Taki zarzut postawił Nietzsche. Benedykt XVI podjął go w swojej pierwszej encyklice, pisząc: „Według Friedricha Nietzschego chrześcijaństwo jakoby dało erosowi do picia truciznę, a chociaż z jej powodu nie umarł, przerodził się w wadę. W ten sposób filozof niemiecki wyrażał bardzo rozpowszechnione spostrzeżenie: czy Kościół swymi przykazaniami i zakazami nie czyni gorzkim tego, co w życiu jest najpiękniejsze? Czy nie stawia znaków zakazu właśnie tam, gdzie radość zamierzona dla nas przez Stwórcę ofiarowuje nam szczęście, które pozwala nam zasmakować coś z Boskości?” (3). Papież próbuje przeciwstawić się takiej opinii, pokazując, że chrześcijańska miłość ofiarna agape nie niszczy ani nie przeciwstawia się erosowi, przeciwnie – dopełnia go i razem z nim tworzy miłość „z krwi i kości”. Jednocześnie przyznaje, że tendencje „przeciwne cielesności” zawsze istniały w chrześcijaństwie (5).
Często spotykam się z opinią, że, owszem, dawniej Kościół nie doceniał sfery seksualnej, ale obecnie to się zmieniło – seksualność jest w pełni dowartościowana. Niewątpliwie po Soborze Watykańskim II podejście Kościoła zaczęło się zmieniać, ale czy rzeczywiście nic już nie jest do zrobienia? Słynna stała się wypowiedź biografa Jana Pawła II George’a Weigla, który w „Świadku nadziei” napisał, że wciąż przez świat niedoceniana papieska teologia ciała jest „teologiczną bombą zegarową”, która, gdy wybuchnie, zmieni stereotypy o kościelnym nauczaniu. Ukazuje się coraz więcej książek, próbujących przyśpieszyć ziszczenie się tego proroctwa przez przekładanie na prostszy język trudnego, przesyconego metaforyką Wojtyłowego stylu pisania. Obserwuję to z zaciekawieniem, ale – przyznaję – także ze… sceptycyzmem. Spróbuję ten sceptycyzm uzasadnić, gdyż moim zdaniem wspomniana przez Nietzschego „trucizna” wciąż krąży w kościelnym krwioobiegu. Spójrzcie choćby na punkt 2515 Katechizmu traktujący o pożądaniu:
W sensie etymologicznym pojęcie „pożądanie” może oznaczać każdą gwałtowną postać pragnienia ludzkiego. Teologia chrześcijańska nadała temu pojęciu szczególne znaczenie pragnienia zmysłowego, które przeciwstawia się wskazaniom rozumu ludzkiego. Św. Paweł Apostoł utożsamia je z buntem „ciała” wobec „ducha” (por. Ga 5,16-17 i 24; Ef 2,3). Pożądanie jest konsekwencją nieposłuszeństwa grzechu pierworodnego (Rdz 3,11). Wywołuje ono nieporządek we władzach moralnych człowieka i nie będąc samo w sobie grzechem, skłania człowieka do popełniania grzechów (por. Sobór Trydencki).
Kto czytał mój wpis „Grzech, o którym Kościół zapomniał” o arystotelesowskiej teorii cnoty jako właściwego „środka” między skrajnościami, ten wie, że „pragnienie zmysłowe, które przeciwstawia się wskazaniom rozumu ludzkiego”, stanowi wadę nadmiaru. Innymi słowy, z bardzo ważnej władzy zmysłowego pożądania (appetitus concupiscibilis), która jest na wyposażeniu ludzkiej natury obok innych władz (intelektu, woli, pamięci, wyobraźni, itd.), Kościół rzeczywiście uczynił wadę – stałą skłonność do zła jako bezpośredni skutek grzechu pierworodnego. Według doktryny, w spadku po prarodzicach otrzymaliśmy seksualność, która w samym swoim centrum jest wypaczona i stanowi nieustanne fomes peccati – „zarzewie grzechu”. Niestety Nietzsche ma rację.
Jakie są tego konsekwencje?
Najogólniejsza konsekwencja to negatywne patrzenie na seksualność przez wiele wieków chrześcijaństwa – nie jawiła się ona najpierw jako dobra, tylko zawsze jako niebezpieczna. Powiedzmy, że Kościół w ostatnich dziesięcioleciach dużym wysiłkiem pokonał skłonność do takiego negatywistycznego patrzenia.
Pozostały kłopoty „terminologiczne”. Jak opisać „dobrą” seksualność? Czy „czyste spojrzenie” może być seksualne? Prawda, że mamy silny odruch traktowania takiego spojrzenia jako aseksualnego? Można to zrozumieć, gdyż jeżeli pożądanie zawsze jest złe, to dobrem będzie… brak pożądania. Ktoś mógłby oponować, że przeciwieństwem pożądania jako wypaczonego pragnienia seksualnego, nie jest brak pragnienia, tylko niewypaczone pragnienie. Ale skoro każdy od urodzenia ma do czynienia z wypaczoną seksualnością i musi stałym wysiłkiem oraz przy pomocy różnych nadprzyrodzonych i przyrodzonych środków do końca swoich dni tę seksualność prostować, to niech mnie ktoś przekona, że brak pożądania – czyli brak „zarzewia grzechu” – nie jest czymś dobrym!
Poza tym skąd wiadomo jaka jest „dobra” seksualność, skoro zawsze pierwotnie mamy do czynienia ze „złą” seksualnością – złośliwie skłonną do wypaczeń?
A co z seksem małżeńskim?
Dokładnie to samo. Pożądanie ze swojej przewrotnej natury skłania nas do nieustannego uprzedmiotowienia współmałżonka. Kiedy Jan Paweł II wspomniał w swoich katechezach, że „pożądliwe patrzenie”, o którym mówi Jezus w Kazaniu na Górze (Mt 5,27-28), dotyczy także małżonków, na Zachodzie podniósł się raban. Obrońcy Papieża, z przekąsem wówczas pytali, czy zatem np. zjawisko „gwałtu małżeńskiego” jest fantasmagorią? Moim zdaniem, nie chodzi jednak o to, czy w małżeństwie są możliwe seksualne nadużycia (bo są), tylko o to, czy są nieuchronne i obecne w każdym spontanicznym działaniu seksualnym. Jeżeli coś takiego mówimy, to rzeczywiście lepiej się nie kochać, a jeżeli już musimy, to… no właśnie… w jaki sposób to robić, by nie uprzedmiotawiać drugiej osoby?
Do czasów Jana Pawła II Kościół prewencyjnie straszył pożądliwością, nakazywał czystość i pozostawiał małżonków samych sobie, by głowili się, co to w praktyce ma oznaczać. Np. jak współżyć, choćby w zbożnych prokreacyjnych celach, nie ulegając przy tym pożądaniu? Karol Wojtyła jeszcze w czasach wykładów na KUL-u przejął się tym pytaniem i próbował na nie szczegółowo odpowiedzieć. Tak powstała książka „Miłość i odpowiedzialność” (1960 r.) oraz wspomniany cykl 129 katechez o małżeństwie (wygłoszonych w latach 1979-1984). Będę się tej odpowiedzi jeszcze przyglądać, gdyż moim zdaniem właśnie ze względu na troskę o konkret widać w niej dobrze nieuchronność porażki.
To mocne słowa. Na razie powiem tyle, że jeżeli już raz utożsamimy ze sobą „gwałtowną postać pragnienia zmysłowego” z „zarzewiem grzechu”, to żebyśmy w niewiadomo jak piękny sposób mówili o miłości zmysłowej, nie uczynimy z niej cnoty, nie izolując jednocześnie od seksualności.
Nie twierdzę tym samym naiwnie, że seksualność nie jest podatna na wypaczenia. Twierdzę natomiast, że owe wypaczenia nie mają źródła w samej seksualności. Przejawy grzechu pierworodnego nie są tak siermiężne i łatwo identyfikowalne, jak pod wpływem własnych historycznych doświadczeń (zderzenia kultury żydowskiej z grecko-rzymską) myśleli o tym święci koryfeusze: Jan Apostoł, Paweł czy Augustyn. Współczesna wiedza daje nam lepszy wgląd w mechanizmy rządzące seksualnością i pomijanie ich jest anachronizmem.
Ale żeby nie przedłużać, na koniec powrócę do encykliki „Deus caritas est”. Czy Benedyktowi XVI udało się wykroczyć poza tradycyjną perspektywę „zła pożądliwości”? Mimo głębi i odwagi tego tekstu eros nadal jest tu z natury chory i domaga się koniecznie uzdrowienia. Sprawdźcie sami.