywie kościelnej proponuje coś nowego, choć bardzo stara się przedstawiać to jako spójne rozwinięcie dotychczasowego nauczania. Tak się moim zdaniem nie da. Potrzebna jest rzetelna dyskusja nad podstawami nauczania o seksualności. Na konieczność takiej dyskusji próbuję wskazywać. Bez niej będziemy mieć np. teologię ciała Jana Pawła II, która jednak jest moim zdaniem ślepym zaułkiem. Ale być może się mylę (tym bardziej dyskusja jest wiec niezbędna). Ponieważ już z górą sześć lat zmagam się z papieskimi katechezami o małżeństwie (wydanymi przez KUL w czterech tomach pt. „Mężczyzna i niewiastą stworzył ich”) i wielokrotnie tutaj na blogu o nich wspominałem, przytoczę fragment z mojego tekstu (jako zachętę lektury całości J), w którym zwięźle pokazuję, do jakich aporii moim zdaniem myślenie Papieża prowadzi. Dobrze się to będzie komponować z ostatnimi wpisami o „pożądaniu”. Być może wznowimy dyskusję z p. Rafałem Krzysztofem? 

 

Jak jest możliwa w małżeństwie czysta „cielesna intymność”? Paradoksalnie, chcąc na to pytanie szczegółowo odpowiedzieć w swojej teologii ciała, Jan Paweł II zradykalizował doktrynę, powracając do pewnego stopnia na pozycje św. Augustyna. Niewątpliwie intencją Papieża jest dowartościowanie cielesności. Pisze on o odwiecznej wzajemnej fascynacji męskości i kobiecości, osobotwórczej ich komplementarności oraz o oblubieńczym znaczeniu ciała. „Ciało ludzkie, jego płciowość – męskość i kobiecość – jest w samej tajemnicy stworzenia nie tylko źródłem płodności i prokreacji tak, jak w całym porządku natury. Jest w tym ciele >>od początku<< zawarta właściwość >>oblubieńcza<<, czyli zdolność wyrażania miłości – tej właśnie miłości, w której człowiek-osoba staje się darem – i spełnia sam sens swego istnienia i bytowania poprzez ten dar”. Na przeszkodzie owej zdolności wyrażania miłości staje jednak po grzechu prarodziców pożądanie. Papież identyfikuje je z tym, co psychologia określa neutralnie jako „intensywny zwrot do przedmiotu ze względu na jego wartość seksualną”. Dostrzega w nim jednak samoistną silną tendencję do uprzedmiotowienia drugiej osoby, której człowiek, doświadczający pragnienia seksualnego, powinien się przeciwstawić. „Ów naturalny, somatyczny substrat ludzkiego seksualizmu odsłonił się jako siła poniekąd samorodna, nacechowana znamieniem pewnego >>przymusu ciała<<, działająca wedle własnej dynamiki, ograniczającej wyraz ducha, ograniczającej przeżycie daru osoby oraz wymianę daru”. Innymi słowy, nasz popęd seksualny zawsze będzie się objawiać spontanicznie w sposób zwyrodniały (w tym miejscu Papież bliski jest Augustynowi). Co z tym antropologicznym faktem można zrobić?

Papież proponuje humanizację popędu – powstrzymywanie pożądań, by na ich miejsce w naszej świadomości do głosu mogły dojść inne „znaki miłości oblubieńczej”, czystsze i bardziej bezinteresowne. Jest to możliwe, gdyż nawet po grzechu w naszym sercu nie został zatarty oblubieńczy sens ciała – nadal nas przynagla odwieczne wezwanie do miłowania i daru z siebie. Zatem akt małżeński, jako owoc pożądania, sam z siebie nie prowadzi do oblubieńczego daru – przeciwnie, należy się liczyć, że spontanicznie będzie jedynie wzajemnym uprzedmiotawianiem się małżonków. Może się on oczyszczać, jeżeli małżonkowie niezależnie od swoich seksualnych pragnień i działań będą na co dzień wyrabiać w sobie poprzez aseksualne znaki i otwarcie na Ducha Świętego zdolność „bezinteresownego wzruszenia drugim >>ja<<„, „głębokiego upodobania i podziwu”, „bezinteresownej koncentracji na >>widzialnym<< i równocześnie >>niewidzialnym<< pięknie kobiecości czy męskości”. Wówczas jest szansa, że ów „somatyczny substrat ludzkiego seksualizmu” odnajdzie sobie właściwe miejsce podczas stosunku seksualnego (tu Papież przekracza pesymizm Augustyna). Pytanie, tylko po co małżonkom jeszcze będzie potrzebny akt seksualny, skoro wszystko co piękne, czyste, jednoczące, oblubieńcze i bezinteresowne już osiągną?

Jan Paweł II mówi, że oczyszczony akt seksualny jest „szczególnym znakiem miłości”, gdyż oprócz wyrażania jedności posiada „znaczenie potencjalnie rodzicielskie”. Małżonkowie „w tym >>znaku miłości<< wypowiadają swoją dojrzałą gotowość macierzyństwa i ojcostwa”. W konsekwencji wbrew intencji i werbalnym zapewnieniom papieska teologia ciała prowadzi do wniosków zbieżnych z postulatami Augustyna: religijnym ideałem byłoby „białe małżeństwo”, sięgające po współżycie seksualne tylko po to, by mieć dzieci. Czy ta wewnętrzna aporia nie jest główną przeszkodą w recepcji katechez Jana Pawła II o małżeństwie?

 

Pamiętacie, że pisałem, iż znany biograf Papieża – George Weigel – wieszczy, że katechezy są „teologiczną bombą zegarową”, która jak wreszcie wybuchnie, zrehabilituje i odda sprawiedliwość kościelnemu nauczaniu na temat seksu. Trudno jest mi pojąć, w jaki sposób i na podstawie czego to się ma dokonać.

Na koniec, skoro już się tak bezwstydnie reklamuję, podam jeszcze link do kolejnego już programu „My, wy, oni”, w którym wziąłem udział – tym razem bronię dzieci przed klapsami rodziców. J

Sądy wyobrażone

Politolog starym zwyczajem próbował mnie podpuścić, bym wszedł tym razem w rolę eksperta Soboru Watykańskiego III. Już się zacząłem zastanawiać, czym powinien się nowy sobór zająć, gdy przyszedł mi do głowy pomysł na inny eksperyment myślowy.

Wyobraźcie sobie Sąd Ostateczny…

Sporniak stoi z hardą miną, która coraz bardziej mu rzednie, gdy słyszy, jak jest naprawdę. Seksualność w warunkach ziemskiego życia jest czymś niezwykłym. Jest bramą do rzeczywistości, która przerasta człowieka i dzięki temu pozwala mu przekraczać siebie i swoje doczesne ograniczenia. Tą rzeczywistością jest miłość, która nie pochodzi od nas tylko od Boga. Każda ziemska miłość powinna pozwalać wciągać się w ową Boską miłość. Tylko w ten sposób może wzrastać.

Miłość między mężczyzną a kobietą ma seksualny charakter po to, by Boska miłość owocowała wzajemną miłością dwojga ludzi i nowym życiem, które samo w sobie jest czymś niezwykłym. Każdy nowy człowiek jest niepowtarzalny, nawet ten poczęty w laboratorium, czy wręcz złożony z genetycznych cegiełek (tu Sporniak zobaczył przyszłość nauki). Tej niepowtarzalności nie można z góry zaprogramować – ona pochodzi wprost od Boga. Dlatego człowiek, sięgając po seks powinien liczyć się z jego „nieziemskim” odniesieniem.

Seks nie jest ową rzeczywistością przekraczającą człowieka – on jest jedynie i aż bramą do tej rzeczywistości. Ludzie często to mylą. Nie jest też po prostu zabawą, która ma uatrakcyjniać życie. Gdy nie dokonuje się „po Bożemu”, czyli w pełnym fizjologicznym połączeniu kobiety i mężczyzny, przestaje być ową bramą, przejściem, wkroczeniem na szlak odwiecznych przeznaczeń. Odbija się od czystej fizjologii i skłania ludzi ku przyziemnym rzeczom.

Pozornie rygorystyczne nauczanie Kościoła przez wieki jedynie chroniło to najgłębsze przeznaczenie ludzkiej seksualności. Nie chodziło o straszenie piekłem, tylko o pokazywanie ludziom właściwej drogi. Dopatrywanie się w owym nauczaniu sprzeczności i pomyłek, zamiast pokazywać coraz głębszy sens życia, miłości i seksu, wodzi ludzi na manowce.

No i jak byście mnie bronili?

(Na szczęście w ostatniej chwili Anioł Stróż znalazł w swoim laptopie ten wpis… J)

                                                                                     

*

 

A propos wyobraźni, szukając dla MagCzu w „Miłości i odpowiedzialności” wypowiedzi Karola Wojtyły na temat „intencji prokreacyjnych”, znalazłem ciekawy przypis o „sądach wyobrażonych” (w moim wydaniu z 1986 r. nr 47 na str. 146). Kontekstem jest uwaga Wojtyły na temat trudności z rozeznaniem w konkretnej sytuacji, czy wola uległa już pożądaniu, czy jeszcze nie. Sam jednak przypis wskazuje, jak mi się wydaje, na daleko idące konsekwencje. Nie bez znaczenia jest fakt, że przypisy opracował zespół uczniów Wojtyły (m.in. księża profesorowie Styczeń i Szostek), który, jak możecie przeczytać we wstępie, starał się uwzględnić wyniki dyskusji etyków po „Humanae vitae”:

 

Akt woli („chcenie” lub „niechcenie” czegoś) implikuje poznanie intelektualne tego czegoś, a więc sąd rozumu. Stąd zachowanie się człowieka doznającego uczuć „moralnie podejrzanych” w sytuacji pozwalającej tylko na „sądy wyobrażone”, a nie wydane rzeczywiście – bez względu na to, jakie by to zachowanie było – nie może być przedmiotem oceny moralnej. Tylko na gruncie świadomości intelektualnej nie zaś czysto wyobrażeniowej – zrodzić się może sąd o powinności moralnej (wyobrazić sobie, że jest się zobowiązanym do czegoś, to za mało, by faktycznie być zobowiązanym, podobnie jak wyobrazić sobie, że się, czegoś chce – np. na scenie teatralnej – a chcieć czegoś naprawdę, to dwie różne sprawy).

 

Czy zatem jeżeli ktoś w dobrej wierze postępuje zgodnie z sumieniem, dowiaduje się jednak, że Kościół widzi w jego postępowaniu czyny wewnętrznie złe, próbuje to bezskutecznie zrozumieć (jego intelektualne poznanie nie jest w stanie przekształcić się w sąd rozumu o powinności moralnej), wyobraża sobie jednak, że postępuje źle i doznaje uczuć „moralnie podejrzanych” (duchowego dyskomfortu), to „bez względu na to, jakie by to zachowanie było [np. uciekanie się w trudnych sytuacjach do prezerwatywy, pieszczoty z orgazmem, czy małżeński seks oralny] – nie może być przedmiotem oceny moralnej”? Nie wystarczy – jak głosi przypis – „wyobrazić sobie” pod wpływem nauczania Kościoła, że „jest się do czegoś zobowiązanym”, trzeba, żeby nasz własny, niczym nieprzymuszony rozum uznał to za prawdę. Czy dobrze rozumiem?

No, byłoby to jednak coś sensacyjnego (musiałbym zamknąć blog J). Niestety nie znalazłem nic więcej na temat sądów wyobrażonych. Może ktoś coś wie?

Eksperyment myślowy w sprawie in vitro

Wyobraźcie sobie słowa Papieża na temat in vitro:

„Jest to odstępstwo od zasad moralnych, ale podyktowane, zwłaszcza w dzisiejszych czasach, pragnieniem potomstwa, licznego potomstwa. Pragnienie to jest tak głębokie, prokreacja jako istotny cel małżeństwa tak oczywista, że miłujące małżonki, w wypadku gdy nie mogą obdarzyć swych mężów potomstwem, same proszą swych miłujących je małżonków o to, ażeby mogły do swego wnętrza przyjąć potomka poczętego w laboratorium”.

Język, co prawda, nieco staroświecki, ale sama wypowiedź, usprawiedliwiająca w ten sposób uciekanie się do in vitro, byłaby ciekawa, prawda?

Mam nadzieję, że Jan Paweł II wybaczy mi trawestację fragmentu jego katechez o małżeństwie, który tłumaczy fakt poligamii patriarchów Starego Testamentu. Zdumiał mnie jednak ciepły ton tej argumentacji – podkreślanie, jak to się tacy małżonkowie miłowali! A przecież poligamia jest czymś dużo gorszym, jak mi się wydaje, od poczynania dzieci w laboratorium (zakładając, po Gowinowemu, że nie ma niszczenia ani mrożenia zarodków).

 

Oryginalny fragment brzmi:

„Odstępstwo samo było podyktowane, zwłaszcza w czasach Patriarchów, pragnieniem potomstwa, licznego potomstwa. Pragnienie to było tak głębokie, prokreacja jako istotny cel małżeństwa była tak oczywista, że miłujące małżonki, w wypadku gdy nie mogły obdarzyć swych mężów potomstwem, same prosiły swych miłujących je małżonków o to, ażeby mogły 'na swych kolanach’ przyjąć potomka, którego wyda na świat inna kobieta” („Mężczyzną i niewiastą stworzył ich”, tom II, s. 49).

Czy chrześcijaństwo otruło erosa?

Taki zarzut postawił Nietzsche. Benedykt XVI podjął go w swojej pierwszej encyklice, pisząc: „Według Friedricha Nietzschego chrześcijaństwo jakoby dało erosowi do picia truciznę, a chociaż z jej powodu nie umarł, przerodził się w wadę. W ten sposób filozof niemiecki wyrażał bardzo rozpowszechnione spostrzeżenie: czy Kościół swymi przykazaniami i zakazami nie czyni gorzkim tego, co w życiu jest najpiękniejsze? Czy nie stawia znaków zakazu właśnie tam, gdzie radość zamierzona dla nas przez Stwórcę ofiarowuje nam szczęście, które pozwala nam zasmakować coś z Boskości?” (3). Papież próbuje przeciwstawić się takiej opinii, pokazując, że chrześcijańska miłość ofiarna agape nie niszczy ani nie przeciwstawia się erosowi, przeciwnie – dopełnia go i razem z nim tworzy miłość „z krwi i kości”. Jednocześnie przyznaje, że tendencje „przeciwne cielesności” zawsze istniały w chrześcijaństwie (5).

Często spotykam się z opinią, że, owszem, dawniej Kościół nie doceniał sfery seksualnej, ale obecnie to się zmieniło – seksualność jest w pełni dowartościowana. Niewątpliwie po Soborze Watykańskim II podejście Kościoła zaczęło się zmieniać, ale czy rzeczywiście nic już nie jest do zrobienia? Słynna stała się wypowiedź biografa Jana Pawła II George’a Weigla, który w „Świadku nadziei” napisał, że wciąż przez świat niedoceniana papieska teologia ciała jest „teologiczną bombą zegarową”, która, gdy wybuchnie, zmieni stereotypy o kościelnym nauczaniu. Ukazuje się coraz więcej książek, próbujących przyśpieszyć ziszczenie się tego proroctwa przez przekładanie na prostszy język trudnego, przesyconego metaforyką Wojtyłowego stylu pisania. Obserwuję to z zaciekawieniem, ale – przyznaję – także ze… sceptycyzmem. Spróbuję ten sceptycyzm uzasadnić, gdyż moim zdaniem wspomniana przez Nietzschego „trucizna” wciąż krąży w kościelnym krwioobiegu. Spójrzcie choćby na punkt 2515 Katechizmu traktujący o pożądaniu:

 

W sensie etymologicznym pojęcie „pożądanie” może oznaczać każdą gwałtowną postać pragnienia ludzkiego. Teologia chrześcijańska nadała temu pojęciu szczególne znaczenie pragnienia zmysłowego, które przeciwstawia się wskazaniom rozumu ludzkiego. Św. Paweł Apostoł utożsamia je z buntem „ciała” wobec „ducha” (por. Ga 5,16-17 i 24; Ef 2,3). Pożądanie jest konsekwencją nieposłuszeństwa grzechu pierworodnego (Rdz 3,11). Wywołuje ono nieporządek we władzach moralnych człowieka i nie będąc samo w sobie grzechem, skłania człowieka do popełniania grzechów (por. Sobór Trydencki).

 

Kto czytał mój wpis „Grzech, o którym Kościół zapomniał” o arystotelesowskiej teorii cnoty jako właściwego „środka” między skrajnościami, ten wie, że „pragnienie zmysłowe, które przeciwstawia się wskazaniom rozumu ludzkiego”, stanowi wadę nadmiaru. Innymi słowy, z bardzo ważnej władzy zmysłowego pożądania (appetitus concupiscibilis), która jest na wyposażeniu ludzkiej natury obok innych władz (intelektu, woli, pamięci, wyobraźni, itd.), Kościół rzeczywiście uczynił wadę – stałą skłonność do zła jako bezpośredni skutek grzechu pierworodnego. Według doktryny, w spadku po prarodzicach otrzymaliśmy seksualność, która w samym swoim centrum jest wypaczona i stanowi nieustanne fomes peccati – „zarzewie grzechu”. Niestety Nietzsche ma rację.

Jakie są tego konsekwencje?

Najogólniejsza konsekwencja to negatywne patrzenie na seksualność przez wiele wieków chrześcijaństwa – nie jawiła się ona najpierw jako dobra, tylko zawsze jako niebezpieczna. Powiedzmy, że Kościół w ostatnich dziesięcioleciach dużym wysiłkiem pokonał skłonność do takiego negatywistycznego patrzenia.

Pozostały kłopoty „terminologiczne”. Jak opisać „dobrą” seksualność? Czy „czyste spojrzenie” może być seksualne? Prawda, że mamy silny odruch traktowania takiego spojrzenia jako aseksualnego? Można to zrozumieć, gdyż jeżeli pożądanie zawsze jest złe, to dobrem będzie… brak pożądania. Ktoś mógłby oponować, że przeciwieństwem pożądania jako wypaczonego pragnienia seksualnego, nie jest brak pragnienia, tylko niewypaczone pragnienie. Ale skoro każdy od urodzenia ma do czynienia z wypaczoną seksualnością i musi stałym wysiłkiem oraz przy pomocy różnych nadprzyrodzonych i przyrodzonych środków do końca swoich dni tę seksualność prostować, to niech mnie ktoś przekona, że brak pożądania – czyli brak „zarzewia grzechu” – nie jest czymś dobrym!

Poza tym skąd wiadomo jaka jest „dobra” seksualność, skoro zawsze pierwotnie mamy do czynienia ze „złą” seksualnością – złośliwie skłonną do wypaczeń?

A co z seksem małżeńskim?

Dokładnie to samo. Pożądanie ze swojej przewrotnej natury skłania nas do nieustannego uprzedmiotowienia współmałżonka. Kiedy Jan Paweł II wspomniał w swoich katechezach, że „pożądliwe patrzenie”, o którym mówi Jezus w Kazaniu na Górze (Mt 5,27-28), dotyczy także małżonków, na Zachodzie podniósł się raban. Obrońcy Papieża, z przekąsem wówczas pytali, czy zatem np. zjawisko „gwałtu małżeńskiego” jest fantasmagorią? Moim zdaniem, nie chodzi jednak o to, czy w małżeństwie są możliwe seksualne nadużycia (bo są), tylko o to, czy są nieuchronne i obecne w każdym spontanicznym działaniu seksualnym. Jeżeli coś takiego mówimy, to rzeczywiście lepiej się nie kochać, a jeżeli już musimy, to… no właśnie… w jaki sposób to robić, by nie uprzedmiotawiać drugiej osoby?

Do czasów Jana Pawła II Kościół prewencyjnie straszył pożądliwością, nakazywał czystość i pozostawiał małżonków samych sobie, by głowili się, co to w praktyce ma oznaczać. Np. jak współżyć, choćby w zbożnych prokreacyjnych celach, nie ulegając przy tym pożądaniu? Karol Wojtyła jeszcze w czasach wykładów na KUL-u przejął się tym pytaniem i próbował na nie szczegółowo odpowiedzieć. Tak powstała książka „Miłość i odpowiedzialność” (1960 r.) oraz wspomniany cykl 129 katechez o małżeństwie (wygłoszonych w latach 1979-1984). Będę się tej odpowiedzi jeszcze przyglądać, gdyż moim zdaniem właśnie ze względu na troskę o konkret widać w niej dobrze nieuchronność porażki.

To mocne słowa. Na razie powiem tyle, że jeżeli już raz utożsamimy ze sobą „gwałtowną postać pragnienia zmysłowego” z „zarzewiem grzechu”, to żebyśmy w niewiadomo jak piękny sposób mówili o miłości zmysłowej, nie uczynimy z niej cnoty, nie izolując jednocześnie od seksualności.

Nie twierdzę tym samym naiwnie, że seksualność nie jest podatna na wypaczenia. Twierdzę natomiast, że owe wypaczenia nie mają źródła w samej seksualności. Przejawy grzechu pierworodnego nie są tak siermiężne i łatwo identyfikowalne, jak pod wpływem własnych historycznych doświadczeń (zderzenia kultury żydowskiej z grecko-rzymską) myśleli o tym święci koryfeusze: Jan Apostoł, Paweł czy Augustyn. Współczesna wiedza daje nam lepszy wgląd w mechanizmy rządzące seksualnością i pomijanie ich jest anachronizmem.

Ale żeby nie przedłużać, na koniec powrócę do encykliki „Deus caritas est”. Czy Benedyktowi XVI udało się wykroczyć poza tradycyjną perspektywę „zła pożądliwości”? Mimo głębi i odwagi tego tekstu eros nadal jest tu z natury chory i domaga się koniecznie uzdrowienia. Sprawdźcie sami.

Kazirodcze tabu

Z powodu procesu sądowego i dożywotniego wyroku na pierwsze strony gazet powróciła bulwersująca sprawa „potwora z Amstetten”. W ostatnim czasie ujawniono i nagłośniono także kilka polskich przypadków wieloletnich kazirodczych gwałtów dokonywanych przez patologicznych ojców na swoich córkach. Nie chcę ani was, ani siebie katować szczegółami tych historii. Przerasta mnie pytanie, jak człowiek jest zdolny do takich potworności i to względem swoich najbliższych. Gdy mimo wszystko ktoś chce się z tym tematem mocować, odsyłam go do wnikliwego artykułu ks. Jacka Prusaka w najnowszym numerze „TP”.

Wspominam o tych przypadkach, których potworność i zło jest oczywiste, by przyglądnąć się problemowi, który sam w sobie jest oczywisty tylko na pierwszy rzut oka: na czym polega moralne zło kazirodztwa? Zapewne nie pytałbym o to, gdybym swego czasu nie zwrócił uwagi na kłopoty św. Tomasza z uzasadnieniem tego zła. Wydaje się to zaskakujące, gdyż mamy silną intuicję słuszności zakazu stosunków seksualnych matki z synem, ojca z córką czy brata z siostrą. Antropolodzy potwierdzają, że zakaz ten należy do najbardziej powszechnych – z nielicznymi i bardzo ograniczonymi wyjątkami funkcjonuje właściwie we wszystkich zbadanych społecznościach i kulturach. Ale żeby przekonać was, że sprawa nie jest taka prosta, przypomnę przypadek sprzed kilku lat niemieckiego rodzeństwa, które zostało rozdzielone w okresie niemowlęctwa. Po latach, już jako młodzi ludzie, spotkali się, zakochali w sobie, rozpoczęli współżycie, doczekali się dzieci, a ów chłopak kilkakrotnie trafiał do więzienia za przestępstwo kazirodztwa. Wtedy obydwoje z przekonaniem mówili, że są wstanie znieść każde prześladowanie, gdyż się kochają. Pomyślałem wówczas, że społeczeństwo ich podwójnie skrzywdziło: najpierw rozdzielając we wczesnym dzieciństwie i umieszczając w różnych rodzinach zastępczych, potem – rozdzielając już jako parę, by zniszczyć miłość, która nie z ich winy jest kazirodcza. 

Św. Tomasz bardzo surowo ocenia kazirodztwo: w rankingu czynów rozpustnych umieszcza je na wysokiej drugiej pozycji, zaraz po „grzechach przeciwnych naturze” (zoofilii, homoseksualizmie, seksie analnym i oralnym oraz… masturbacji), a przed cudzołóstwem i nierządem – zamykającym ranking jako najmniej groźne zło, gdyż godzące jedynie w dobro ewentualnie mogących się począć dzieci. Ta ostra ocena kontrastuje z mało oczywistym uzasadnieniem. Akwinata podaje trzy argumenty, z których pierwszy i najważniejszy zdradza w ogóle dwuznaczny stosunek św. Tomasza do seksu. Pisze mianowicie, że stosunki seksualne z krewnymi i powinowatymi sprzeciwiają się „należytemu użyciu czynności płciowych”, gdyż… uwaga!… „w czynnościach płciowych zachodzi pewna brzydota [turpitudo] nie harmonizująca z czcią należną tego rodzaju osobom”. (Wynikałoby z tego, że owa dostrzegana przez Świętego w seksie „brzydota” w jakiś tajemniczy sposób nie wpływa niekorzystnie na cześć należną współmałżonkowi, albo po prostu taka cześć się jemu nie należy. J) Pozostałe argumenty brzmią następująco: „po drugie kazirodztwo dawałoby zbyt łatwą sposobność do stosunków płciowych, wskutek czego ułatwiona rozpusta zbyt rozmiękczałaby ducha ludzi” oraz „po trzecie kazirodztwo przeszkadzałoby w przyjaźni z innymi rodzinami”. Przyznacie, że uzasadnienie nieco dziwne.

Co ciekawe, naszą intuicję specjalnie nie rozjaśni także Katechizm, który w punkcie 2388 najpierw cytuje emocjonalną wypowiedź św. Pawła: „W imię Pana naszego Jezusa… wydajcie takiego szatanowi na zatracenie ciała” (1 Kor 5,5), by enigmatycznie dodać: „Kazirodztwo niszczy związki rodzinne i jest oznaką cofnięcia się do zwierzęcości”. O ile pierwsza uwaga – niszczenie związków rodzinnych – wydaje się wskazywać właściwy kierunek, o tyle druga – cofanie się do zwierzęcości – jest strzałem w powietrze. Sytuacja jest bowiem odwrotna: współcześni biolodzy-ewolucjoniści wykazują, że silne kazirodcze tabu odziedziczyliśmy właśnie po zwierzęcych przodkach.

Jak podaje znana amerykańska antropolożka Helen Fisher w arcyciekawej „Anatomii miłości”, etolodzy zaobserwowali bardzo niewiele przypadków stosunków kazirodczych wśród wyższych naczelnych. „Wszelako zawsze jedno z partnerów jest wyraźnie niechętne współżyciu, które często poprzedzone jest zażartą walką” (gwałt?) – dodaje Fisher. Opisuje także przypadek dramatyczny: poczęte z kazirodczej kopulacji szympansiątko zostało tuż po porodzie rozszarpane przez stado. Antropolożka jest przekonana, że nasi przodkowie z Cro-Magnon, skoro myśleli już symbolicznie (malowidła na ścianach jaskiń), przestrzegali jakiegoś kodeksu moralnego, wśród którego zakazów znajdować się musiały stosunki z najbliższymi krewnymi. Miało to zapewne społeczne, ekonomiczne, czy zdrowotne racje, ale najważniejsza przyczyna wydaje się mięć podłoże genetyczne: mamy naturalną skłonność do seksualnej niechęci wobec bliskich. Potwierdza to kilka interesujących badań, których obiektem były dzieci wychowujące się razem w izraelskich kibucach. O ile dzieci te mniej więcej do 12 roku życia (początek okresu adolescencji) nie stroniły od zabawy „w lekarza”, po osiągnięciu tego wieku zaczynały się siebie wstydzić, by w wieku ok. 15 lat tworzyć już silne relacje, do złudzenia przypominające więzi między rodzeństwem. Choć osoby wychowywane w kibucach nie były z sobą spokrewnione, nie wchodziły w związki małżeńskie, nie zdarzały się nawet zwykłe romanse.

Sądzę, że przebywanie ze sobą w okresie wczesnego dzieciństwa i dorastania – a więc w czasie, kiedy rozwija się nasz mózg – tworzy tak silne relacje i w sposób tak znaczący wpływa na naszą osobowość, że wykluczone stają się relacje seksualne, także przecież bardzo silne i kształtujące naszą osobowość (małżeństwo to również wieloletnie przebywanie ze sobą, tyle że w wieku dorosłym). Jedno z drugim nie da się pogodzić – po prostu w taki sposób genetycznie skonstruowana jest nasza natura. Dlatego relacja seksualna, nakładająca się na relację brat-siostra, a zwłaszcza na fundamentalną dla naszego życia relację rodzic-dziecko, zawsze będzie się wiązać z krzywdą i ze spustoszeniem osobowości, a jej geneza zawsze będzie patologiczna i do patologii prowadząca.

Co z tego wynika?

Problem moralnego zła kazirodztwa jest z pewnych względów pouczający. Po pierwsze mamy, jak już wspominałem, silną jego intuicję i nie potrzebujemy być przez nikogo w tej sprawie pouczani. Ale – jak już też pisałem – etyka jest nauką, która mimo wszystko stara się racjonalnie uzasadniać normy, których przestrzeganie podpowiada nam intuicja czy – ściślej – doświadczenie moralne. I tu niespodzianka: katolicka etyka wykazuje pewną bezradność w uzasadnianiu tak silnie intuicyjnej normy (przypomnijmy: „cofnięcie się do zwierzęcości”). Skąd owa bezradność? Ano, jak sądzę, stąd, że dzisiaj, by uprawiać etykę, nie wystarczy czytać św. Tomasza, trzeba coraz odważniej sięgać do współczesnej wiedzy – zwłaszcza do tej, którą Anglosasi określają jako tzw. neuroscience. Takie podejście jest, moim zdaniem, nieuniknione. Pytanie tylko, czy wystarczy?

Uwaga na autorytet!

Naukowcy zbadali przy pomocy rezonansu magnetycznego oddziaływanie na nasze mózgi opinii osób uznanych za ekspertów. Wynik skłania do refleksji. Okazuje się, że mamy naturalną tendencję do wyłączania myślenia, jeśli wypowie się ktoś, kogo uznajemy za autorytet. Jest to skutek, zdaniem uczonych, ewolucji człowieka jako istoty społecznej. Badanie dotyczyło gry, w której gracze musieli wybierać między zagwarantowaną nagrodą a podjęciem ryzyka. Gdyby spróbować uogólnić te wyniki i uznać, że życie przypomina ryzykowną grę, powinniśmy się dobrze zastanowić, czyich porad słuchamy.

Dla wierzących niewątpliwym autorytetem jest Magisterium Kościoła. Czy tutaj także ryzykujemy bezmyślność? W każdym razie powinniśmy się przyjrzeć własnym reakcjom, bo niewykluczone, że odruchowo zwalniamy się z odpowiedzialności.

Na korzyść Kościoła jako autorytetu działa fakt, że jego głos (przynajmniej w postaci najważniejszych dokumentów) nigdy nie ma formy czysto normatywno-nakazowej -rozstrzygnięciom, np. w dziedzinie moralności seksualnej, zawsze towarzyszą argumenty. Tak skonstruowana jest nawet „okropna” encyklika Piusa XI o małżeństwie „Casti connubii„, którą komentowałem w pierwszym wpisie na tym blogu. Kto ma czas i nieco samozaparcia, niech sam sprawdzi – to mimo wszystko jest „dialog” z czytelnikiem, a nie „rozporządzenie”, które za nas wszystko rozstrzyga. Podobnie jest z encyklikami Jana Pawła II. A dwie dotychczasowe encykliki Benedykta XVI – „Deus caritas est” i „Spe salvi” – to wręcz rozkosz dla intelektu i serca. (Gorzej jest, takie mam wrażenie, z dokumentami Kongregacji Nauki Wiary, które częściej i chętniej posługują się apodyktycznym tonem, choć i im nieobca jest argumentacja.)

Moją ambicją jest, by ten blog aktywizował te części mózgów zaglądających tu internautów, które wyłączały się ochotnikom biorącym udział we wspomnianym wyżej eksperymencie. Ale każdy kij ma dwa końce – jeśli ktoś na nieszczęście widzi we mnie „eksperta”, sam sobie jest winny. (Cały czas ufam, że pytania Politologa „Co pan redaktor sądzi…?” są intelektualną prowokacją.) J

Dreszcz czystości

Okładka sugeruje, że to książka dla nastolatek przestrzegająca przed zgubnymi skutkami współżycia przedmałżeńskiego. Ostatnio coraz więcej ukazuje się takich amerykańskich przedruków – owocu prężnie rozwijającego się ruchu „Czystych serc”. Przeglądam te pozycje, jeśli trafią mi w ręce, gdyż łatwo w nich dopatrzeć się słabych stron nauczania Kościoła (prosty język szybko obnaża wszystkie uproszczenia np. na temat różnicy między NPR a antykoncepcją czy „zła” pożądania – jeśli pożądanie jest złe, to jak płodzić dzieci? J). Otwierałem tę książkę przygotowany zatem na to, co w środku zastanę. Druga strona utwierdziła mnie w jak najgorszych przeczuciach – jeśli ktoś swoją książkę dedykuje… Maryi i ojcu Kolbe, to pożytek z lektury może okazać się złudny. Na szczęście mój nałóg czytania i świetny tytuł „Dreszcz czystości” sprawiły, iż zacząłem kartować. Przerzucając kartkę za kartką, coraz bardziej wbity byłem w fotel…

Właściwie trudno o tej książce pisać – jej autentyzm poraża. Trzeba ją przeczytać. Pamiętacie, jak pisałem o Nouwenie, który w „Intymności” pokazuje nawrócenie jako przejście od lękowego odruchu zawłaszczania i władzy nad drugim do duchowej intymności, która czyni nas wobec Boga i drugiej osoby bezbronnymi. Tylko w przestrzeni tej intymnej bezbronności i szczerości dziać się mogą rzeczy wielkie: miłość, przebaczenie, śmierć i zmartwychwstanie. Dawn Eden zdaje sprawę właśnie z takiego „przejścia”, tym samym staje w zupełnej bezbronności wobec… czytelnika. Trudno to z czymkolwiek porównać. Do głowy przychodzą jedynie „Wyznania”. Tyle że sędziwy Biskup Hippony, wytrawny retor, który ślubował celibat, mógł sobie na nie pozwolić. Tutaj mamy wyznania zagubionej kobiety z XXI wieku, jakby żywcem wziętej z serialu „Seks w wielkim mieście”, która odnajduje drogę, cały czas tęskniąc za tym jedynym i dla owego nieznanego zdobywa się na czystość. Jasne, że swobodny, zdystansowany do siebie i do świata styl Dawn Eden trudno pod względem literackim porównywać z patosem i filozoficzną wnikliwością „subtelnego Afrykańczyka”, ale jej autentyzm naprawdę rozbraja. Zastanawiam się wręcz, co powie owemu wyczekanemu, gdy go wreszcie spotka, skoro wszystko powiedziała już nam, czytelnikom.

 Napisałem, że okładka (skądinąd niezła) jest myląca. To książka ściśle rzecz biorąc nie dla nastolatek, choć zapewne krzywdy młodym czytelnikom nie zrobi – może być pouczająca. Nie wyobrażam sobie jednak, by np. szesnastolatka potrafiła w pełni docenić to, co czyta. Np. subtelny humor autorki, gdy pisze: „Romantycy nazywają to ciepłe, niejasne uczucie, które mamy po stosunku seksualnym, <poświatą>. Kiedy nie żyjesz w małżeństwie, czujesz to bardziej jako podzwonne” (s. 57).

To, co najcenniejsze, to zapis żywego doświadczenia – duchowego, etycznego, religijnego. Autorka nie opisuje momentu nawrócenia, dzieli się natomiast jego skutkami: subtelną mądrością i dojrzałością. Wtajemniczani jesteśmy w coś, co jest żywe, prawdziwe i nieuchwytne, a jednocześnie niezwykle proste: „Tracisz niewinność, kiedy uczysz się nabierać dystansu. Nabierasz dystansu, aby się chronić. Chronisz się i seks zamiast być wspólnym, skierowanym na drugiego człowieka doświadczeniem miłości, staje się skierowanym do wewnątrz, narcystycznym doświadczeniem własnej niepewności. Rozwiązaniem jest przestać się chronić, a jedynym sposobem na to jest unikanie sytuacji, w których musisz się chronić. Żeby się z kimś naprawdę zjednoczyć, musisz pozwolić sobie na wrażliwość. A nie możesz być wrażliwa, jeśli zawsze musisz zadawać sobie pytanie, czy mężczyzna, którego pragniesz, będzie przy tobie, aby cię podeprzeć, gdy upadniesz” (s. 67).

Znów przypomnijcie sobie, jak pisałem, że osoby uzależnione od seksu, gdy autentycznie zdrowieją, mają wgląd poprzez własne cierpienie i negatywne doświadczenia w czystą istotę seksualności. Dokładnie o tym jest „Dreszcz czystości”. Nie tylko opisuje zdrowienie, ale ową istotę seksualności. I to bez krzty pruderii! Pod tym względem Eden na głowę bije zahamowanego i seksualnie anorektycznego Augustyna. Mała próbka braku pruderii w zdawać by się mogło banalnej konstatacji: „Wbrew zdrowemu rozsądkowi, pocałowałam go. Było miło, ale bez fajerwerków. To powinno być dla mnie natychmiastowym ostrzeżeniem: jeśli pocałunek mężczyzny cię nie podnieca, to albo nie jest to właściwy mężczyzna, albo jeszcze nie powinnaś go całować” (s. 210).

Nie będę szczegółowo streszczać tej książki, lepiej ją samemu przeczytać. Na zachętę pokażę jedynie, co Dawn Eden pisze o nawyku masturbacji, nad którego ewentualną szkodliwością czy neutralnością także tutaj już debatowaliśmy.

„Masturbacja uczy ograniczania ekspresji seksualnej, ponieważ jej celem jest wyłącznie osiągnięcie orgazmu. Jeśli porównamy ją do prawdziwego stosunku, który ma naśladować, to okazuje się, że masturbacja wyrabia zachowanie, w wyniku którego orgazm jest w centralnym punkcie aktu seksualnego, w którym ciała twoje i partnera są tylko narzędziami służącymi do wywołania reakcji płciowej”. Wspomina także o pogłębiającym się po masturbacji uczuci samotności, odwołując się do „przyśpieszającej powstawanie więzi emocjonalnej”… oksytocyny. (Tym mnie kupiła, gdyż pisząc o tym hormonie przy okazji wpisu o seksie oralnym, także zastanawiałem się nad jego masturbacyjną bezproduktywnością J.) „Jeśli ten hormon wytwarzany jest w czasie masturbacji, nie ma w pobliżu nikogo, kto mógłby być adresatem tej więzi, dlatego czujemy się opuszczone” (s. 191-192).

Eden nie moralizuje, nie starszy grzechem. Po prostu pyta: „No i po co?”.