Neurotyczne chrześcijaństwo

W najnowszym numerze „Tygodnika” (nr 27) ukazał się mój tekst „Pożegnanie z Adamem i Ewą„, w którym zebrałem i uporządkowałem mozolne „blogowe” wywody na temat grzechu pierworodnego. Pojawiła się sugestia-zarzut, że być może moja argumentacja skażona jest konkordyzmem, czyli próbą naciągania tekstu biblijnego do danych nauki. Podręcznikowym przykładem konkordyzmu jest przypisywanie poszczególnym dniom z biblijnego opisu stworzenia całych epok geologicznych. Takie postępowanie ma na celu zachowanie czegoś z dosłowności w natchnionym tekście Biblii i zupełnie naciągane potwierdzanie „prawdziwości” Pisma Świętego przy pomocy nauki. Ponieważ tym samym konkordyzm kompromituje religię, jest postępowaniem szkodliwym i bezsensownym.

 W przypadku biblijnych dni stworzenia natchniony autor mógł rzeczywiście sobie tak wyobrażać stworzenie świata, ale jego wypowiedź ma zupełnie inny sens niż przekaz historyczny. Chodzi o prawdy religijne a nie naukowe, które wyrażone są w sposób literacki przez sięgnięcie po ówczesne wyobrażenia.

Ale nie zawsze udaje się tak bezboleśnie rozdzielić sens religijnej interpretacji jakiejś rzeczywistości od sensu naukowego. Czasem interpretacje te się po prostu logicznie wykluczają. Weźmy taką sytuację: człowiek pada na ziemię, zaczynają targać nim drgawki, a piana toczy się mu z ust. Teolog mówi: opętał go demon. Lekarz: to padaczka. Obie interpretacje oczywiście nie mogą być równocześnie prawdziwe i dobrze zrobimy, jeśli posłuchamy argumentów lekarza. Konkordyzm w takim przypadku polegałby moim zdaniem na upieraniu się, że to demon wywołał padaczkę. Ale zauważcie, że porzucenie nieweryfikowalnej i niewiarygodnej hipotezy „demona” nie wyklucza religijnej interpretacji choroby. Przeciwnie, taka interpretacja pozbywa się naiwności, sztuczności i różnych groźnych pułapek związanych z przesądami. Dociera do tego, co naprawdę w religii jest ważne, np. do prawd: Bóg cierpi razem z tobą, nie jesteś sam; ostatecznie czeka cię wyzwolenie z wszelkich więzów, także z więzów choroby; w męstwie objawia się sens cierpienia.

Jeżeli naszą skłonność do zła moralnego udaje się zinterpretować w dużej mierze „naturalistycznie”, to trudno upierać się przy rzeczywistym upadku naszych prarodziców i demonicznej inspiracji. Odrzucenie tej naiwnej, choć literacko płodnej interpretacji może naszej wierze tylko wyjść na zdrowie – takie jest moje zdanie.

W artykule w TP cytuję zdanie z 390. punktu Katechizmu: „Objawienie daje nam pewność wiary, że cała historia ludzka jest naznaczona pierworodną winą, w sposób wolny zaciągniętą przez naszych pierwszych rodziców”. Oczywiście taką pewność wiary można mieć tylko przy tradycyjnej interpretacji grzechu pierworodnego (z rzeczywistym upadkiem). W artykule pytam jednak, czy rzeczywiście dla naszej wiary i poczucia moralnej odpowiedzialność niezbędna jest owa intuicja o pierwotnej osobowej winie? Czy nie jest ona potrzebna jedynie pewnemu stylowi uprawiania teologii, który za fundamentalne uznaje to, co negatywne: winę i karę?

Jestem przekonany, że każdy z nas jest winny, ale zawsze najpierw jest bezradny i właśnie owa egzystencjalna bezradność jest bardziej fundamentalna i ontologicznie pierwsza niż wszelka nasza wina.

W historii chrześcijaństwa istnieje w niektórych epokach bardzo wpływowy nurt, który z upodobaniem odwracał te perspektywy i… niszczył ludzi. Można by go nazwać „neurotycznym chrześcijaństwem”. Do jego tworzenia przyczyniło się także wielu wybitnych teologów przynajmniej niektórymi swoimi tezami (np. Tertulian, św. Augustyn, św. Piotr Damiani, św. Tomasz), ale główny nurt zawsze zasilało niezbyt wyrafinowane, stereotypowe teologiczne myślenie. Kulminacja religijnej masowej neurozy nastąpiła, jak się wydaje, w XVIII-wiecznym ruchu kaznodziejskim, siejącym grozę kazaniami o nieuchronnym potępieniu za nawet błahe grzechy (zwłaszcza cielesne). Piekło okazywało się najbardziej niezbędną religijną kategorią.

Wracając do właściwej perspektywy: w przekonaniu, że bezradność jest religijnie bardziej pierwotna niż wszelka wina, ugruntowuje mnie doświadczenie osób uzależnionych. Stali czytelnicy bloga wiedza, że chętnie powołuję się na program Dwunastu Kroków, gdyż dostrzegam w nim jakby doświadczenie chrześcijańskie w modelowej formie (por. mój artykuł „Deficyt błogosławionej winy„). Uważam ich antropologiczne doświadczenie za bardzo twarde, realistyczne i pozbawione wszelkiej egzaltacji, a przez to wiarygodne.

Jest bardzo interesujące, że chyba nikt, tak jak zdrowiejący uzależnieni, nie jest świadom własnej winy i krzywd wyrządzonych innym, zwłaszcza bliskim. Wśród Dwunastu Kroków aż pięć odnosi się do rachunku sumienia (4.; 5.; 8.; 9. i 10.). A jednak najpierw musi dojść do procesu uznania własnej bezradność, wzruszenia się własną niedolą i cierpieniem, którego się doświadczyło na sobie oraz przebaczenia sobie samemu. Tylko po takiej przemianie perspektywy możliwe jest odzyskanie siebie samego i dojrzewanie do podjęcia odpowiedzialności za własne czyny (choćby były kierowane najbardziej prymitywnymi odruchami biologicznymi). Czy nie o taką właśnie świadomość chodzi także w najbardziej fundamentalnym doświadczeniu religijnym, jakie mamy na myśli, mówiąc „grzech pierworodny”?

 

PS. Jeszcze odpowiedź na pytanie, kto jest autorem słów cytowanych przeze mnie na końcu poprzedniego wpisu. Oczywiście, ks. prof. Michał Heller – cytat pochodzi z jego świetnej książki „Sens życia i sens wszechświata” (2002). 

41 komentarzy do “Neurotyczne chrześcijaństwo

  1. ~clazz

    Czy poniższe nie jest właśnie konkordyzmem:Cytuję: „W artykule w TP cytuję zdanie z 390. punktu Katechizmu: „Objawienie daje nam pewność wiary, że cała historia ludzka jest naznaczona pierworodną winą, w sposób wolny zaciągniętą przez naszych pierwszych rodziców”. Oczywiście taką pewność wiary można mieć tylko przy tradycyjnej interpretacji grzechu pierworodnego (z rzeczywistym upadkiem). W artykule pytam jednak, czy rzeczywiście dla naszej wiary i poczucia moralnej odpowiedzialność niezbędna jest owa intuicja o pierwotnej osobowej winie? Czy nie jest ona potrzebna jedynie pewnemu stylowi uprawiania teologii, który za fundamentalne uznaje to, co negatywne: winę i karę?”

  2. ~gościówa

    Czy mógłbyś wyjaśnić, jak to rozumiesz – jesteśmy jednocześnie winni i bezradni?Bo dla mnie to nie jest jasne. Albo jesteśmy winni, albo bezradni. Albo jesteśmy winni czyli mogliśmy wybrać między czynieniem zła lub nie, albo jesteśmy bezradni, czyli nie możemy nic poradzić na to, że czynimy zło, czyli nie mamy wyboru. Nie można moim zdaniem być jednocześnie winnym (mieć wybór) i bezradnym (nie mieć wyboru).Również nie do końca pojmuję sens wzruszania się własną niedolą z przywoływanych przez ciebie 12 kroków. Jak ty to rozumiesz? Bo dla mnie, skoro zakładamy naszą winę, to bez sensu jest jednocześnie przyznawać się do winy i wzruszać się własną niedolą. Albo jesteśmy winni i możemy sobie powiedzieć „dobrze nam tak”, albo jesteśmy niewinni i cierpimy niedolę. Ale może tu czegoś nie rozumiem.

  3. ~jan

    Dla mnie jednym z najważniejszych bodźców co zrobienia wreszcie czegoś ze swoim nałogiem był słynny artykuł W. Osiatyńskiego opublikowany w „Polityce” chyba w 1986 r. pod wiele mówiącym tytułem: „Grzech, czy choroba?”, który przeczytałem przypadkowo jeszcze w czasach, gdy piłem nałogowo alkohol i byłem już tylko wrakiem człowieka teoretycznie skazanym na szybką śmierć, więzienie, albo szpital psychiatryczny, ale dane mi było tego uniknąć. Tytuł ten może być również pewnym skrótem myślowym, który charakteryzował moje reflaksje pojawiające się stopniowo po wielu latach abstynencji, na temat wiary, moralności, winy, pokuty i „ścieżek wolności”. Wszystkich nas uczono, jak mieć poczucie winy, ale nie uczono przeżywania poczucia krzywdy, mówiono nam dużo o naszych powinnościach, a mało o naszych prawach. Musi to w sytuacjach doznawanych w dzieciństwie krzywd, także w sferze psychiki, utrudniać właściwe przeżywanie tych doznań, co może emocjonalnie sparaliżować także nasze funkcjonowanie, jako ludzi dorosłych. Z kolei przebaczenie przedstawiane nam jest, jako następstwo wyrazu uległości wobec istot mających władzę i im przede wszystkim właściwe, w dzieciństwie rodziców, później przede wszystkim Boga, a nie jako trudny proces psychologiczny, którego efektem jest uwolnienie się od poczucia doznanej krzywdy. W tym stanie rzeczy przebaczanie „naszym winowajcom” może mieć często wymiar jedynie symboliczny, bo brak przeprowadzenia owego procesu w sferze psychiki nie pozwala nam pozbyć się poczucia krzywdy i… naprawdę przebaczyć. Niezależnie od naszej postawy moralnej, od wzajemnej relacji między doznawaną krzywdą, a wyrządzanym przez nas złem, mamy iść przez życie ciągle bijąc się w piersi świadomi naszych win i powinności. (Daje to pożywkę wrogom Kościoła, którzy twierdzą, że posługuje się On wpędzaniem ludzi w ciagłe poczucie winy, w celu posiadania nad nimi władzy.) Psychoterapia np. proponuje inną postawę: mamy pilnować, aby nam nie wyrządzono krzywdy, a jeśli to się już stało, umieć sobie z tym poradzić będąc świadomym naszych praw. Pełen jestem przypuszczeń, że taka droga może w wielu sytuacjach bardziej pomagać człowiekowi stawać się lepszym od ciągłej postawy pokutniczej, gdyż świadomi wagi własnej krzywdy mniej będziemy skłonni wyrządzać krzywdę innym. Widząc natomiast jedynie wartość cierpienia możemy z jednej strony pozwalać wyrządzać sobie krzywdę, a z drugiej strony ową krzywdę wyrządzać bliźniemu. Przy tym nasz krzywdziciel i nasza ofiara to często zupełnie inne osoby. I tak wielu z nas staje się „ofiarami ofiar”. W moim przypadku dopóki pozostawałem na poziomie mitingów AA i przerabiania tzw. „kroków”, dopóty postrzegałem siebie przede wszystkim jako winowajcę, który zobligowany jest do zadośćuczynienia. Jednak tak jak terapeuci wskazują drogę rozwoju i samodoskonalenia poprzez dostrzegania własnej wartości i umiejętność nie pozwalania sobie na wyrządzanie krzywdy, tak księża drogę do tego samego i tym samym także do Boga proponują poprzez pokutę i dostrzeganie własnych słabości. To chyba charakterystyczny rys naszej religii, że droga do rozwoju duchowego wiedzie właśnie przez pokutę. A przecież kategorie winy i pokuty charakteryzują tylko określony aspekt naszego bytu i jest możliwe i zasadne postrzeganie naszego człowieczeństwa także w innych wymiarach i w nich również dostrzegać drogę do rozwoju duchowego, ale nie u nas. W doktrynie naszego Kościoła „uprzywilejowane” miejsce zajmuje właśnie wina i pokuta. Odbieram to, jako swego rodzaju jednowymiarowość widzenia człowieka: jedynie, jako grzesznika, który ma się nawrócić. Do najbardziej uzdrawiających informacji przekazywanych pacjentom na terapiach należy ta zawarta w zdaniu: „To nie była Twoja wina!”. W Kościele zgoła odwrotnie: uzdrowienia przynosić ma nam ciągłe powtarzanie: „Moja wina, moja wina!”. Stąd, jeśli nawet jedno z drugim da się jakoś pogodzić, to dostrzegane przeze mnie na tym polu napięcie między duszpasterstwem, a psychoterapią uważam za aż nadto oczywiste. Wydaje mi się, że księża i terapeuci w pewnych momentach nawzajem „wchodzą sobie w drogę” i… jedni i drudzy mają tu coś na sumieniu. (Przydałaby się niejednemu księdzu solidna psychoterapia, a niejednemu terapeucie solidne rekolekcje.) Z moich obserwacji wynika natomiast, że praktykowanie owego ciągłego bicia się w piersi wcale nie musi sprawiać, że człowiek staje się lepszy. Mój świat był światem nakazów i zakazów, a nie uczuć! W moim katolickim wychowaniu nie było o tym mowy. Uczono mnie jak być posłusznym i uczynnym oraz panować nad emocjami. Jak być „cichym i pokornego serca”. O dziecka odczuwałem niemalże ciągły dyskomfort związany z brakiem możliwości artykułowania swoich uczuć. Byłem regularnie karcony, kiedy np. w różnych sytuacjach wyrywał się ze mnie krzyk, lub płacz. Do dziś mam wielkie problemy z wyrażaniem uczuć. Dotyczyło to także wyrażania własnego zdania o sprawach, które mnie dotyczą. Nie miałem też dostatecznej przestrzeni, w której mógłbym podejmować własne decyzje, także błędne, i ponosić za nie odpowiedzialność. Odnoszę wrażenie, że wyrządzono mi tu krzywdę. Ale co powinien robić „dobry wychowawca”? Wg tradycyjnych, ukształtowanych w naszym kręgu kulturowym poglądów powinien wpajać określony system wartości zmaterializowany w zbiorze zakazów i nakazów. Mi, owszem, zakazywano i nakazywano, ale przy tym również nie pozwolono rozwijać się jak prawdziwy mężczyzna, który nie boi się ryzyka i odpowiedzialności, który ma odwagę podejmować własne decyzje i poczuwa się do odpowiedzialności za nie, który ma swoje zdanie, jest otwarty na świat a przede wszystkim jest zdolny do założenia własnej rodziny. Przeciwnie, wpojono mi przekonanie, że jestem słaby, chorowity, że muszę ciągle na siebie uważać, że lepiej ażebym w nic się nie angażował, że lepiej nie ryzykować i nie podejmować wyzwań, a raczej trzymać się tego, co sprawdzone i bezpieczne. Mówiono mi też, że mam „słuchać starszego, aby uniknąć złego”, a ja słuchałem, słuchałem i… przegrywałem! Teraz wiem, że zwłaszcza od mamy dostawałem raz po raz sygnały, żeby pozostać dużym dzieckiem i najlepiej pozostać z mamą, bo to bezpieczny sposób na życie. Pokutowała też przez lata zaszczepiona mi bezradność, „życiowa mądrość” głosząca, że najlepiej to w nic się nie mieszać, stać z boku i – jak w znanej piosence – „w razie czego nie tracić nic”. Przecież lepiej nie działać, nie brać na siebie odpowiedzialności, lecz narzekać, użalać się nad sobą, dogadywać i zazdrościć innym, którzy potrafili wziąć życie w swoje ręce. Taki model wychowania, który znacznie utrudnił mi wejście w dorosłe życie, a w szczególności – bardzo skutecznie – założenie własnej rodziny trudno przecież uważać za neutralny pod względem etycznym, ergo miało miejsce zło. Ale takie zło zdaje się nie być przedmiotem zainteresowania Kościoła, a na pewno nie jest to zło wystarczająco zauważane. Śmiało mogę powiedzieć, że to, co stało się moim przekleństwem, nie jest w Kościele wyraźnie napiętnowane, przy ogromnym za to nacisku na sprawy doktrynalne. Podobny dualizm ocen moralnych można spotkać także np. w życiu publicznym (od polityków-katolików wymagamy zazwyczaj, żeby „bronili życia od poczęcia itd…” , albo sprzeciwiali się legalizacji związków homoseksualnych, a znacznie mniej dostrzegamy ich inne grzechy, np., że mogą w drodze do objęcia władzy i jej utrzymania dopuszczać się wielu niegodziwości, a polityka to przecież intratne zajęcie). Ja akurat doświadczyłem na własnej skórze takiego dualizmu, który opisać można przykładami: dobrze wiemy, że antykoncepcja jest niedopuszczalna, ale nie mamy pojęcia ile krzywdy wyrządzamy własnym dzieciom w ich dorosłym życiu nie pozwalając im na samodzielność i np. traktując zięcia bądź synową jak największego wroga, albo: dobrze wiemy, że to diabeł wymyślił in vitro, ale nie wiemy, że wyrządzamy moralne zło „kiwając” jak tylko się da urząd skarbowy, albo: dobrze wiemy, że seks to tylko po ślubie kościelnym, ale nie mamy zielonego pojęcia, ile możemy bliźniemu wyrządzić krzywdy raniąc jego uczucia i np. wykorzystując jego słabości dla własnych celów. Przykłady takie możnaby mnożyć niemal nieograniczenie. Byłem nie raz świadkiem, ilu toksycznych, wrednych zachowań można się dopuścić w przerwach między różańcem, koronką do Miłosieradzia Bożego, a „Rozmowami niedokończonymi”, ale oczywiście jakakolwiek krytyka takich zachowań jest określana jako „kolejny atak…”. Krótko mówiąc: ogromne spektrum zła, jakim naznaczony jest ten świat nie jest prawie wogóle poruszane w praktyce duszpasterskie, a natomiast miotane są niezmiennie z ambon gromy w kierunku np. życia na kocią łapę, czy stosowania prezerwatywy, czy też ogolnie mówiąc na temat rygoryzmu skesulanego, który moim zdaniem w wydaniu kościelnym już dawno poniósł porażkę, albo ogólnie o panoszącym się relatywizmie moralnym i postmodermizmie Z moich doswiadczeń wynika także, że trudno jest namówić duchownych na rozmowy o wyżej zasygnalizowanych problemach. Raczej rzadko też można o nich usłyszeć z ambony. Ale czy to nie jest „zamiatanie pod dywan” problemów, z którymi wcześniej, czy później Kościół będzie musiał się zmierzyć?… A z pewnością nie da się tego zrobić ani poprzez budowanie kolejnych monumentalnych świątyń, ani poprzez umieszczanie invocatio Dei w przeróżnych preambułach, ani poprzez walkę o maturę z religii, ani poprzez ciągłe wałkowanie tematów dyżurnych, takich jak „obrona życia od poczęcia do naturalnej śmierci”, ani zastępczych, takich jak: Komunia na rękę, czy tylko na język. Niestety praktyka duszpasterska jaka jest, każdy widzi. Ja niekiedy wychodzę z kościołą zniesmaczony po wysluchaniu kolejnego sloganowego kazania, mówionego owym charakterystycznym „śpiewającym” głosem. Brak jest refleksji, otwarcia się na dialog, wysłuchania co mówią wierni, jak przyjmują, albo jak nie moga przyjąć tego, co słyszą z ambon. U Ewangelików np. jest podobno w zwyczaju, że można po nabożeństwie iść do pastora i powiedzieć, że to co dziś powiedzial na kazaniu nie było fortunne, można się z tym niezgodzić. U nas tego nie ma. Siedzimy w kościele, jak pokorne owieczki, ksiądz gada z ambony nie zawsze mądre rzeczy, a my nie mamy mozliwości odniesienia się do tego. Wielu ludzi dziś ma podobne zdanie i choć byli wychowani w katolickich rodzinach, mają teraz trudności, z podobnych powodów co ja z odnalezieniem się w Kościele. Nikt nie idzie, np. na rekolekcje dowiedzieć się, czy Kościół dopuszcza przedślubny seks, albo rozwód, ani jak uzasadnia swoje stanowisko, bo wszyscy odpowiedzi na takie pytania doskonale dziś znają. Nie wiedzą tylko, jak sobie z tymi rygorami poradzić w przeróżnych sytuacjach, gdy serce im mówi co innego, ani co zrobić z brakiem wiary, że te rygory są rzeczywiście dziełem Bożym, jedynie przekazywanym nam przez Kościół… Wiedzą też, że nad dobra doczesne trzeba przedkładać dbanie o szczęście wieczne, ale nie wiedzą często, jak sobie radzić w skomplikowanej współczesnej doczesności o złożonych implikacjach moralnych, a proste, mechaniczne zastosowanie ewangelicznego: „Niech mowa wasza będzie: tak, tak, nie, nie!” nie jest w wielu przypadkach adekwatne do stopnia tej złożoności, bo w życiu aż się roi od sytuacji, z których każde wyjście zdaje się być związane z jakimś złem, a nie sposób postąpić „nijak” i do takich sytuacji też należałoby się zbliżyć. Nieśmiała nadzieja w tym, że niektórzy księża sami wyrażają podobne wątpliwości, jak tu wyrażone, ale niestety w polskim Kościele wyraźnie dominuje kurs zachowawczy, może niezbyt trafnie nazywany „przedsoborowym”, a większość księży jest zamknięta na takie dyskusje i woli wygłosić kolejne płomienne kazanie np. o obronie życia od chwili poczęcie i ogólnie o panoszącym sie w świecie relatywizmie moralnym, którego źródłem ma być odchodzenie ludzi od Kościoła a nie cokolwiek innego. Ta ostatania diagnoza jest – jak sądzę – już mocno skompromitowana, bo to, co nzaywamy kręgosłupem moralnym, jak się okazuje, nie koniecznie zależy od światopoglądu (pisał o tym ciekawie np. Kołakowski). No, ale Kościołowi z oczywistych względów zależy na tym, żeby zła szukać właśnie gdzie indziej, a za cnotę uważać przede wzszystkim pozostawanie w Kościele i w Nim, a nie gdzie indziej szukanie dobra. Ale nie da się tego zrobić „na siłę” miotając z ambon kolejne gromy; dziś trzeba ludzi przekonywać. Warto więc może odkurzyć powiedzenie Św. Anzelma sprzed prawie tysiąca lat:„Fides quaerens intellectum” i zacząć wreszcie… rozmawiać, zamiast jedynie przemawiać i to… nie zawsze mądrze……

    1. ~niezapominajka

      Według mnie najistotniejsze problemy porusza Jan. Taki Kościół, o jakim on pisze, ja też znam i na razie jestem tym przerażona. Boję się też słowa „katolik”… Ciiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiii……..Mam wrażenie, że p. Artur w gruncie rzeczy też bardzo się martwi o Kościół, i też chciałby, żeby zajmował się głoszeniem Dobrej Nowiny o zbawieniu, a nie złej nowiny o potępieniu…Nie wiem o co chodzi z tą winą i bezradnością…

    2. ~gościówa

      Janie, bardzo lubię czytać twoje komentarze. Piszesz wiele ważnych rzeczy w sposób maksymalnie skondensowany. Nieraz mam poczucie, jakbym siebie czytała. Mam tylko do ciebie prośbę w sprawie technicznej – to ułatwiłoby mi czytanie – czy mógłbyś co kilka linijek wstawiać enter?> Wszystkich nas uczono, jak mieć poczucie winy, > ale nie uczono przeżywania poczucia krzywdy, > mówiono nam dużo o naszych powinnościach, > a mało o naszych prawach. Musi to w sytuacjach > doznawanych w dzieciństwie krzywd, także w > sferze psychiki, utrudniać właściwe przeżywanie > tych doznań, co może emocjonalnie sparaliżować> także nasze funkcjonowanie, jako ludzi dorosłych. > Z kolei przebaczenie przedstawiane nam jest, jako > następstwo wyrazu uległości wobec istot mających> władzę i im przede wszystkim właściwe, w > dzieciństwie rodziców, później przede wszystkim> Boga, a nie jako trudny proces psychologiczny, > którego efektem jest uwolnienie się od poczucia> doznanej krzywdy.”Zgadzam się z tym, co tu napisałeś. Ale to jakoś wiąże się z moim pytaniem do Artura. Czy można jednocześnie być winnym i skrzywdzonym? Dla mnie to się wyklucza. Chyba.

      1. ~jan

        Ja czuję się trochę tak, jakby się czuł ktoś, kto był regularnie bity pałką po głowie, natomiast szafarze obowiązującego „ładu moralnego” mało by się tym interesowali, zajęci strzelaniem z armat do każdego, kto ośmieliłby się kontestować zakaz jedzenia jakiegoś „owocu zakazanego” obowiązujący w tym systemie. Bicie pałą, to oczywiście symbol robienia wszelkiej krzywdy bliźniemu, a więc działanie jawnie sprzeczne z Przykazaniem Miłości, a krzywdzić bliźniego można na mnóstwo sposobów.Zakaz jedzenia jakichś owoców, który obowiązuje w danej doktrynie, to znów symbol rozstrzygnięć doktrynalnych, których absolutyzm w wymiarze moralnym dla wielu jest wątliwy, jak choćby problem antykoncepcji, od czego Gospodarz tego blogu jest najlepszym ekspertem. A bardzo trudno, będą w pozycji bitego przez nie jedzących owych owoców zakazanych przy cichym przyzwoleniu Autorytetu Moralnego uwierzyć, że tak skonstruowany ład moralny ma rzeczywiście nadprzyrodzone pochodzenie.(Można też wtedy zauważyć, że ten Autorytet puszcza do nas oko szepcząc: „nie wiesz co robić?, bierz pałę i wal kogoś trzeciego, odreagujesz, będzie ci lepiej… tylko nie jedz tych owoców!!!”)Dla mnie jednym z najważniejszych zdań z Ewangelii jest: „Przykazanie nowe daję wam, żebyście się wzajemnie miłowali”. W Kościele zdaje się być natomiast znacznie ważniejsze inne zdanie: „Cokolwiek zwiążecie na ziemi, będzie związane w niebie.. itd.”, ponieważ tym można uzasadnić praktycznie nieograniczoną władzę Magisterium w kwestii stanowienia (tak: stanowienia!) norm moralnych, ciekawe, że zwłaszcza dotyczących sfery intymnej, które są w wykonaniu wielu księży traktowane niezwykle sztywno, mechanicznie, bez odniesienia się do danej, niekiedy bardzo trudnej sytuacji. A w obliczu bicia pałką… hm… bezradne rozłożenie rąk. Ja mam dość szczególne doświadczenia, odbiegające znacznie od uznanych stereotypów. W moim przypadku to nie ojciec – alkoholik mnie przede wszystkim skrzywdził, tylko matka, która po odejściu ojca (zaraz po moim urodzeniu się…) wychowując mnie samotnie tak silnie postanowiła mnie ze sobą związać, że kiedy już byłem dorosły, każda kobieta, która pojawiła się na horyzoncie była dla mamy śmiertelnym wrogiem, bo przecież rzekomo po odejściu ojca synek stał się jej dozgonną własnością i wcale siebie nie rozgrzeszam, tylko biję się tu w piersi za to, że nie poradziłaem sobie z ta sytuacją. Działo się to jednak nie tyle nawet za przyzwoleniem, lecz pod swoistym patronatem Kościoła, który interesował się w zasadzie tylko tym, żeby wytrwała w celibacie, uczenie zwanym „separacją”. Nie jest przy tym przypadkiem, że mój tata był także pod wpływem toksycznej matki, która całe zło chyba widziała w jego żonie i obaj sobie z tym nie poradziliśmy uciekając w alkohol, tylko, że ojciec zapił się na śmierć w wieku 55 lat, a ja będąc w tej chwili tylko trochę młodszy, od wielu lat nie piję, pracuję nieźle zarabiam, ale… coraz bardziej dokucza samotność… Mi się udało, pomogli inni ludzie, jemu nie pomógł nikt, ani jego żona, która aż do swojej śmierci (mama umarła 2 lata temu) nazywała go „bandytą” i dziwiła się, że chodzę na jego grób, ani jego syn i tego nie mogę sobie do końca wybaczyć. Zaszczepiana mi przez matkę z taką pieczołowitością nienawiść do ojca nie wszystko może wytłumaczyć… A tata umarł jak kloszard, w skrajnej nędzy… w samotności. Jedynym przedmiotem, jaki mam po ojcu w spadku to… (rzecz ciekawa i być może symboliczna) … złamany krucyfiks, który znalazłem w jego mieszkaniu wśród sterty przeróżnych śmieci i butelek po denaturacie, a który po naprawieniu stoi od lat w moim domu na tzw, honorowym miejscu. Mama jednak dochowała (o ironio!) przysięgi dozgonnej miłości w taki sposób, w jaki ją nauczono, czyli nie związując się z innym facetem i będąc dzięki temu obiektem podziwu tradycyjnie katolickiego środowiska, w jakim się wychowałem, a ja przez wiele lat trwałem w błogim przeświadczeniu, że „ojciec” to jakiś obcy człowiek, którym nie należy się interesować. Dziś wiem, że tata był wrażliwym, dobrym człowiekiem, który sobie nie poradził z toksycznością swojej matki, trudnym charakterem żony, a nie pomógł mu także jego ojciec, który był zdominowany przez swoją żonę, czyli matkę ojca i nigdy chyba nie miał w ich domu wiele do powiedzenia. Może to więc dobrze, że nie założyłem rodziny, bo ta straszna sukcesja miałaby szansę na ciąg dalszy…Mama nie zjadła „owocu zakazanego”, nie związała się po odejściu ojca z innym mężczyzną i, jeśli wierzyć Kościołowi, być może teraz w niebie cieszy się nagrodą za to, że tak cierpliwie dźwigała swój krzyż… Ale jak mam uwierzyć w prorodzinność Kościoła, który nie interesuje się zjawiskami, które znacznie utrudniają, albo wręcz uniemożliwiają założenie rodziny, za to toczy boje np. z prezerwatywą, albo tym, że ktoś poszedł do łożnicy z własną narzeczoną nawet tuż przed ślubem, podczas gdy „antyrodzinność” takich zachowań jest conajmniej wątpliwa i zależna od przyjęcie pewnych założeń doktrynalnych? Stąd znaczna część moich krytycznych refleksji na temat funkcjonowania Kościoła instytucjonalnego, który, nie tylko przecież w moim odczuciu, niekiedy oddala się od ideałów ewangelicznych, idealizując natomiast swoje rozstrzygnięcia doktrynalne, które zresztą ani nie są constans w historii Kościoła, ani nie są identyczne w różnych Kościołach chrześcijańskich czytających to samo Pismo. Pozdrawiam serdecznie Gościówę!!!

    3. ~gościówa

      > Do> najbardziej uzdrawiających informacji przekazywanych> pacjentom na terapiach należy ta zawarta w zdaniu: „To nie> była Twoja wina!”. W Kościele zgoła odwrotnie: uzdrowienia> przynosić ma nam ciągłe powtarzanie: „Moja wina, moja> wina!”. Stąd, jeśli nawet jedno z drugim da się jakoś> pogodzić, to dostrzegane przeze mnie na tym polu napięcie> między duszpasterstwem, a psychoterapią uważam za aż nadto> oczywiste. Wydaje mi się, że księża i terapeuci w pewnych> momentach nawzajem „wchodzą sobie w drogę” i… jedni i> drudzy mają tu coś na sumieniu. (Przydałaby się niejednemu> księdzu solidna psychoterapia, a niejednemu terapeucie> solidne rekolekcje.)Czy mógłbyś wyjaśnić, co masz na myśli? Co mają na sumieniu psychoterapeuci? W czym mogłyby im pomóc rekolekcje? Przecież sam przyznajesz, że to ich przesłanie „to nie twoja wina” jest uzdrawiające, a nie przesłanie księży.

      1. ~niezapominajka

        Wydaje mi się, że wiem o co chodziło Janowi z tym wysyłaniem psychoterapeutów na rekolekcje…Moja koleżanka miała kłopoty z dziecmi i doradzono jej terapię rodzinną (cała jej rodzina + psycholog). Nie wiem, czy terapia w jakikolwiek sposób pomogła dzieciom, za to rozbiła ich małżeństwo- mąż odszedł do pani psycholog… To się działo w mieście Krakowie, kilkanaście lat temu.Cała teoria na temat spowiedzi polega na tym, że aby było rozgrzeszenie, musi byc żal za grzechy, czyli poczucie winy. Z kolei wmawianie ludziom, że są słabi i ułomni i że to nic takiego, że mogą upadac…Dlaczego to przyzwolenie na upadanie księża tak łatwo przypisują akurat do tej sytuacji… Te sławne „grzechy z miłości”… Nie wiem, czy chociaż raz przeżyłam w tej sytuacji prawdziwe poczucie winy! Raczej bezradności, byc może też taką sytuację miał na myśli p. Artur pisząc o poczuciu winy poprzedzonym poczuciem bezradności. To poczucie winy powinno się kumulowac w miarę kolejnych „upadków”, a wcale się nie kumuluje. Kumuluje się frustracja i bezradnośc.Co księża robią, gdy widzą, że tego poczucia winy nie ma? Próbują je wmówic, wtłoczyc na siłę. Nawet jeśli ofiara się broni, a może odwrotnie- im bardziej się broni, tym większą winę ponosi. Do tego, że zawiniła w kwestii antykoncepcji (nie wiem, czy to ma znaczenie, że mnie zwykle chodziło tylko o tzw. FAM), dochodzi pycha (bo kwestionuje nauczanie Kościoła) i jeszcze parę innych paragrafów. I jest pod wpływem złego ducha. Czyli diabła. Koszmar.Posądzenie o lekkie prowadzenie się jest niczym wobec insynuacji, że skoro następnych dzieci się nie pragnie, to znaczy, że jest się wyrodną matką dla tych już istniejących. I tak dalej.Taaak. Bez poczucia winy ani rusz.Jedno mnie zastanawia. Dlaczego nigdy na tych forach, o których pisze Gościówa, nikt nie pisze o tym, że w przypadku przekroczenia zasad orto-npr-u ma głębokie poczucie winy i bardzo żałuje ze względu na Boga. Raczej spotyka się postawę tolerancji dla upadania. Spokojnie sobie upadaj i lec do spowiedzi. Albo nie chodź do spowiedzi i komunii przez całe lata. Albo -albo.Zobaczcie jaka tu jest schizofreniczna przepaśc między jedną i drugą reakcją ludzi na taką samą sytuację. Jedyne o co się rozchodzi to to, żeby miec świadomośc, że to jest upadek. Tak, to tylko o tę świadomośc upadku chodzi. O poczucie winy.Ja tego nie rozumiem.

        1. ~MagCzu

          > Dlaczego nigdy na tych forach, o których pisze Gościówa,> nikt nie pisze o tym, że w przypadku przekroczenia zasad> orto-npr-u ma głębokie poczucie winy i bardzo żałuje ze> względu na Boga.> Raczej spotyka się postawę tolerancji dla upadania.> Spokojnie sobie upadaj i lec do spowiedzi. Albo nie chodź> do spowiedzi i komunii przez całe lata. Albo -albo.> Zobaczcie jaka tu jest schizofreniczna przepaśc między> jedną i drugą reakcją ludzi na taką samą sytuację.To jest właśnie ta dziwna nisza działalności o. Knotza. Naturalne – zdawało by się – poczucie braku poczucia winy z powodu zastosowania jakiegoś rodzaju antykoncepcji ma być zastąpione postulowanym przez jego koncepcję stanem, na który składa się:1. świadomość, że jest to zło („przede wszystkim należy jasno uznać nauczanie HV”)2. uznanie istnienia własnych obciążeń/ograniczeń, które obiektywnie utrudniają lub uniemożliwiają zastosowanie nauk HV we własnym małżeństwie3. konkluzja, że w związku z tym upadki nie są grzechami ciężkimiPozornie efekt jest ten sam. Ale z jednej strony są ludzie, którzy ignorują nauczanie, współżyją antykoncepcyjnie i nie widzą problemu dla sumienia. Z drugiej strony wierni, którzy „upadają” i przyjmują komunię kosztem uznania siebie za – plus minus – zwierzaki „na dobrej drodze” pozostające pod stałą troskliwą opieką. Koncepcja o. Knotza zakłada bowiem długotrwałą współpracę małżonków ze spowiednikiem. To kojarzy mi się trochę próbami uczynienia z wilka wegetarianina: jeśli od czasu do czasu „upadnie” i zeżre trochę mięsa, to nadal żyje i jakoś można udawać, że jest na dobrej drodze do wegetarianizmu. Niech mi Bóg wybaczy, jeśli źle oceniam o. Knotza. Nie potrafię jednak ujrzeć tego w innym świetle.

          1. ~niezapominajka

            MagCzu, fajnie, że to napisałaś.Powiedz mi też, czy nie czujesz, że taka wieloletnia praca- współpraca małżonków ze spowiednikiem na temat czystości małżeńskiej ma jakiś nadzwyczajny sens, adekwatny do ilości czasu i sił poświęcanych akurat temu problemowi?Czy nie ważniejsze byłoby wzięcie pod lupę innych problemów, n.p. takich, o jakich pisze Jan???Żeby małżonkowie byli dla siebie dobrzy… Cierpliwi, wyrozumiali…I żeby byli dobrzy dla dzieci. Nie byli toksyczni, jak matka Jana.Jak dla mnie, wałkowanie przez lata tych tylko tematów, w wielu konfesjonałach , w wielu książkach i podczas wielu rekoleksji małżeńskich, jest ogromną stratą czasu, pozoranctwem i mydleniem oczu. Czy to jest główna misja Kościoła? Koń by się uśmiał.Poza tym ks. Knotz zakłada, że obydwoje małżonkowie chcą tej tarapii. To też błąd i myślenie życzeniowe.Mam takie brzydkie myśli, że KK nadmiernie zajmuje się tym problemem, bo tylko w tym czuje się w miarę pewnie (ostatnio trochę gorzej)…Nie będzie nauczał o tym, by byc ubogim i życ skromnie. Bo sam taki nie jest.Nie będzie wybijał nam z głowy chciwości, ambicji, nie będzie zachęcał do umywania innym nóg…Nie będzie w taki dosłowny sposób rozpracowywał każdego zdania z Ewangelii, bo co by z tego wyszło???C.d.n.

          2. ~MagCzu

            > Powiedz mi też, czy nie czujesz, że taka wieloletnia> praca- współpraca małżonków ze spowiednikiem na temat> czystości małżeńskiej ma jakiś nadzwyczajny sens,> adekwatny do ilości czasu i sił poświęcanych akurat temu> problemowi?Trzeba by znać ludzi, którzy się na takie współpracowanie decydują i ich zapytać. Ale też mi się wydaje, że zafiksowanie się na trudach życia zgodnie z HV może skutecznie odwrócić uwagę od wagi innych grzechów.Mnie nie odpowiada sama idea, by to, co stanowi samo centrum miłości kobiety i mężczyzny, co jest najbardziej ICH ze wszystkiego, co mogłoby być tak określone, miało zostać poddane kierownictwu kogoś trzeciego, a u nas w dodatku teoretyka. Od razu zastrzegam, że to nie sama idea kierownictwa mnie odstręcza. Wolne postanowienie, że w pewnych sprawach wiary będzie się posłusznym komuś, kto na tej ścieżce jest dłużej, to coś zupełnie innego. Zwykle słyszy się w tym kontekście argument, że lekarz nie musi chorować na raka, by go leczyć – i podobnie spowiednik nie musi znać grzechów seksualnych z autopsji, by je leczyć. Tylko że to prowokuje parę uwag. Po pierwsze – to nie spowiednik jest lekarzem, lecz Chrystus, i sprawa odbywa się między mną a Nim, jedynie za pośrednictwem spowiednika. Po drugie – o ile lekarz onkolog ma wyraziste pojęcie o zdrowiu, mam wątpliwości, czy spowiednik może się legitymować analogicznym rozeznaniem na temat zdrowej więzi seksualnej. Spowiedź jest możliwa m.in. dzięki temu, że Bóg uczynił mnie i spowiednika zdolnymi dostrzec jakieś zło. Istnieje między nami porozumienie co do zła, bo odczytujemy je podobnie w swoich sumieniach – to jest namacalne. Sama spowiedź jest już kwestią wiary. Ale spowiadanie się z grzechów, które uznaje się za takie wyłącznie na podstawie wiary to już krok w stronę fikcji. Potrzebna mi do czegoś łaska w sprawie, która naprawdę nic nie waży w moim życiu?

          3. ~niezapominajka

            Wiesz, MagCzu, mnie ciągle zastanawia jeszcze to, dlaczego JPII traktował wszelkie działania a/k jako czyny „wewnętrznie złe” (nie pamiętam, jak to się dokładnie nazywało)… I jak zestawic koniecznośc podtrzymywania więzi z mężem z okrutnością orto-npr-u. Te pytania rzeczywiście wyprowadzają poza religię, poza dogmaty. Do ewolucji, grzechu pierworodnego…Nadal myślę, że HV jest mniej logiczna niż Castii Connubi.Albo a/k jest dopuszczalna, ale każda na równi, oczywiście nie niszcząca życiaalbo zła, zawsze i w każdym wydaniu. Myślę, że KK nie ma prawa do stawiania kobietom szalonych wymagań odnośnie obserwacji swojego ciała i uzależnianiu od tego oceny zachowań seksualnych. Podobało mi się użycie słowa „fikcja” w Twoim wpisie.

          4. ~gościówa

            Magczu, bardzo dobrze to opisałaś.Wg tej koncepcji człowiekowi niby wolno, ale ma obowiązek traktować to jako swój upadek. Tak jakby nie mógł ot, po prostu mieć przyjemności z mężem. Jednocześnie ma cieszyć się seksem nawet jeśli jest nie całkiem zgodny z wymaganiami ortodoksji, oraz jednocześnie uważać takie uciechy za swój upadek. To schizofrenia, tak się nie da.

          5. ~gościówa

            A co do „stałej współpracy ze spowiednikiem” – to jest po prostu sposób na zyskanie poczucia kontroli i własnej ważności u takiego księdza. Czyż to nie jest chore, jeśli spojrzeć na to z jego strony? Taki spowiednik musi czuć bardzo specyficzny rodzaj satysfakcji, jeśli przez całe lata bierze udział w takim oto trójkącie: Dwoje ludzi uprawia seks, ale trzeciego muszą za każdym razem prosić o opinię i pozwolenie, a ten trzeci łaskawie udziela im dyspens lub je wycofuje, poucza, wysłuchuje szczegółów ich współżycia, słowem – dzieli i rządzi w ich łóżku. Jakże musi się czuć ważny! Jest on w zasadzie główną osobą uprawiającą seks w takim małżeństwie. 😉

          6. ~jan

            Moim zdaniem niewiele można zrobić bez pewnego spojrzenia systemowego: W doktrynie naszego Kościoła – z czego chyba niewielu zdaje sobie sprawę – związek uczuciowy między dwojgiem ludzi nie ma wartości samoistnej; może co najwyżej spełniać rolę służebną względem rodziny pojmowanej w charakterze pewnego powołania, misji do spełnienia, która zresztą spełniona być może bez zaangażowania uczuciowego, gdyż nie to jest jej istotą, lecz uświęcony prawem naturalnym zbiór powinności i zakazów i zawsze realizowanej instytucjonalnie, poprzez małżeństwo sakramentalne, co do którego z reguły zachodzi domniemanie ważności (a tą przecież należałoby rozważać nie tyle w świetle instytucji, co duchowości małżonków). Takie pojmowanie rodziny przedstawiane jest nam również przez środowiska narodowo-prawicowe jako konieczność wypełnienia określonych ról w aspekcie reprodukcji populacji Narodu i zachowania odwiecznego społeczno-obyczajowego ładu. Normalni, zdrowi emocjonalnie ludzie, nawet jeśli te obostrzenia akceptują i, z mniejszym, czy większym sukcesem, do nich się stosują, to i tak motywację do wstępowania w związki czerpią zapewne w przeważającej większości właśnie z tego pierwszego, uczuciowego ich aspektu, tzn. zakładają rodzinę nie tyle po to, żeby wypełnić powołanie, ile po to, żeby zaspokoić swoje naturalne potrzeby, co w moim mniemaniu już jest pewną niekonsekwencją. Jest to też przykład, że człowieka nie da się urobić, ukształtować wbrew jego wewnętrznym przekonaniom i najskrytszym pragnieniom, do których ludzka dusza zawsze będzie się wyrywać, nie da się go nagiąć do surowego wypełniania postanowień takiej, czy innej doktryny nie respektując praw jego natury, bez poważnych dla owej natury konsekwencji. (Bardzo ciekawe jest w tym kontekscie podejście Tischnera „po góralsku” do grzechu nieczystości.) Obawiam się nawet, że jeśli by wszyscy bardzo poważnie potraktowali Nauczanie Kościoła w kwestii małżeństwa mając na uwadze zwłaszcza wszystkie obowiązujące w nim obostrzenia, a nie z pewnym dystansem, jak to ma zapewne miejsce w rzeczywistości, to właśnie celibat stałby się powszechnym wyborem… Trudność dialogu natomiast polega na tym, że jakakolwiek kontestacja obowiązującego status quo okrzykiwana jest natychmiast z ambon „atakiem na rodzinę”, co paraliżuje ją w zarodku i znacznie ogranicza przestrzeń owego dialogu, a obawiam się, że właśnie tego księża się specjalnie uczą w seminariach. (Mamy pozostawać „milczącymi owieczkami” i otwierać usta dopiero szeptając przez kraki konfesjonału nasze grzechy.) Jest też ważny spekt pragmatyczny: otóż nie jest tajemnicą, że katolickie normy moralne w dziedzinie płciowości sa powszechnie kontestowane i zatrzymywanie się na ubolewaniu nad tym nie jest zbyt twórcze, ponieważ dziś nawet najbardziej płomienne kazanie o „czystości stosownie do stanu”, „rodzinie Bogiem silnej”, czy też grzechu antykoncepcji nie zmieni tego stanu rzeczy. Po prostu ludzi się już dziś nie przekona do seksualnego rygoryzmu (który często się utożsamia – jakże mylnie – z moralnością). Jesteśmy więc dziwną Wspólnotą, w której formalnie obowiązują surowe reguły, ale wszyscy wiedzą, że znaczna część członków tej Współnoty się z nimi nie zgadza, jeśli nawet oficjalnie deklaruje przywiązanie do tego systemu wartości. Czy ta niekonsekwencja się Panu Bogu podoba?… Chyba nie! Cóż więc robić?… Oczywiście każdy ksiądz chciałby miotać kolejne gromy z ambony, ale to naprawdę niewiele da! (Pisał o tym problemie ciekawie też prof. Kołakowski). W duchu ortodoksji należałoby być może ekskomunikować wszystkich kontestatorów, czyli,… zapewne znaczną część, a może większość ludzi chodzących do kościoła. Ale Kościół z dość oczywistych względów na takie „stanięcie w prawdzie” się nie porwie. Zamieść problem „pod dywan”? To oczywiście wygodne, ale trzeba pamiętać, że problemy zamiecione z reguły nabrzmiewają. Szukać sposobu zmiany doktryny? Nie da rady! Zbyt silny jest w Kościele opór konserwatystów, choć nie brak nawet wśród kardynałów odważnych wypowiedzi (np. K. Lehmanna) o potrzebie reinterpretacji niektórych postanowień doktryny moralnej dotyczącej małżeństwa. Sytuacja iście patowa i sądzę, że duchowni dobrze zdają sobie z tego sprawę. Gdyby kapłanów nie obowiązywał celibat, być może łatwiej byłoby nawiązać z nimi kontakt w takich tematach, gdyż sami mogliby być w podobnych, jak wielu wiernych, tarapatach, tzn. w sytuacjach, w których bardzo trudno się odnaleźć, ściśle stosując się do Nauczania Kościoła… Nie przypadkiem w Kościele Prawosławnym, w którym celibat księży nie jest obowiązkowy, poglądy np. na trwanie małżeństwa za każdą cenę są nieco inne. A wierny musi coś zrobić, musi jakoś wybrnąć z wielu skomplikowanych sytuacji życiowych o złożonych aspektach moralnych. Nie może „umyć rąk”, nie może uciec od problemów, nie może postąpić „nijak”. Ciekawe, że, o ile są np. rekolekcje dla „niesakramentalnych”, to nie słyszałem o rekolekcjach dla tych, którzy bardzo by chcieli, ale nie mogą pogodzić z Nauczaniem Kościoła tego wszystkiego, co przyniosło życie… Bardzo by się przydało! Mamy bowiem niezwykle trudne zadanie: przyjąć za pewnik, że Duch Św. zadbał o to, żeby Magisterium Kościoła nie mogło się mylić i wszystkie postanowienia obowiązującej doktryny przyjąć w sposób bezrefleksyjny, a przy pewnym poziomie świadomości, choćby tu opisanych problemów, bardzo już trudno wszystko „wiarą ukorzyć”. Dla mnie pojęcie wiary, takiej, jakiej wymaga od nas Kościół, to przede wszystkim wiara w nieomylność Magisterium. Tym bardziej jest to trudne, że przecież doktryna też podlega rozwojowi. A może udało by się… hm… no. powiedzmy zaktywizować tych, którzy zadają podobne pytania i księży, którzy mają odwagę się z nimi zmierzyć i stworzyć coś w rodzaju Środowiska, które mogłoby być czymś więcej, niż społecznością internetowego forum?… Ja już nie wiem, z jaką to świecą trzeba szukać kapłanów nie bojących się takich dyskusji i nie idących koleinami, w jakie ich wtłoczono w trakcie przygotowania seminaryjnego,. tzn. jedynie surowego napominania i suchego przypominania postanowień doktryny. Powiem jednak, że choćżem nie bogaty, sporo za taką „świecę ” zapłaciłbym.

          7. ~gościówa

            > A może udało by> się… hm… no. powiedzmy zaktywizować tych, którzy> zadają podobne pytania i księży, którzy mają odwagę się z> nimi zmierzyć i stworzyć coś w rodzaju Środowiska, które> mogłoby być czymś więcej, niż społecznością internetowego> forum?…Janie, przecież nie ma takich księży. Żaden ksiądz nie odważył się zostawić komentarza na tym blogu ani na naturalnemetody.fora.pl . To o czymś świadczy. Oni nigdy się na to nie odważą.

          8. ~niezapominajka

            Gościówo, prawie się z Tobą zgadzam. Ale dla mnie bardziej żenujące jest to ze strony małżeństwa… A jeszcze bardziej ze strony kobiety, bo przecież to jej ciało, jej cykl i trudności w jego rozpracowaniu są punktem centralnym, podstawą współpracy tego Trójkąta. Bardziej tu chodzi o ginekologię i seksuologię niż o duszę. Po co mieszac do tego księdza??? Problemem jest wytłumaczenie, dlaczego antykoncepcji trzeba unikac jak ognia piekielnego (dosłownie).

        2. ~gościówa

          > mąż odszedł do pani psycholog… Och, ale to tylko świadczy o braku profesjonalizmu tej psycholog.Jeśli myślisz, że takie sytuacje są immanentną wada systemu zwanego psychoterapią, i że zapobiec im może tylko wprowadzenie do systemu dodatkowo chrześcijańskiej moralności, to się mylisz.Psychoterapeutów surowo obowiązuje zasada, żeby nie utrzymywać kontaktów towarzyskich z pacjentami poczas, a nawet długo po terapii. Tamta pani była złym terapeutą i nie trzymała się etyki zawodowej. Inni, dobrzy terapeuci, przestrzegają tej etyki zupełnie niezależnie od tego czy są religijni czy nie. Do tego rekolekcje zupełnie nie są potrzebne.

          1. ~MagCzu

            > Jeśli myślisz, że takie sytuacje są immanentną > wada systemu zwanego psychoterapią, i że zapobiec > im może tylko wprowadzenie do systemu dodatkowo > chrześcijańskiej moralności, to się mylisz. Immanentną wadą ludzi jest to, że bywają nieprofesjonalni. Artur wyjaśnia to nam ewolucją 🙂

          2. ~gościówa

            > Immanentną wadą ludzi jest to, że bywają nieprofesjonalni.Ale jeśli chciałabyś powiedzieć, że na to pomagają religijne rekolekcje, to… to byłoby bardzo odważne stwierdzenie 😉

          3. ~niezapominajka

            Gościówo, wydaje mi się, że problem jest głębszy. Często psychoterapeutami są ludzie o niedobrych charakterach. i powinni najpierw popracowac nad sobą… Może tak samo jak źli księża, źli lekarze, źli urzędnicy. Nie znaczy to oczywiście, że rekolekcje im pomogą. Mam bardzo złe zdanie o rekolekcjach. Źli księża to temat -rzeka. Ale jak się tak nad nimi wyżywam, to zapominam o tym małym procencie księży dobrych, którzy to wszystko jeszcze ratują… I mam wyrzuty sumienia.Zwyle ludzie nie portafią odgraniczyc własnego interesu od tego co robią dla innych. Była kiedyś niezła komedia o psychoterapeutce (Meryl Streep), która potrafiła stanąc na wysokości zadania… Ale też po ciężkiej walce z samą sobą. Zeby takie walki kończyły się zwycięstwem, nie wystarczą zasady. Trzeba jeszcze miec charakter.

      2. ~jan

        W wielu przypadkach psychoterapia bardziej pomaga człowiekowi w stawaniu się lepszy, niż tradycyjne duszpasterstwo, ponieważ bardziej bezpośrednio dociera do sedna problemów, z jakimi boryka się ludzka dusza. Rozumieją to na szczęście księża, którzy postrzegają niektóre zachowania nie w kategoriach winy, tak jak to było postrzegane od wieków, lecz w kategoriach problemów emocjonalnych. Są też tacy, którzy sami profesjonalnie zajmują się pomocą psychologiczną (np. ks. J. Prusak, którego nietuzinkowe teksty publikuje m. in. TP). Są oni jednak w zdecydowanej mniejszości. Trudno mi nie wierzyć znanemu psychoterapeucie Jackowi Santorskiemu kiedy ten pisze, że aspekt psychologiczny religii katolickiej w wykonaniu większości duchownych jest anachroniczny („Jak żyć, żeby nie zwariować” Wyd. Jacek Santorski &CO). Mówiliśmy o tych sprawach w audycji poświęconej toksyczności, zwłaszcza w rodzinie, którą poznańskie radio „Emaus” nadawało 5 stycznia 2009, a w której oprócz mnie występowali: Pani Red. Kolska, psychoterapuci – Państwo Bachmińscy i ks. Galbas z Poznania, a rozmowa była następstwem poruszenia tamatu tosyczności w rodzinie w czasopismie „W drodze” (01/2009). Według mnie zdecydowanie postulat „robienia czegoś ze sobą” oznacza coś innego na terapii i coś innego w Kościele. A jednak przecież musimy kierować się w życiu jakimiś zasadami, jakimiś prawami, które nie ograniczają się jedynie do tego, co dyktują nam nasze uczucia. Akcentowanie przez terapeutów naszej kondycji emocjonalnej, a nie naszych oczywistych powinności może, lecz chyba nie musi, kreować postawy charakteryzujące się się dążeniem do dobrego samopoczucia, dbałością o własny komfort psychiczny i ciągłym pilnowaniem, aby ktoś „nie wchodził na moje terytorium”. Psychoterapia winna więc opierać się na jakimś systemie wartości, a nie na apologii nihilizmu. A teraz grzechy terapeutów: Z moich obserwacji wynika, że niektórzy terapeuci kreują jednak określone postawy u swoich pacjentów, które muszą budzić moralny niepokój, działając według haseł: „Nie bądź niewolnikiem zasad, norm i przepisów! Nie chce Ci się czegoś robić, no to nie rób, nie musisz, masz prawo robić to, na co masz ochotę! To Ty jesteś ważny i Twoje uczucia, a nie cokolwiek innego! Ty coś musisz??? Chyba żartujesz! Ty tylko możesz! Poczuwasz się do jakiejś winy? Ty byś nawet chyba przepraszał za to, że żyjesz!”. Jako przypadek kuriozalny mogę choćby podać taki przykład: pewna pani „terapeutka” znająca dokłanie moje problemy usilnie namawiała mnie do korzystania z usług… agencji towarzyskich!… Niestety również na własnej skórze boleśnie przekonałem się, jakie postawy są efektami takich „terapii”. Wiem również, że za prowadzenie terapii biorą się ludzie, nie mający do tego stosownych kwalifikacji, oraz których postawa etyczna może budzić duże zastrzeżenia i formalnie obowiązująca od niedawna ustawa o zawodzie psychologa i samorządzie zawodowym psychologów niewiele tu chyba zmieniła, a to z powodów, o których trzeba by mówić osobno (np. osobne przepisy regulują proces certyfikacji terapeutów w lecznictwie odwykowym, czyli SPP, STU itd.). Innym kamyczkiem do ogródka terapeutów jest forsowany niekiedy na siłę „hurra-optymizm” pod hasłem „pozytywnego myślenia”, którego swoistą Biblią może być książka Josepha Murphy’ego „Potęga podświadomości”, czego w pewnym czasie też chyba zostałem ofiarą. Osobnym problemem jest konieczność jakiegoś ustosunkowania się do zjawisk na obrzeżach psychoterapii takich, jak np. reiki, rebirthing, regresing, hipnoterapia, wegetarianizm, joga, NLP itp. Niektóre zjawiska mają wyraźnie charakter parareligijny: Inna pani „terapeutka” proponowała mi kiedyś, żebym przy pomocy zapachu kadzidełek, jakieś dziwnej muzyki i siedzenia „po turecku” spóbował cofnąć się do swoich… poprzednich wcieleń!… Dane mi było zetknąć się z „terapią”, którą postrzegam, jako szkołę bezwzględnego egoizmu. Psychoterapia to narzędzie, które można różnie wykorzystać. Jestem przekonany, że w wielu sytuacjach życiowych mamy obowiązek nieco gorzej się poczuć, a za to wypełnić jakieś powinności. Inaczej można by np. człowiekowi, który zasłabł na ulicy i prosi o pomoc, bardzo ładnie, asertywnie, tej pomocy odmówić. Wszystko prowadzi mnie do wniosku, że jedynym wyjściem jest zaakceptowanie uniwersalnych zasad dających się wywieść z Dekalogu, jadnak nie sposób odrzucić wielości interpretacji tych zasad i przedkładać jakoby ponad nie ich specyfiki funkcjonowania w konkretnej religii – u nas oczywiście katolicyzmu. Rozumiał to zapewne dobrze pewien ksiądz mówiąc, że jeśli zjemy kawałek mięsa w piątek to jeszcze nic takiego się nie stało, natomiast bardzo źle się dzieje, jeżeli np. żyjemy w nienawiści z sąsiadem, któremu nie potrafimy wybaczyć jakiegoś – być może rzekomego – występku z przeszłości. Ja wychowałem się natomiast w środowisku, w którym raczej przenigdy nie jada się mięsa w piątki i… nie wybacza sąsiadowi, a w moim odczuciu takie postawy mogą być pochodną dominującego u nas stylu duszpasterzowania. A na marginesie: miałem przyjemność doświadczyć obecności w swoim życiu nietuzinkowego kapłana, u którego kiedyś byłem ministrantem. Niestety już nie żyjący ks. prałat Tadeusz Pecolt, zasłużony m. in. w sprawie pomocy naszym „Starszym Braciom w wierze” w czasie okupacji (zanim zmarł obchodził 70-lecie kapłaństwa!) powiadał, że nie rozumie księży, którzy wykrzykują z ambon jak to ludzie grzeszą, że grzech to ciężka obraza Boga, że ten grzech, grzech i jeszcze raz grzech…, podczas gdy my w ostatecznym rozrachunku nie będziemy odpowiadać na te grzechy, tylko za… brak miłości! Księża wykrzykują, bo nie rozumieją tej innej – Boskiej rzeczywistości!…Wszystko to są dla mnie megasprawy, warte może nawet soboru, ale zazwyczaj nie mam za bardzo dokąd sie udać ze swoimi przemyśleniami, bo wszystko w Kościele zdaje się mówić mi na przekór Ewangelii: „Nie szukaj, bo nie znajdziesz!”…

        1. ~Rominagrobis

          Ja też mam złe doświadczenia z terapii. Przeszłam ją na studiach, nie miałam wyboru – musiałam brać, co dawali za darmo. Diagnoza: ostra nerwica lękowa. (to widać było gołym okiem) Przyczyny: całkowity brak oparcia w sobie samej, brak zaufania do samej siebie powodujący totalny paraliż decyzyjny i chaos życiowy, niedorozwój osobowości objawiający się toksycznym związkiem z mamą, bez której aprobaty nie umiałam sobie nawet kupić butów (to już nie było dla nich takie istotne/jasne)Postępowanie standardowe: pół roku terapii indywidualnej, na której ja mówiłam, co czuję i myślę, a pani psycholog mówiła mi, które z moich przekonań są błędne. Potem pół roku terapii grupowej. Pamiętam taką sytuację, w której poczułam silną niechęć do jednej z pań psycholożek i próbowałam nie odpowiedzieć na jej pytania. Popatrzyła na mnie surowo, JAK MOJA MAMA i powiedziała, że „jedna z osób unika konfrontacji. I jeśli zrobi to jeszcze raz, już do niej nie powrócę”. Tak przywoływano mnie zawsze do porządku w domu: „nie wyrównasz do szeregu, to cię z niego usuniemy. A sama sobie nie poradzisz”. No i wyrównałam. Byłam sama z tą chorobą, wierzyłam, że są jedynymi ludźmi, którzy mogą mi pomóc, a wiedziałam na pewno, że nie starczy mi sił szukać innych, bardziej godnych zaufania. Wyszłam z tej terapii „z wierzchu” w nastroju hurraoptymistycznym, wewnątrz, do czego przyznałam się przed samą sobą ledwo rok temu – złamana i rozbita. Efekt: w największe problemy władowałam się PO terapii, bo byłam przekonana, że źródło wszelkich nieporozumień tkwi w drugim człowieku. Bo przecież ja przeszłam terapię, więc ze mną MUSI wszystko być OK. Swoją drogą jak można być psychologiem z kilkudziesięcioletnim stażem, widzieć mnie rok i nie wyłapać, co lęgnie się w mojej głowie? Jak można nie wpaść na to, że to, co byłoby rozwiązaniem moich problemów, to pokazanie mi, że mogę ufać swoim osądom, pragnieniom, uczuciom? Że mogę ufać sobie. Że mam dość rozumu właśnie, by sama w sposób wolny prowadzić mądrze swoje życie?I tak apropos tego, co opisał Jan. Powiedziałam raz pani psycholog, że przestałam współżyć z moim chłopakiem (mniejsza o motywy). Mało apopleksji nie dostała. Prawie zaczęła na mnie krzyczeć, że jestem egoistką, bo zmuszam chłopaka do wstrzemięźliwości. Jezus, jak ona mi wtedy namieszała w głowie! Ale przegięła. Następnym razem poszłam do niej i lodowatym głosem oświadczyłam, że to nasza wspólna decyzja i nie życzę sobie jej omawiać z nią nigdy więcej. To był pierwszy raz, kiedy się zbuntowałam wobec „niekwestionowanego autorytetu”. I niewątpliwie zrobiłam na niej wrażenie, bo spokorniała. Coś tam zapisała w swoim kajeciku jeszcze – pewno, że „jej terapia odnosi skutek, bo pacjentka zaczyna myśleć samodzielnie”. Ciekawe, czy miała świadomość, że „samodzielnie” nie oznacza „tak jak dyktuje pani psycholog”.

    4. ~gościówa

      > Śmiało mogę powiedzieć, że to, co stało się moim > przekleństwem, nie jest w Kościele wyraźnie napiętnowane, > przy ogromnym za to nacisku na sprawy doktrynalne. Janie, mogłabym się pod tym podpisać, choć moje problemy życiowe były trochę inne od twoich. Łączy nas natomiast to, że to, co nam psuło życie, z punktu widzenia Kościoła wcale nie było złem – było wręcz cnotą. W tym sensie mogę powiedzieć, że nauka Kościoła w dużym stopniu miała się nijak do mojego życia, ponieważ zupełnie nie odpowiadała na moje problemy, a nawet wręcz pracowała na to, aby je pogłębiać.I tu wracamy do pierwotnego tematu bloga Artura. Mam takie podejrzenie, że wszystkie osoby, które na forach internetowych skarżą się na to, iż muszą ścierpieć nakazy Kościoła dotyczące antykoncepcji i etyki seksualnej – że one czują to samo. Taki rozdźwięk: niby Kościół chce dla nas dobrze – a wychodzi wręcz przeciwnie, nauka Kościoła niszczy nam życie. Przejrzyjcie forum naturalnemetody.fora.pl, a zobaczycie wyraźnie to rozdarcie w ludziach, którzy tam piszą.

      1. ~jan

        Zaskoczę Cię Droga Gościówo! W sprawie antykoncepcji moja kontestacja jest znacznie łagodniejsza, niż Pana Redaktora. Wydaje mi się, że zarówno antykoncepcja, jak i in vitro są w pewnym sensie walką z naturą człowieka. Najpierw ktoś stosuje antykoncepcje, żeby nie mieć dzieci, bo praca, kariera etc., a później w starszym wieku próbuje „wymusić” od natury to, co mogło być może przyjść wcześniej bez problemów. Kwestia antykoncepcji jest jednak – i tu się całkowicie zgadzam z naszym Gospodarzem – przykładem całkowicie arbitralnego rozstrzygnięcia, które nie ma dostatecznego uzasadnienia, ani teologicznego, ani np. medycznego. Gdyby to było w formie np. zalecenia, ale z pozostawieniem ostatecznej decyzji zaintetesowanym, sam bym się chętnie do tych zaleceń przyłączył. Natomiast tu jest nieprzejednana stanowczość, podczas gdy wiele innych zjawisk, których negatywny wymiar moralny jest bardziej oczywisty jakoś uchodzi. Równie dobrze możnaby przecież wprowadzić ścisłe reguły co do odżywiania się, ubierania, wypoczywania, prowadzenia biznesu itd., a tego Kościół nie robi, natomiast bezpośrednio reguluje naszą sferę intymną. Ja mam większe problemy raczej z innymi aspektami moralności seksualnej obowiązujące w Kościele i to do tego stopnia, że gdyby stał się cud (tak, tak: cud!) i poznałbym wreszcie wybrankę serca i nie lada dylematem byłoby, jak, mówiąc patetycznie, sfinalizować to wspaniałe uczucie, bo przecież przystepując do VII Sakramentu dajemy w domyśle wyraz uległości wobec Kościoła i Jego nauczania o rodzinie, a inną sprawą jest, że zazwyczaj jesdno jest na bakier z drugim. Gdybym, postąpił tak, jak chyba większość, czyli: ślub owszem kościelny, ale ja i tak wiem swoje, chyba miałbym później ciągle wyrzuty sumienia. No cóż, może i z tego powodu skazany żem na… samotność?… Aha, z tymi rekolekcjami dla teapeutów to może rzeczywiście przesadziłem. Nie wszyscy muszą być religijni, ale wszyscy powinni być odpowiedzialni.

        1. ~gościówa

          > Gdybym, postąpił tak, jak chyba większość, > czyli: ślub owszem kościelny, ale ja i tak wiem swoje, > chyba miałbym później ciągle wyrzuty sumienia. Janie, a właściwie – jeśli mogę o to spytać – to dlaczego czujesz, że byłbyś inny niż większość?

          1. ~jan

            Po prostu wydaje mi się, że większość ludzi uważających się za katolików i przystępujących do VII Sakramentu traktuje z lekkim przymróżeniem oka katolickie rygory seksualne i to może nie chodzi zaraz o antykoncepcję. Gdyby ich ktoś spytał, jak to się ma do ich deklarowanego światopoglądu, może by nawet nie do końca rozumieli pytanie. Ja z tym problemem się borykam od dziecka, bo byłem świadom, że rodzice się rozeszli a mama nienawidząc ojca dochowywała jakiej niezrozumiałej wierności tłumaczonej właśnie istotą miłości, która ma trwać zawsze do śmierci. Pamiętam, że już w podstawówce mieliśmy też na lekcjach religii „wychowanie seksualne”, którego przesłania nie rozumiem do dziś, bo w pewnym sensie sankcjonowano tam to, w czym byłem wychowywany nazywając to „rodziną”. Swoje zrobiło też otoczenie. W tradycyjnie katolickim środowisku, w którym się wychowałem za cnotę do dziś uchodzi daleko idąca podejrzliwość w stosunku do kandydata na męża lub kandydatkę na żonę pod hasłem, że „przecież potem trzeba się będzie w tym związku męczyć do śmierci”. Jeśli już przydarzy się komuś to nieszczęście, że małżeństwo jego straci rację bytu wypada powiedzieć: No to trzeba było sobie takiego (takiej) nie brać! Sam(a) jesteś sobie winien(winna) itp. Funkcjonuje też swoisty, nie pisany „ranking”. Wdowa jest np. uważana za kandydatkę na żonę drugiego gatunku, wdowa z dzieckiem trzeciego itd. Uczucia zastępowane są wyrachowaniem i chłodną kalkulacją. Problemy rodzinne bliźnich są często przedmiotem komentarzy, nie rzadko niewybrednych. itd. itp. Obserwując od dziecka takie widzenie problemów rodziny odnoszę wrażenie, że dzieje się to nie tylko za przyzwoleniem, ale wręcz „pod patronatem” Kościoła. Kościół, obnoszący się ze swoją „prorodzinnością”, ani myśli przeciwstawiać się takiej mentalności i zagrożenia dla rodziny widzi przede wszystkim w nie przestrzeganiu wymogów swojej doktryny (aborcja, antykoncepcja, zapłodnienie in vitro, seks przed zawarciem sakramentalnego małżeństwa, rozwody itp.) Natomiast wobec toksycznych zachowań, z jakimi miałem do czynienia, Kościół zdaje się nie gardzić permisywizmem i mówić: „Why not?” (Dla mnie jest to swoiste zwierciadlane odbicie nagłaśnianego w Kościele zjawiska tzw. „katolicyzmu-ale”. Tutaj bowiem właśnie to, co wynika wprost z Nauki Kościoła jest przestrzegane, natomiast szereg zjawisk, których ta Nauka wprost nie napiętnuje, choć są one z miłością bliźniego, a więc z Dekalogiem, na bakier, jakoś „uchodzi”. Mam niestety również tę gorzką świadomość, że mój sprzeciw wobec powyższym regułom przypomina kontestację młodego Dulskiego, który dlatego buntował się przeciw klimatowi „dulszczyzny”, że… (pamiętam to z lekcji polskiego) sam był z krwi i kości Dulskim! …Tak się również potoczyło moje życie, że dane mi było zakosztować jakże gorzkiego smaku nie-miłości spod znaku radykalnego feminizmu, połączonego z relatywizmem i zachwytem nad… psychoterapią, traktowaną jako jakaś quasi religia, co stało się źródłem nowych, dotkliwych traumatycznych przeżyć i niestety także refleksji wpisujących się znakomicie w moje „wątpliwości na temat wiary”, bo przecież dobrze wiem, co powiedziałby mi dziś Kościół Powszechny, gdyby już wypowiedziane zostało sakramentalne: „Tak!” i wiem także, że byłoby -moim zdaniem – to zupełnie nieadekwatne do sytuacji, w jakiej się znalazłem. Trudno mając tak ukształtowaną świadomość biec do ks. proboszcza i w wieku 50 lat zapisywać się na katechezy przedmałżeńskie, na których przecież uslyszałbym znów potwierdzenie kościelnych rygorów, a chyba raczej nie odniesienie się do problemów, z którymi sie borykałem. Świadome przystąpienie do Sakramentu Małżeństwa wymaga natomiast zgody na wszelkie elementy nauki Kościoła w kwestii rodziny, bo inaczej właściwie ten Sakrament jest nieważny, choć udowodnienie tego przez sądem diecezjalnym byłoby bardzo trudne i tu pojawia się kolejny problem: wogóle ważności małżeństw kanonicznych i zasadności oceny związków przez ten pryzmat; wszakżę na świecie aż się roi od wspaniałych związków niesakramentalnych i nic a nic nie mających z miłością wspólnego sakramentalnych. Czy Bóg też bedzie nas sądził i rozliczał z naszych związków według tego kryterium, które jawi mi się jako absurdalne?… Ano, biorąc ślub w kościele chyba nie powinniśmy mieć co do tego wątliwości wierząc, że życie „na cywilnym” i nie żałowanie tego nigdy jest skazaniem się na wieczną ciemność, a z drugiej strony jeśli jakiś współczesny Boryna włazi do łożnicy ze swą Jagną to wszystko jest O.K. i że Pan Bóg się cieszy, jak mówi O. Knotz, jeśli mają udane pożycie seksualne. Tylko skąd tu u licha wykrzesać tą wiarę?… Tego nie wiem. Ciekawe, że uczucia jakie wiążą dwoje ludzi są w zasadzie bez znaczenia w Kościele dla oceny ich związku. Ludzi ma wiązać Sakrament, a nie jakieś uczucia. Dla mnie paradoksem, albo raczej pozornym paradoksem jest także to, że reguły życia rodzinnego, które Kościół głosi od wieków są co do zasady niewątpliwie słuszne! Tylko przecież stały związek z jedną osobą, wspólne wychowywanie dzieci, wspólny dom, połączenie seksualności z miłością może zapewnić harmonię życia rodzinnego. Trudno z tym dyskutować. Rzecz w tym, że środki, jakie proponuje w celu osiągnięcia powyższego Kościół, a zwłaszcza ich dosłowne rozumienie przez wielu księży zdają się być anachroniczne i nie zawsze prowadzące do pożądanego celu. Może także w ramach określonych przez aktualnie obowiązującą doktrynę możliwa jest – o czym ja nie wiem – taka interpretacja, która wychodzi naprzeciw wyżej opisanym problemom. Myślę tu zwłaszcza o tzw. wykładni celowościowej, w której takie wartości jak czystość stosownie do stanu, czy wierność, nie byłyby celami samymi w sobie, lecz środkami do osiągania określonych celów i rozpatrywane w zależności od ich form przejawiania się w konkretnej sytuacji, w konkretnym związku. Ale ze świecą szukać kapłanów, którzy nie ograniczają się jedynie do suchego przekazywania wiernym postanowień Katechizmu i stąd taka, a nie inna percepcja Nauczania Kościoła. Rekapitulując, gdyby stałby się ten „cud” miałbym dla mnie dość oczywiste dylematy moralne przystępując do VII Sakramentu.

          2. ~niezapominajka

            Do tego co pisze Jan dodam coś na temat podejścia księży do związków niesakramentalnych.Wielokrotnie słyszałam podczas kazań, jak księża naciskali na rodziców, którzy mają dzieci żyjące ze soba bez ślubu, by im tego nie odpuścili. W czasie jakiegoś sprawozdania z kolędy, ksiądz z niesmakiem opowiadał o sytuacji, gdy jakaś kobieta powiedziała, że nie będzie szantażowac swoich dzieci. Podpuszczając rodziców na dzieci, księża myślą, że wywołują ową świętą wojnę, za którą tęsknił Chrystus. Ja też mam ten problem w rodzinie, ale uważam, że do wiary i Kościoła trzeba dochodzic świadomie i dobrowolnie.Moi znajomi próbowali szantażu: pobierzecie się, dostaniecie mieszkanie… Spasowali.Przecież gdyby stosowac się do tych wytycznych, trzeba by wiecznie prowadzic wojnę albo zrywac kontakty.Kolejne kościelne nauczanie, które wcielane dosłownie i bezrefleksyjnie w życie, prowadziłoby raczej do niszczenia rodzin…

          3. ~gościówa

            Hehehe, ja pamiętam jak jeden proboszcz na kazaniu wzywał, by właściciele nie wynajmowali mieszkań parom bez ślubu.

          4. ~Rominagrobis

            Janie, odpowiedz mi na pytanie?Załóżmy, że Artur nie napisał tego ciągu artykułów o ewolucji i grzechu pierworodnym i że wszyscy wierzymy w Adama i Ewę jako istoty z krwi i kości. Czy oni dla Ciebie nie byli małżeństwem? Dla mnie to oczywiste, że byli.On był dla niej stworzony, ona dla niego. Powiedzieli sobie: tak, chcę być z Tobą, choćby nie wiem co. Czy w raju, czy poza nim. TO JEST ISTOTA MAŁŻEŃSTWA. I ona jest duuuużo, dużo starsza niż sam Kościół. A Sakramenty nie są „Kościoła”, tylko Chrystusa. Pamiętasz? „Widzialne znaki niewidzialnej Obecności”. Nie można moim zdaniem stawiać sprawy w ten sposób, że „nie mógłbyś się ożenić w Kościele katolickim, bo biorąc taki ślub jesteś zobowiązany przestrzegać WSZYSTKICH zasad ustanowionych w tym Kościele, choć rozumowo się z nimi nie zgadzasz. A jednocześnie nie mógłbyś żyć ze swoją ukochaną bez kościelnego ślubu”. Bardzo podziwiam prawość, do której dążysz i którą widać w każdym twoim poście, ale wydaje mi się, że wyczuwam w Twoich słowach jakiś dojmująco smutny fatalizm.

        2. ~niezapominajka

          Janie, chciałabym Ci zwrócic uwagę na jedną pomyłkę w Twoim myśleniu:często jest tak, że jakaś para nie może miec dzieci wcale nie dlatego, że długo to odkładali i spychali na później. Niektórzy ludzie po prostu mają kłopoty z płodnością. Gdy się wygłasza takie sądy jak Twój, robi się im wielką niesprawiedliwą przykrośc.

  4. ~MagCzu

    > Jestem przekonany, że każdy z nas jest winny,> ale zawsze najpierw jest bezradny i właśnie owa > egzystencjalna bezradność jest bardziej fundamentalna > i ontologicznie pierwsza niż wszelka nasza wina. Do mnie bardziej niż przykład uzależnionych przemawia obrazek rozpuszczonego chłopca. Jest taki nie ze swojej winy, ale – naprawdę jest jaki jest i to on sam musi podjąć trud zmienienia swojego zachowania. Zawsze podstawą musi być świadomość i poczucie, że się jest kimś chcianym i kochanym. Tylko wtedy poczucie winy może być czymś twórczym, a nie dodatkowo dołującym.

    1. ~gościówa

      > Do mnie bardziej niż przykład uzależnionych przemawia> obrazek rozpuszczonego chłopca. Jest taki nie ze swojej> winyTo porównanie stawia w zdecydowanie złym świetle Pana Boga…

      1. ~MagCzu

        > To porównanie stawia w zdecydowanie złym świetle Pana> Boga…Wiem. Ale pocieszam się, że najważniejsza biblijna księga o cierpieniu – Hioba – też ma taką wadę.

  5. tropikana_55@autograf.pl

    „W MOIM kraju chrześcijanin to po prostu ktoś chodzący co tydzień do kościoła” — uważa Kingsley, który jest Afrykaninem. A mieszkający na Bliskim Wschodzie Raad mówi: „W mentalności tutejszego społeczeństwa chrześcijanie to grupa ludzi stosujących się do zachodnich zwyczajów i tradycji w takich sprawach, jak ubiór, obchodzenie świąt czy traktowanie kobiet”.Ale czy żeby być chrześcijaninem, naprawdę wystarczy raz w tygodniu iść na nabożeństwo oraz kultywować pewne ceremonie i tradycje? Czy nazwanie kogoś „chrześcijaninem” nie powinno raczej oznaczać, że jego sposób życia — sposób myślenia, wartościowania i postępowania — jest zgodny z naukami Chrystusa i z pozostawionym przez niego wzorem? Na czym polegało wyznawanie chrystianizmu w początkach istnienia zboru chrześcijańskiego?Neurotyczne chrześcijaństwo,to trafne określenie dla niektórych grup.Jednak nie do końca tak jest:Nie ulega wątpliwości, że prawdziwy chrystianizm to znacznie więcej niż przynależność do jednego z wyznań podających się za chrześcijańskie. Jezus ostrzegł, że pojawią się liczni fałszywi chrześcijanie (Mateusza 7:22, 23). Zachęcamy cię, byś bliżej zapoznał się z naukami Chrystusa i dostosował do nich swe życie. Właśnie na tym polega prawdziwy chrystianizm, gdyż jego założyciel powiedział: „Jeżeli to wiecie, szczęśliwi jesteście, jeśli to czynicie” (Jana 13:17).W książce Ernesta Barnesa The Rise of Christianity (Powstanie chrystianizmu) czytamy: „W pierwszych miarodajnych dokumentach przedstawiono chrześcijaństwo jako ruch z gruntu moralny i prawomyślny. Jego członkowie pragnęli być dobrymi obywatelami i lojalnymi poddanymi. Wystrzegali się błędów i występków pogaństwa. W życiu prywatnym starali się być zgodnymi sąsiadami i zaufanymi przyjaciółmi. Uczyli się statecznego, pracowitego i czystego życia. Pośród powszechnego zepsucia i rozwiązłości wyróżniali się — jeśli pozostawali wierni swym zasadom — uczciwością i prawdomównością. Trzymali się wzniosłych norm w życiu płciowym: mieli w poszanowaniu związek małżeński i prowadzili moralnie czyste życie rodzinne”. Taka postawa charakteryzowała wyznawców chrystianizmu w jego początkowym okresie.Inną cechą wyodrębniającą pierwszych chrześcijan była gorliwa ewangelizacja. Chrystus polecił swym naśladowcom: „Idźcie więc i czyńcie uczniów z ludzi ze wszystkich narodów” (Mateusza 28:19, 20). Profesor paryskiej Sorbony Jean Bernardi napisał: „[Chrześcijanie] mieli iść i głosić wszędzie i każdemu. Na drogach i w miastach, na placach i po domach. W porze dogodnej i niedogodnej. Biednym i bogaczom pyszniącym się swymi dobrami. (…) Mieli podróżować lądem i morzem, by dotrzeć aż do krańców ziemi”.Takie zachowania nie można nazwać neurotycznymi,gdyż przeczyłoby to osobowości i zachowaniu samego Syna Bożego

  6. ~jan

    Kopalnią inspiracji jest dla mnie m. in. powieść „Mistrz i Małgorzata”. Jeśli nawet Woland jest postacią fikcyjną, „szatanopodobną”, jak chcą niektórzy, a wątki biblijne nie zupełnie zgadzają się z oryginałem, powieść ta, oprócz bezgranicznej pochwały prawdziwej miłości (nie mylić z tzw. „miłością małżeńską”), którą i Bóg, i Szatan potrafią docenić, otwiera ogromne przestrzenie fascynujących refleksji nad ludzką naturą, nad istotą zła i dobra, zbawienia i potępienia, przebaczenia i cierpienia. A sprzeczność jej przesłania z chrześcijaństwem może być całkiem pozorna, trzeba tylko trochę wysiłku intelektualnego i zwykłej ludzkiej wrażliwości, ażeby otworzyć się na pogłębione spojrzenie na elementarne kwestie ludzkiej egzystencji, do jakich w moim odczuciu zachęca czytelnika Bułhakow, który co ciekawe, wszystko oplata wokół jednej, jakże wymownej postaci – Piłata!… Piłata pokazanego w sposób fascynujący, jako postać tragiczna. Piłata, jako człowieka, który znalazłszy się tam i wtedy nie sprostał, a później przez wieki cierpiał z tego powodu. Nie wdaję się tu w rozważnia, co by było gdyby Piłat sprostał, gdyby użył wszystkich dostępnych mu środków i wbrew żądaniom gawiedzi wydał jednak na śmierć Barabasza. Ale Piłat, a to już dla mnie przejaw prawdziwego, nieneurotycznego chrześcijaństwa, zostaje wyzwolony i ta cudowna scena wędrówki po księżycowym promieniu, to może dać więcej nadziei niz sto kazań. Taka perspektywa dobrze koresponduje z nadzieją na powszechne zbawienie, wyrażaną przez np. ks. prof. Hryniewicza. Jakże to jednak odlegle od tego, czym karmi nas zazwyczaj polska ambona…

  7. Artur Sporniak

    Dyskusja tak się ciekawie rozwinęła, tyle ukazała twardych życiowych doświadczeń, tyle ciekawych komentarzy i pomysłów, że z zainteresowaniem czytam, powstrzymując się przed dodawaniem czegokolwiek. Odpowiem tylko na zadane (kilkakrotnie) pytanie: jak można godzić bezradność z winą?Wygląda na to, że teoretycznie te kategorie się rzeczywiście wykluczają, ale życie jest bardziej skomplikowane niż nasze próby jego porządkowania (na co wnikliwie wskazuje Jan w swoich komentarzach). Zauważcie, że można być „lokalnie” wolnym (czyli odpowiadać za swoje czyny), a „globalnie” – zniewolonym (bezradnym). Takie jest właśnie doświadczenie uzależnionych. Niebawem rok minie (16 lipca), jak nie palę, ale dokładnie to niemiłe poczucie pamiętam: mogę nie palić przez najbliższych 15 minut – czemu nie?!, ale nie dam rady przez cały dzień, nie mówiąc o całym tygodniu; jestem chwilowo wolny, ale jednocześnie ostatecznie bezradny.I drugi przykład związany z użytą przeze mnie w tekście „Pożegnanie z Adamem i Ewą” metaforą dzikiego zwierzęcia czającego się w naszych mózgach. Przypuśćmy, że mam podwórzowego psa, który zrywa się z łańcucha i dotkliwie gryzie sąsiada. Jestem winny? Jestem, bo to mój pies. Jestem bezradny? Jestem, bo nie byłem w stanie przewidzieć wad materiałowych łańcucha. Słowem, życie lubi sprawiać niespodzianki.

  8. ~m.ch.

    Panie Arturze, wydaje mi się, że przydałaby się Panu powtórka materiału wykładanego na pierwszym roku teologii (katolickiej). Ciemności spowiły Pana umysł. Proponuję dużo modlitwy o światło i więcej pokory w pisaniu. Wtedy na pewno Pana teksty będą komuś służyć, a nie tylko mącić w głowach. Pana tekst o grzechu pierworodnym (Pożegnanie Adama i Ewy) to zbiór niedorzeczności. Kościół już dawno rozstrzgnął te problemy a odgrzewanie starych kotletów z powoływaniem się na równie „ciemnych” autorów zagranicznych nic wartościowego nie wnosi do tej dyskusji. Jestem pewien, że można pisać mądrze i być przy tym oryginalnym. Wydaje mi się jednak, że szanownemu Panu i jednego i drugiego brakuje. Jako lekturę polecam na początek Katechizm Kościoła Katolickiego.

Możliwość komentowania została wyłączona.