W poprzednim wpisie wspominałem, że także wśród katolickich myślicieli pojawiają się próby uwzględnienia teorii ewolucji w interpretacji grzechu pierworodnego. Na przykład znany niemiecki filozof Robert Spaemann w artykule „Niektóre trudności, jakie sprawia nauka o grzechu pierworodnym” (opublikowanym po polsku w książce „Grzech pierworodny w nauczaniu Kościoła” – tej samej, do której posłowie napisał o. Jacek Salij i w której jest wspominany już przeze mnie esej kard. Schönborna) twierdzi, że teoria ewolucji w interpretacji skrajnego naturalistycznego materializmu jest nie do pogodzenia z chrześcijaństwem. Ale już „w ramach słusznie samoograniczającej się teorii ewolucji można by określić grzech pierworodny jako odmowę uczynienia pewnego kroku, który w pewnym momencie należało uczynić i który został umożliwiony przez Boże wezwanie”. „Krok ten polegałby na wyraźnym uznaniu Boga, które byłoby równoznaczne z uznaniem, że samemu nie jest się Bogiem. Gdyby był został uczyniony, przeniósłby ludzkość w zupełnie inny stan niż ten, w którym obecnie się znajdujemy” (s. 49) – twierdzi filozof. Innymi słowy, Spaemann sugeruje, że do raju tak naprawdę nigdy nie weszliśmy z własnej winy, choć był on realnie w zasięgu ręki. Pozostaliśmy w stanie naturalnym, odrzucając Boski awans. Grzech pierworodny to w istocie grzech zaniechania. Czy takie podejście likwiduje aporie związane z dotychczasowym nauczaniem o grzechu pierworodnym?
Entuzjastycznie do interpretacji Spaemanna odniósł się niemiecki teolog Gerhard Lohfink w opublikowanej w tym roku przez wydawnictwo „W drodze” książce „Maryja – nie bez Izraela. Nowe spojrzenie na naukę o Niepokalanym Poczęciu”. Jego zdaniem „Spaemann otworzył tutaj możliwość, by myślowo połączyć ze sobą ewolucję i upadek w grzech”. Otworzył przede wszystkim, zwracając uwagę, że – i tu cytat ze Spaemanna – „grzech pierworodny nie jest przecież pozytywną jakością, którą każdy człowiek dziedziczy po swoich przodkach, lecz jest barkiem pewnej jakości, którą powinien był odziedziczyć” (s. 88).
Co to Spaemannowi dało? Jak sądzę, przede wszystkim beztroskę w stosunku do kłopotliwych pytań o historyczną weryfikację czy falsyfikację upadku prarodziców. Skoro raj nigdy nie miał okazji zaistnieć, oczywistym jest, że pytania o jego historyczność i możliwość zaistnienia stają się bezprzedmiotowe. Po drugie, ludzkość, nie zmieniając stanu, stała się mimo to winna – winna właśnie zaniechania! Mogła być o wiele lepsza, a jest tym, czym była. Właściwie jest to ominięcie pytań, które stawia ewolucja. Sprytne!
Mam jednak dwie uwagi. Spaemann pisze, jak wyżej: gdyby ów krok „był został uczyniony, przeniósłby ludzkość w zupełnie inny stan niż ten, w którym obecnie się znajdujemy”. Na jakiej zasadzie „przeniósłby”? Przy pomocy jakiego mechanizmu? Ewolucyjnego? W ramach ewolucji nie istnieje dziedziczenie cech czy stanów nabytych! Dziedziczymy zestaw genów plus nowe mutacje. Spaemann mógłby odpowiedzieć, że łaska jako Boski wyjątek jest dziedziczna, ale tym samym wkroczylibyśmy na grząski grunt czystej spekulacji.
Po drugie, propozycję Spaemanna można by przedstawić w postaci rachunku strat i zysków. Odrzucając proponowany przez Boga nadprzyrodzony zysk, ludzkość pozostała z kapitałem wyjściowym, czyli wyszła na „0”. Dalej mamy tyle, ile mieliśmy i dalej jesteśmy tam, gdzie byliśmy. Zatem nic nie stoi na przeszkodzie, by Bóg znowu zaproponował nam raj. Dlaczego miałby to uczynić tylko raz? Przecież nie jest pamiętliwy. W tym przypadku Spaemann mógłby odpowiedzieć, że odrzucenie za pierwszym razem Boskiej propozycji nie było dla nas czymś neutralnym. Spowodowało nasze zatwardzenie. Staliśmy się bardziej odporni na łaskę. Ale znaczyłoby to, że bilans wcale nie jest zerowy, że jesteśmy na minusie. Być może, zgodnie z prawami rządzącymi zadłużeniem, z czasem się ono nawet powiększa.
I tak interpretuje propozycję Spaemanna Lohfink – jego zdaniem grzech pierworodny polega na kumulowaniu się w historii w ramach ewolucyjnego procesu hominizacji coraz większej liczby małych „odrzuceń” aż do „sytuacji zguby”, w której dane jest nam żyć teraz. Lohfink pisze: „Kiedyś pierwsza wolność zaistniała jako czyn wynikający z rzeczywistej wolności. Kiedyś zaistniało pierwsze rozpoznanie. Kiedyś – pierwsze dobro w sensie moralnym. I kiedyś – pierwsze odrzucenie prawdy i dobra. Lecz jeśli odrzucenia te narastały, mnożyły się, łączyły się ze sobą, tworząc potencjał odrzucenia, to dotarliśmy do tego, czym jest grzech pierworodny” (s. 90-91).
Tym samym powracamy do starych pytań: na jakiej zasadzie odrzucenia te narastały, mnożyły się, łączyły się ze sobą? Przy pomocy jakiego ewolucyjnego mechanizmu? Można odnieść wrażenie, że zarówno Spaemann, jak i Lohfink odruchowo antropomorfizują historię ludzkości: ludzkość jak dziecko rodzi się, rozwija, zaczyna psocić, staje się coraz bardziej krnąbrna aż kończy jako wyrzutek. Jeśli jednak z czasem ludzkość coraz bardziej się psuła, byłoby to wyraźnie widoczne w historii – czy można to precyzyjnie wykazać? Obawiam się, że nie.
Owszem, zło może się kumulować, pomnażać i sumować w kulturze i poprzez kulturę (ale nie w naturze!), wtedy jednak znaczyłoby, że propagacja zła następuje „przez naśladowanie”, a nie „przez zrodzenie”. Warto przypomnieć w tym miejscu główne wątki doktrynalnego nauczania o grzechu pierworodnym, które są streszczone w 76. punkcie Kompendium Katechizmu Kościoła katolickiego: „Grzech pierworodny w nas jest stanem pozbawienia pierwotnej świętości i sprawiedliwości, w jakim wszyscy ludzie się rodzą. Jest grzechem <zaciągniętym>, a nie <popełnionym>; jest stanem związanym z urodzeniem, a nie osobistym aktem. Przez jedność rodzaju ludzkiego jest on przekazywany wszystkim potomkom Adama wraz z naturą ludzką <przez zrodzenie, a nie przez naśladowanie>. To przekazywanie jest tajemnicą, której nie możemy w pełni zrozumieć”.
Ciekawe jest ostatnie stwierdzenie. Dostrzec w nim można pokorę wobec wielkości Objawienia. Ale jeśli to zastrzeżenie nie chce być równocześnie traktowane jako wygodny wytrych, by uniknąć kłopotliwych pytań, musi oznaczać także, iż na serio będziemy traktować wszelkie poważne propozycje wyjaśnienia owego „przekazywania”. Moja hipoteza proponuje bardzo proste wyjaśnienie: kłopoty z harmonizowaniem działania ewolucyjnie narosłych warstw mózgu przekazywane są „poprzez zrodzenie” wraz z kodem genetycznym. Czy taka prosta odpowiedź narusza naszą wiarę? O tym w następnym wpisie (już chyba ostatnim w cyklu o grzechu pierworodnym).
PS. Są już online komentarze – mój i Jacka Prusaka – do sprawy aborcji w Phoenix. Poza tym, kto ma wolne pół godziny i interesują go rozmowy o seksie w katolickim gronie, może posłuchać audycji Radia Kraków „Rozmowy o wierze” z 16 maja, w której brałem udział (stali bywalcy bloga moje poglądy znają, wiec niczego nowego się nie dowiedzą J).
Pokusa komentowania jest,ale doktryn się nie komentuje-trzeba wierzyć,albo mędrkować…
Dzisiaj ocenzurowano mi na Onecie poniższy tekst w dziale „bloguj o tym”: Wypowiedziana wojna, frontalny atak na jednego człowieka Jana Pośpieszalskiego, okazała się wielkim sukcesem, całego dziennikarskiego środowiska, skupionego wokół Platformy Obywatelskiej. Prowadzący program Warto rozmawiać, zastanawia się już teraz, czy warto się narażać. Ponadto otrzymał taką lekcję obiektywnej sztuki dziennikarskiej, że przygotowując następną relację, wielokrotnie się zastanowi nad błędami, które przy realizacji dokumentu Solidarni 2010 popełnił. Obiektywny dziennikarz, nawet przy tak wielkiej narodowej tragedii, umiejętnie powinien wyszukać tych ludzi, których śmierć Naszego Prezydenta nie wzruszyła. Zapewne jakby głębiej poszperał, odnalazłby nawet wiwatujących, radujących się, pijących szampana, tańczących z radości. Przecież w całej Polsce, na pewno, znalazłby się jeden Janusz, Stefan lub Bronek cieszący się z tego wydarzenia. Brak na ekranach, takich rozradowanych ludzi, wybitnie świadczył o braku dziennikarskiego obiektywizmu. Tego mi w tym dokumencie brakowało. Wielu uśmiechniętych twarzy. Twarzy ludzi drugiej strony. Rozradowanych twarzy, zwolenników innych opcji politycznych. Z tego powodu, uznaję ataki na redaktora Pośpieszalskiego i na realizatorkę dokumentu Ewę Stankiewicz, za bardzo słuszne. Notka miała tytuł:”Słuszna Kara za dziennikarskie zbrodnie”
Skutki grzechu. Jak napisał apostoł Paweł, Ewa została całkowicie zwiedziona przez Szatana Diabła, ale „Adam nie był zwiedziony” (1Tm 2:14). Z pełną świadomością, rozmyślnie i celowo wybrał nieposłuszeństwo, a potem próbował się ukryć niczym ścigany przestępca. Kiedy został pociągnięty do odpowiedzialności, zamiast okazać żal i smutek albo prosić o przebaczenie, próbował zrzucić winę na innych, a za swój rozmyślny grzech obwiniał nawet Boga. „Niewiasta, którą dałeś, by była ze mną — ona dała mi owoc z drzewa i dlatego jadłem” (Rdz 3:7-12). W rezultacie Adam został wypędzony z Edenu na nieuprawianą, przeklętą ziemię, która miała rodzić ciernie i osty. Miał w pocie czoła pracować na życie, zbierając gorzkie owoce swego grzechu. Już poza ogrodem, jako człowiek skazany na śmierć, został ojcem synów i córek. Dziś znane są imiona tylko trzech synów — Kaina, Abla i Seta. Ponieważ Adam był już grzeszny, wszystkim swym dzieciom przekazał w dziedzictwie grzech i śmierć (Rdz 3:23; 4:1, 2, 25).Taki oto tragiczny początek dał Adam rodzajowi ludzkiemu. Zaprzepaszczone zostały raj, szczęście i widoki na życie wieczne, a zamiast nich w wyniku nieposłuszeństwa pojawiły się grzech, cierpienia i śmierć. „Przez jednego człowieka grzech wszedł na świat, a przez grzech — śmierć, i w taki sposób śmierć rozprzestrzeniła się na wszystkich ludzi, ponieważ wszyscy zgrzeszyli”. „Śmierć królowała od Adama” (Rz 5:12, 14). Ale Bóg w swej mądrości i miłości dał światu „drugiego człowieka”, „ostatniego Adama”, którym był Pan Jezus Chrystus. Za pośrednictwem tego posłusznego „Syna Bożego” potomkowie nieposłusznego „pierwszego człowieka, Adama”, mają możliwość odzyskać raj i życie wieczne, a członkowie zboru Chrystusowego mogą nawet dostąpić życia w niebie. „Bo jak w Adamie wszyscy umierają, tak też w Chrystusie wszyscy zostaną ożywieni” (1Ko 15:22, 45, 47; Jn 3:16, 18; Rz 6:23).
Majstrowanie przy grzechu pierworodnym i grzechu w ogóle całkiem słusznie może budzić niepokój Kościoła. Z jednej strony chęć poznania jego fizykalnego oblicza daje potencjalnie nadzieje na to, że człowiek ograniczy lub wyeliminuje „grzech”, jeśli okaże się on jakimś tam „zdysharmonizowaniem funkcji mózgu”. Pięknie. Jaka jest druga strona medalu?Zastanówcie się nad tym, skąd w ogóle bierze się dyskusja publiczna nad tym, czy komuś coś WOLNO, czy coś jest WŁAŚCIWE, czy jest SPRAWIEDLIWE, SŁUSZNE itd. Jeśli jakiś rząd robi przekręt, obywatele czują się upoważnieni do krytyki i żądania np. dymisji. Jeśli ma być parada równości, to powstaje spór o racje między zwolennikami a przeciwnikami. Wszystko to opiera się na mniej lub bardziej uświadomionym przeświadczeniu ludzi o tym, że są kompetentni w dostrzeganiu zła i dobra, że mają zmysł moralny. Gdyby świadomie i otwarcie uważali, że zło i dobro to coś dowolnie przez ludzkość ustalonego, odwoływanie się do argumentów miałoby tylko taki sens jak kampania wyborcza: zwiększyć liczebność swojej grupy. Jeśli powołujemy się na sprawiedliwość, dobro i zło, to tym samym korzystamy – jawnie lub niejawnie – z założenia, że istnieje jakiś wzorzec, do którego możemy się odwołać, legitymując się tylko prostym faktem, że jesteśmy ludźmi i jako tacy mamy dostęp do rozróżnienia dobra i zła. Choćby ułomny, ale mamy.Jeśli jednak próbujemy obiektywizować zło w sposób naukowo-empiryczny, to czynimy z „grzechu” zagadnienie techniczne. Pewna grupa fachowców będzie potrafiła jakimiś metodami podejrzewać i stwierdzać „grzeszność”, która będzie rodzajem skomplikowanej naukowej diagnozy patologii somatycznej. Ktoś ma skłonności do złodziejstwa, do gwałtu, morderstw – i jest to wyrażone językiem, którego 99,9% ludzkości nie rozumie. KTO i wedle JAKIEJ zasady będzie decydował, o tym, jakie „jednostki chorobowe” będą uznawane za „grzeszne”. Słowo to wyszłoby z użycia na rzecz takiego lub innego użytecznego kryterium. „Moralny” – a tak naprawdę „zharmonizowany” – człowiek to taki, który legitymuje się wynikiem badania mózgu mieszczącym się w takich a takich normach. Pozostali powinni zostać poddani terapii. Dal naszego i ich własnego „dobra”, tj. harmonii. Znika pojęcie kary na rzecz pojęcia terapii. Nie ma winy, jest tylko patologia. Jestem np. wsadzana do zakładu naukowego, ponieważ wykazuję patologię mózgu objawiającą się wizjami religijnymi, które skłaniają mnie do krytykowania np. aktów homoseksualnych. Nie ma sensu, bym odwoływała się do poczucia sprawiedliwości pokazując swoją krzywdę, że mnie tak okrutnie zamknięto i oderwano od życia. Nikt przecież mnie nie WINI i nie KARZE. Tylko poddaje terapii.Jeśli wierzę w Boga, dobro i zło i grzech, jako ludzki wolny akt wymierzony przeciw dobru, mogę się powoływać na na wartości, które są ponad mną i innymi. Mogę argumentować, apelować i przekonywać o słuszności. W chrześcijaństwie robię to na podstawie wiary, że poznałam dobro i zło. Ale jeśli nie, jeśli zło jest tylko patologią fizykalnego świata, to – konsekwentnie – pozostanie tylko „wola większości” i „profesjonalni certyfikowani badacze patologii mózgu”. I niestety XX wiek już widział przykłady.
MagCzu! Jak fajnie, że znowu piszesz!Homoseksualistą człowiek się rodzi. Może byc wierzący i wtedy bardzo cierpi, albo niewierzący walczący o jakąś wolnośc dla siebie.Czy człowiek niewierzący ma prawo do życia?Może to niewierzących trzeba gdzieś zamknąc i zbadac im mózg…Czy większośc wierząca ma prawo coś narzucac niewierzącym ?Przecież wiesz, że najważniejsza jest wolnośc sumienia.Dla mnie prawdziwym problemem jest to, że specjaliści od Dobra, za jakich uważają się księża- nie dośc, że nie potrafią w swoich działaniach tego Dobra opisywac (kiepska religia w szkołach i kiepskie kazania czy nawet rekoleksje), to jeszcze często swoim życiem przeczą głoszonym zasadom.Poza tym, jeśli wiara jest łaską, a jest, prawda? To jak można wiary wymagac???Niepokoi mnie wypowiedź Papieża, który apelując o wiarę w Czechach, prosi o zwrócenie uwagi na dziedzictwo materialne Kościoła, na wspaniałe świątynie… Co to za dowód? Gdyby powiedział coś innego, np. że w chrześcijańskiej Europie nie było wojen…
> Czy człowiek niewierzący ma prawo do życia?> Może to niewierzących trzeba gdzieś zamknąc i zbadac im> mózg…> Czy większośc wierząca ma prawo coś narzucac niewierzącym> ?> Przecież wiesz, że najważniejsza jest wolnośc sumienia.Dla człowieka wierzącego – powiedzmy dla chrześcijanina, bo na innych się nie znam – wolność sumienia jest czymś wynikającym z treści wiary. Z tego właśnie, że sumienie jest DANE każdemu człowiekowi i że ma prawo i powinien postępować zgodnie z nim. O pytanie, skąd to sumienie mamy, nie musimy się kłopotać, jeśli nas to nie interesuje. Dał nam je Bóg i wystarczy. Dla człowieka niewierzącego jest tu większy kłopot. On dla wolności sumienia musi znaleźć jakieś inne uzasadnienie. Można go nie szukać i po prostu wolność sumienia postulować. Ale gdy taki postulat zostanie zaatakowany, niewierzący będzie się odwoływał do jakichś argumentów. I, niestety, nie ma takiego sposobu, by odwołał się do zła i dobra – bo te są dlań wynikiem ewolucji, procesów historycznych, wychowania, biologii itd. – odwoła się więc do korzyści większości, ewolucji historycznej lub czegoś takiego. I wtedy wystarczy „mieć większość”. Tak to wygląda na poziomie ideologicznym: Większe niebezpieczeństwo stwarza ateizm. A na poziomie praktycznym – nigdy nie wiadomo, czym do końca i naprawdę kierują się ludzie. Znamy przykłady wrednych chrześcijan i pięknych ateistów. Jakkolwiek sobie świat zorganizujemy, postępowanie konkretnych ludzi będzie się wymykało naszym przewidywaniom i ich deklaracjom. Wydaje mi się jednak, że spojrzenie chrześcijańskie jest o tyle sensowne, że bardzo dobrze potwierdzone doświadczeniem i praktyczne. Mamy tezę o tym, że każdy człowiek odróżnia zło od dobra, szalenie piękną i optymistyczną. Mamy drugą, że każdy człowiek przez sam fakt bycia człowiekiem urodzonym z człowieka jest skłonny do łamania praw, które w swym sumieniu uznaje – brzydką i pesymistyczną. Zostawiając zupełnie kwestię wiary na boku, wydaje się, że te dwie tezy dobrze współpracują. Z jednej strony jest tu bowiem idealistyczne założenie, z którego wywieść można różne zasady powszechności, równości, sprawiedliwości, które nie pominą wolności i praw żadnej jednostki ludzkiej. Z drugiej jest realistyczna akceptacja faktu, że ludzie są skłonni do zła. Pesymizm nie jest tak wielki, by wyrzec się idealizmu, a idealizm tak silny, by wierzyć w utopię.W oczach niewierzących zasadach etyczne wspierają się na na czymś nieokreślonym i chwiejnym, bardzo podległym wahaniom człowieka. Hitler czy Stalin nie zabijali ludzi w imię tego, że uważali ich za „złych”, lecz nie przystających do wizji harmonijnego świata. > Dla mnie prawdziwym problemem jest to, że specjaliści od> Dobra, za jakich uważają się księża- nie dośc, że nie> potrafią w swoich działaniach tego Dobra opisywac (kiepska> religia w szkołach i kiepskie kazania czy nawet> rekoleksje), to jeszcze często swoim życiem przeczą> głoszonym zasadom.To jest istotny problem. Nazywany zgorszeniem. Ale ta sama wiara, która każe z szacunkiem podchodzić do księży, każe zarazem widzieć w nich ludzi tak samo podległych grzechowi jak wszyscy inni.> Poza tym, jeśli wiara jest łaską, a jest, prawda? To jak> można wiary wymagac???> Niepokoi mnie wypowiedź Papieża, który apelując o wiarę w> Czechach, prosi o zwrócenie uwagi na dziedzictwo> materialne Kościoła, na wspaniałe świątynie… Co to za> dowód? Gdyby powiedział coś innego, np. że w> chrześcijańskiej Europie nie było wojen…Nie wiem, jak skutecznie zareklamować wiarę na poziomie intelektualnym. Dla mnie ważkim argumentem jest brak dobrej alternatywy. To, o czym tu napisałam.
A ja uważam, że tak naprawdę trzeba trochę się obudzić z teologizowania, analizowania itp. Teoria przydatna jest dotąd, dokąd służy czemuś co nazwałabym praktyką dobrego życia. Jeśli coś pomaga mi lepiej żyć z ludźmi, z samym sobą, ze światem, jeśli czuję spokój, harmonię i budzę się z ochotą do życia, bo widzę w tym wszystkim SENS, ba! miewam chwilę oszałamiającej radości, która wyostrza moje zmysły na piękno i dobro drugiego człowieka (a nie jest jedynie neurotycznym, rozgorączkowanym entuzjazmem, który zaraz minie i zastąpi go egzystencjalny dół), to znak, że wszystko idzie dobrze. Cokolwiek ten stan rzeczy zakłóca, spowalnia lub jawnie niszczy jest zjawiskiem „niepożądanym”, „niefunkcjonalnym” i do wyeliminowania. I w nosie mam, czy rozstrzygnięcie Magisterium będzie, że to „wina osobista”, „grzech pierworodny”, „zło”. Tak jak w nosie mam to, że kiedyś Jan Paweł II napisał gdzieś, „że człowiek oczywiście ma możliwość odebrania sobie życia, ale czy ma PRAWO?”. Po samobójczej śmierci przyjaciela mam gdzieś, czy miał czy nie miał abstrakcyjnego „prawa” się zabić. Miał możliwość i z niej skorzystał. I go nie ma. Ja mam za sobą 10 lat wychodzenia z choroby nerwowej i jedno wiem na pewno: tam gdzie jest poczucie winy, tam nie ma Boga. A dogmat (bo to chyba jest ciągle dogmat) o grzechu pierworodnym ustawia chrześcijanina od razu w pozycji winnego. Nie przeczę – muszą istnieć wartości, które pokazują człowiekowi, co mu służy, a co nie (w znaczeniu holistycznym). Problem polega na tym, że o tym, co jest „dobre – złe”, „słuszne – niesłuszne”, „moralne – niemoralne” powinien rozstrzygać rozum.Zadajesz dwa pytania: „Jak to, co mam zamiar zrobić/nie zrobić zbliży mnie do Boga? Jak zbliży mnie do drugiego człowieka?” Jeśli rozum (mówimy cały czas o rozumie sprawnym, niezmanipulowanym) odpowie, że nie zbliży, to porzucam takie działanie. Problem polega na tym, że w chrześcijaństwie, a na pewno w katolicyzmie, rozpoznawanie antagonizmów „moralny – niemoralny” opiera się o uczucia lęku i wstydu. Świetnym przykładem jest etyka seksualna. Zdrowy rozum po obejrzeniu filmu porno jak nic dojdzie do wniosku, że to zwyczajnie głupie. Nieprawdziwe, przerysowane, sztuczne, nawet śmieszne. Żałośnie śmieszne. I machnie ręką. Nijak mnie to do Boga, ani do drugiego człowieka nie zbliża. Ale który katolik pozwolił sobie na obejrzenie porno pod kątem rozumu? Pomijam tych, którzy w ogóle nie widzą w tym nic złego, bo mnie bardziej interesują ci, którzy widzą w tym coś „demonicznie złego”.Można mieć czterdzieści lat, od trzydziestu zakazywać sobie obejrzenia czy choćby myślenia o obejrzeniu porno, a narastającą na to ochotę i zwyrodniałą ciekawość tłumaczyć „ułomnością” własnej natury, grzechem pierworodnym i miotać się w poczuciu winy, bezradności, wstydu i ochoty na obejrzenie tego porno. Można sobie na to nawet pozwolić, a potem się długo torturować i karać jako „grzesznika”. I zaczynać od nowa w przekonaniu (nierzadko podtrzymywanym przez spowiednika), że ta szarpanina, to prawdziwa walka z szatanem o swoją duszę, a nie nerwicowe zafiksowanie. Komu przyjdzie do głowy, żeby obejrzeć porno po to, żeby zobaczyć, że tam po prostu nie ma absolutnie nic wartego takiej walki, takiego skupienia, tylu myśli i tylu nerwów? Obejrzeć, żeby zobaczyć, że to jest po prostu wielka KUPA. I zobaczyć przytomnie, że trzydziestoletnie zafiksowanie na niej sprawiło, że nasza seksualność jest niedorozwinięta i zdziczała. I że to wszystko zaczęło się od przekonania, że człowiek rodzi się winny…
> A dogmat (bo to chyba jest ciągle dogmat) o> grzechu pierworodnym ustawia chrześcijanina od razu w> pozycji winnego. To nie jest kwestia poczucia winy, lecz faktów. Jeśli mały chłopczyk jest rozpuszczony jak dziadowski bicz, to nie jest to co prawda jego wina, ale i tak to on będzie musiał podjąć trud naprawienia się. Tak to jest zrobione. Chrześcijaństwo mówi „nawróćcie się i wierzcie w Ewangelię”, a nie „czujcie się winni”. Poczucie winy lub jego brak nie mają aż takiej wartości, jaką się by chciało im przypisać. Ważne są czyny. > Nie przeczę – muszą istnieć wartości,> które pokazują człowiekowi, co mu służy, a co nie (w> znaczeniu holistycznym). Problem polega na tym, że o tym,> co jest „dobre – złe”, „słuszne – niesłuszne”, „moralne -> niemoralne” powinien rozstrzygać rozum.Zgadza się.> Problem polega na tym, że w chrześcijaństwie, a na pewno w> katolicyzmie, rozpoznawanie antagonizmów „moralny -> niemoralny” opiera się o uczucia lęku i wstydu. Świetnym> przykładem jest etyka seksualna.W etyce seksualnej może i tak właśnie jest, ale czy gdzie indziej? To już bym dyskutowała.> Zdrowy rozum po obejrzeniu filmu porno jak nic dojdzie do> wniosku, że to zwyczajnie głupie.A jak ktoś nie ma „zdrowego rozumu”? W tym właśnie sęk. Ludzie zarabiają wielka kasę na porno, a to znaczy, że jest poważny deficyt zdrowego rozumu. Można się spierać, czyja to wina. Ale takie są fakty. Nie na każdego zadziała dobrze terapia „ukazywania głupoty pornografii”.> Komu przyjdzie do głowy, żeby obejrzeć porno po to, żeby> zobaczyć, że tam po prostu nie ma absolutnie nic wartego> takiej walki, takiego skupienia, tylu myśli i tylu nerwów?> Obejrzeć, żeby zobaczyć, że to jest po prostu wielka KUPA.> I zobaczyć przytomnie, że trzydziestoletnie zafiksowanie> na niej sprawiło, że nasza seksualność jest> niedorozwinięta i zdziczała. I że to wszystko zaczęło się> od przekonania, że człowiek rodzi się winny…Powiedzmy, że czyjaś seksualność jest właśnie z takiego powodu zdziczała. Skąd pewność, że wyzwolenie przyjdzie wraz z manifestem „pornografia to nic takiego”?
MagCzu, bardzo nie chciałabym, żebyśmy się wdały w dyskusję, na której końcu okazałoby się, że się jednak od początku ze sobą zgadzałyśmy:)> Poczucie winy lub jego brak nie mają aż takiej> wartości, jaką się by chciało im przypisać. > Ważne są czyny.Czy coś w moim wpisie pozwala ci sądzić, że myślę inaczej? Ja jedynie proponuję zawsze „pozytywną drogę”. Wartościowe jest to, co zbliża mnie do Boga i do drugiego człowieka. To, co nie zbliża, jest niewarte uwagi mojego rozumu, po prostu. > W etyce seksualnej może i tak właśnie jest, ale czy gdzie> indziej? To już bym dyskutowała.To naprawdę mało? CD w następnym komentarzu
> Nie na każdego zadziała dobrze > terapia „ukazywania głupoty pornografii”.Więc co proponujesz? Bo według mnie każda rzecz „nieodwołująca” się w tym przypadku do rozumu, będzie odwoływaniem się do poczucia lęku lub wstydu. Ostatecznie do żądania posłuszeństwa wobec zewnętrznego autorytetu, który uznał, że z jakiś niejasnych (na pewno demonicznych powodów) porno jest złe. Jedynie odwołanie się do rozumu pozostaje zgodne z uszanowaniem wolności drugiego człowieka. CD w następnym komentarzu
Przed zgubnym działaniem porno trzeba chronić dzieci, ale sądzę, że uszanowanie wolności dorosłego człowieka będzie się najlepiej objawiać w stwierdzeniu: „Po co oglądasz to g…o?” i wierzyć, że sam z siebie w końcu zobaczy, że to g…o. (tu trzeba uderzyć się w piersi i przyznać, ilu z nas wierzy szczerze, że drugi człowiek ma dość rozumu, by dobrze kierować swoim życiem, a ilu wie po prostu lepiej, co dla niego dobre i jaką drogą ma to osiągnąć.)> Skąd pewność, że wyzwolenie przyjdzie> wraz z manifestem „pornografia to nic takiego”?Po pierwsze manipulujesz moimi słowami. Nie napisałam manifestu, że „pornografia to nic takiego” w ogólności i można ją zlać. To nic, dla czego warto zafiksować się na nerwicowym myśleniu o niej, które na zasadzie zakazanego owocu, będzie się nasilać. Jeśli ktoś nie przesypia nocy z lęku, że pod łóżkiem mieszka potwór, czasem jedynym, choć radykalnym rozwiązaniem jest spędzenie jednej nocy pod łóżkiem, po to wyłącznie, żeby kolejne spać spokojnie w łóżku. A wiem to wszystko z osobistego doświadczenia. OK. Nie będę się zasłaniać hipotetycznymi czterdziestolatkami: to ja miałam taki problem i dzielę się doświadczeniem, jak z niego wyszłam. Bo – ani biskup, ani Papież temu nie zaradzi – wyszłam właśnie tak. I podzielę się też moją wściekłością, że gdyby któryś spowiednik odwołał się do mojego rozumu, nie cierpiałabym tak długo. Ale najpierw musiałby wierzyć, że mam go na tyle, by dobrze kierować swoim życiem.
Rominagrobis, odpowiem hurtem. Po pierwsze, przepraszam za miejsca, gdzie mój ton był napastliwy. Jak o tym „manifeście”. Nie podejrzewam Cię o taki pogląd, jaki staram się postawić w złym świetle. Podobnie nie podejrzewam Artura o negowanie grzechu i Boga w takim stylu, jaki opisuję. Taka to swada blogowa, przepraszam.Po drugie, piszesz o trochę innym aspekcie sprawy, mianowicie tym, który Kościół nazywa swoją pedagogią. Jestem rzeczywiście głucha na te wątki we wpisach Twoich, Niezapominajki czy Gościówy, bo zwyczajnie nie doznałam na sobie żadnej pedagogii Kościoła w tym czasie, kiedy mogłoby to mnie jakoś skrzywdzić – nie było mnie wtedy w Kościele. Pedagogia to jednak jedno, a teologia drugie. Przyjmuję do wiadomości, że można zrobić na katechezie zły użytek z nauki np. o grzechu pierworodnym i wzbudzić w kimś nerwicowe poczucie winy. Niestety zresztą na ludzi uniwersalnych recept nie ma. Nawet Ania z Zielonego Wzgórza przekonała się, że na jednego z jej uczniów dobre było po prostu lanie, które całym sercem i rozumem potępiała. Ale przecież opłakane skutki złej pedagogii nie mogą prowadzić do zaprzeczania faktom, czy też temu, że się coś uważa za prawdę. Jeśli moja córka jest gruba, to z jednej strony nie chcę jej bezdusznie ranić powtarzaniem jej tego, ale i nie chcę kłamać, że ma prawidłową wagę. Zmiękczanie nauki o grzechu pierworodnym, aż do jej zamazania, wydaje mi się czymś zarówno odległym od prawdy, jak i potencjalnie niebezpiecznym. Po trzecie, co do Twej uwagi o grzechu rozumianym jako świadome i dobrowolne wykroczenie przeciw Miłości. Jeśli brać taką definicję w całej jej wyrazistości, to też wydaje mi się, że grzech to jakaś demoniczna rzadkość. I jest to moje na prywatny użytek wytłumaczenie, czym jest ten grzech przeciwko Duchowi, o którym Jezus powiedział, że nie ma dla niego wybaczenia. Każdy inny grzech podpada w jakiejś części pod inne Jego słowa: „nie wiedzą co czynią”. Jest jakimś rodzajem pomyłki, w której dopuściło się być może coś złego w imię czego, co się chciało chronić, a co było ważne i z samą Miłością niesprzeczne. Jasne rozeznanie Boga i wystąpienie przeciwko Niemu to coś, co niweczy jakąkolwiek więź z Nim – tu już nie ma żadnych „okoliczności łagodzących” i żadnego „…a mnie się zdawało”.Ale brak świadomości co się czyni to przeciwny biegun. Coś jest pomiędzy nimi. Większość sytuacji to takie, w których jakaś część świadomości kołacze gdzieś jeszcze w śpiącym sumieniu. Wysiłek walki z grzechem czyni sumienie wrażliwszym, a uległość wobec pokusy i grzechu tę wrażliwość tępi. Jeśli człowiek drobnymi kroczkami doprowadzi się do stanu totalnego braku wrażliwości sumienia, to może i jego zachowania coraz mniej pasują do definicji grzechu, ale i trudno odtąd zwolnić go z winy i zacząć na tym etapie mówić o „błędach i niedoskonałościach”. Dlatego nie widzę nadużycia w nazywaniu tym samym słowem zarówno czegoś, „dla czego nie ma wybaczenia”, jak i czynów popełnianych bez pełnej świadomości ich zła, czynów popełnianych w totalnej ignorancji o ich złu i wreszcie samej skłonności ludzkiej do zła, którą dziedziczy po Adamie.
Tak mi się właśnie, MagCzu, wydawało, że wcale nie dyskutujemy, tylko naświetlamy problem z innej perspektywy :)Ja chciałam tylko doprecyzować, że absolutnie zgadzam się z faktem, że istnieje jakieś potworne draństwo, które utrudnia człowiekowi drogę do Boga. Owszem, powinniśmy rozgryzać rzeczywistość pod kątem, czy to „grzech” czy to „słabość”, czy „brak harmonii w mózgu”, ale precyzyjne nazwanie problemu MUSI służyć znalezieniu drogi wyjścia z impasu.Nauka o grzechu pierworodnym temu w ogóle nie służy. Przez dziesięć lat borykałam się z problemem dla psychiatry w przekonaniu, że jestem sama sobie winna, bo „jest we mnie naturalna skłonność do zła”. Przecież to jest patowa sytuacja! Nie zawiniłam, ale jestem winna. A teraz zadaję sobie pytanie: po co mi chrzest? Jego skutkiem miało być przecież „zmycie ze mnie grzechu pierworodnego”. To tłumaczenie, że „grzech w chrzcie jest zmyty, ale jego skutki trwają” jest tak pokrętne, że zęby bolą. To „zmycie” jest rytualne? Dlaczego współpraca z Łaską chrztu na co dzień przychodzi mi tak ciężko? „Bo jest we mnie naturalna skłonność do złą”. No ale przecież to zostało już zmyte! I tak można w kółko. Mamy z mężem przyjaciela Hindusa. Nawet nie jest religijny. A przecież widzę, że jego życie jest dużo radośniejsze, pełniejsze i bardziej szczodre wobec innych ludzi, niż moje. jakim cudem, skoro on ciągle trwa w stanie grzechu pierworodnego, a ja mam Łaskę chrztu? Coś tu jest naprawdę niehalo.
Ta obserwacja byłaby potwierdzenie teorii lansowanej przez Gościówę, że KK traktuje wiernych jak dzieci. W tym kontekście priorytetyzuje ochronę nad rozumową argumentacją.Ale w szerszym horyzoncie widoczne staje się jeszcze jedno podobieństwo. W komentarzach do wcześniejszych wpisów na tym blogu odnoszono się czasami do nauki (chyba fizyki w szczególności). I tak sobie myślę, że z nauczaniem KK i naszym życiem jest może trochę podobnie: i w nauce i w życiu mamy do czynienia z teorią i praktyką. Teoria stara się opisać rzeczywistość w najlepszy możliwy sposób. Zaletą tego podejścia jest możliwość określenia stanów rzeczy lub przewidzenia zjawisk bez konieczności powtarzania eksperymentów lub faktycznego doświadczania. Wadą jest to, że teoria nie zawsze jest w stanie opisać 100% rzeczywistości, więc siłą rzeczy pewne rzeczywiste zjawiska nie pasują do obrazu rysowanego przez teorię. W takim przypadku możliwości są dwie: albo modyfikuje się teorię tak, aby uwzględniała nowo poznane zjawiska, albo stwierdza się, że owo niepasujące zjawisko to anomalia albo błąd pomiaru.Zastanawiam się więc, czy problem z nauczaniem KK w niektórych kwestiach nie jest podobny to tego problemu teorii nie pokrywającej całej rzeczywistości (tu zaznaczam, że przez nauczanie KK mam na myśli nie Objawienie ale szczegółowe przepisy powstałe w KK). Ja wierzę, że Objawienie jest taką kompletną teorią, natomiast konkretne przepisy KK już niekoniecznie, dlatego, że były/są one interpretacją Objawienia w jakimś konkretnym kontekście historycznym czy kulturowym.Problem polega na tym, że ponieważ owe konkretne przepisy są, z punktu widzenia KK, pochodną Objawienia, to KK obstaje przy tym, że one też pokrywają 100% rzeczywistości, więc wszelkie zjawiska do tej teorii niepasujące są anomalią i należy je znormalizować. Co więcej, ta teoria (nauczanie KK) wypracowała również metody normalizaji zjawisk niepasujących do rzeczywistości. Konieczność stosowania tych metod stała się również częścią teorii.Tak odczytuję przedstawioną wyżej sprawę porno: metoda (przedstawienie sprawy w kontekście ułomności natury ludzkiej lub konkretnego człowieka) została zastosowana bez refleksji, że w danym przypadku istnieje lepsza metoda osiągnięcia tego samego celu. Dla mnie wygląda to tak, że nauczanie KK, chociaż ma dyskutowane tutaj uprzednio niedoskonałości, to jednak w wielu przypadkach rzeczywistość pokrywa bardzo dobrze. Rzecz w tym, że do dowodzenia używa złych argumentów. Porno nie jest dobre – to prawda. Ono nie jest dobre, bo tam nie ma nic wartościowego a nie dlatego, że chęć jego obejrzenia wynika z ułomności natury ludzkiej.I tu wracam do początku tego komentarza: dla małego dziecka argumentacja dlaczego coś jest „be” a coś jest „aja” nie jest istotna, ważne że tak powiedziała mama albo tata. Im dziecko starsze, tym bardziej zaczyna dopytywać o argumentację. Jeżeli ta argumentacja „nie trzyma się kupy” z argumentami podawanymi przy innych okazjach lub z praktycznym doświadczeniem dziecka, wtedy autorytet argumentującego jest wystawiony na próbę. Obawiam się, że w niektórych przypadkach KK zatrzymał się w swojej argumentacji na etapie wiernych będącymi dwulatkami.pozdrawiamcse
Bardzo interesujące pojawiły się głosy. Zwłaszcza MagCzu i Rominagrobis. Obie wskazały na przeciwstawne niebezpieczeństwa w myśleniu o grzechu pierworodnym. Całkowicie się z obiema perspektywami zgadzam i uważam, że trzeba pilnować się, aby nie popadać w żadną z tych skrajności. Czy moja propozycja potrafi ich uniknąć?Czysty naturalizm jest ostatecznie samobójczy. Jest on bardzo skuteczny jako metodologiczne założenie w nauce, ale uważam, że człowieka nie da się opisać bez wartości. Naturalizm plus wartości – oto moja recepta na najbardziej precyzyjne i konstruktywne mówienie o człowieku i jego kłopotach (także o grzechu).Z drugiej strony bliskie jest mi podejście Rominagrobis – rzeczywiście w chrześcijaństwie jest obecna silna tendencja, w której „dogmat o grzechu pierworodnym ustawia chrześcijanina od razu w pozycji winnego”. Takie spaczone myślenie jest bardzo częste. W następnym wpisie będę argumentował, że język posługujący się kategoriami winy, kary, ofiary jest wtórny w stosunku do języka odwołującego się do kategorii zniewolenia i choroby. Spróbuję pokazać to na moim ulubionym modelu – klasycznego uzależnienia, w którym jak pod lupą widać wyraźnie wiele rzeczy (np. źródła uzależnienia mają podstawy „naturalistyczne”, ale zdrowienie musi już uwzględniać wartości).Ciekawe też są uwagi MagCzu w odpowiedzi Niezapominajce o religijnych podstawach moralności. To perspektywa człowieka głęboko wierzącego – tylko dla kogoś takiego Bóg może się wydawać bardziej oczywisty od wartości moralnych. Normalnie 🙂 takie myślenie chyba dotyka błędu „ignotum per ignotum” – dla mnie wartości moralne są wręcz „empirycznie” doświadczalne w niektórych życiowych sytuacjach. I raczej dopiero w oparciu o to doświadczenie mogę myśleć o Bogu (wartości prowadzą mnie do Boga – odwrotna droga jest chyba niebezpieczna :). Poza tym wspominałem tu kilkakrotnie o świadectwie życia prof. Barbary Skargi, która była wzorem szlachetności i jednocześnie twardą ateistką – miała bardzo mocny wgląd w wartości i bardzo słaby albo wręcz żaden wgląd w sferę religijną.
Przeglądałam ostatnią Frondę i zauważyłam dłuuugi artykuł na temat HV, ze szczegółowym opisem protestów jakie wywołała. Podtytuły są w rodzaju: „owce kąsają pasterza”… Chyba głowną myślą księdza który napisał ten artykuł było to, że nie wolno było protestowac przeciwko Papieżowi.Siła Kościoła i wiary bazuje na posłuszeństwie.Jeśli głownym powodem przyjęcia HV ma byc posłuszeństwo a nie zrozumienie, to nie ma co zawracac sobie głowy jakimkolwiek myśleniem… Ale może Pan znajdzie w tym artykule coś sensownego?
Ta pisanina Sporniaka i tych innych komentatorów to jest takie pic na wodę.Podstawowa zasada że rodząc się nic nie wiemy.Umierając też tak samo.A to są wszystko takie dywagacje co by było gdyby babcia miała jajka.w tamtych czasach również piszący te księgi bibilijne używali marihuanki i tworzyli dzieła dla trzeżwych i mniej rozgarniętych umysłowo żeby nad nimi panować tak jak kler katolicki to robi przez 1000 lat.Do tego tworząc przez starych dziadków różne dogmaty które są zaprzeczeniem myśli ludzkiej i mądrości żeby panować nad motłochem samymi udających że w te bzdety wierzą .A tu chodzi tylko o szmal dla pięknego i lekkiego bytu na tym świecie ponieważ oni wychodzą z założenia że innego niema.
Poeta może już tu nie wrócic, ale odniosę się właśnie do tego co napisał…Ta nasza pisanina jest potrzebna tylko nam. Wszyscy szukamy Prawdy. Może trochę prawdy jest też w tym, co napisał Poeta.Ja jestem w Kościele przez całe życie, i zawsze się angażowałam. Zdecydowanie łatwiejsze to było w komuniźmie, Kościół był prawdziwszy. Może to nadmiar idealizmu, ale ja bym wolała, żeby rolą Kościoła nie było tworzenie lepszych ludzi dla lepszego społeczeństwa, lecz prawdziwe „sianie wiary”. MagCzu! Można się bac społeczeństwa ateistów… ale jeszcze groźniejszy jest jeden ateista przy władzy. Jeden ateista zawsze może się znaleźc, poza tym wiarę można też stracic… My uprawiamy pisaninę, ale Kościół też przez całe wieki uprawiał i uprawia pisaninę. Tak Biblia, jak i Ewangelia (jej częśc), są zbudowane z przypowieści. Jest to też coś w rodzaju poezji. Nie darmo Brandstaetter pytając o wiarę napisał: „Czy tę rzeczywistośc (rzeczywistośc wiary) może ocalic poezja”. Co się dzieje, jak w szkołach kiepscy poloniści analizują wiersze? Niszczą wiersze i zniechęcają młodzież do czytania. Ja myślę, że coś podobnego dzieje się w dziedzinie religii, Biblii, nauczania kościelnego. Kościół niepotrzebnie ciągle coś dodaje, doprecyzowuje, ogłasza. N.p. po to, żeby wszystko się zgadzało w teorii o grzechu pierworodnym, dodaje dogmat o niepokalanym poczęciu Maryi. Żeby wyjąc Papieża spod tej teorii, dodaje dogmat o jego nieomylności i atencji Ducha Św. przy ogłaszaniu HV.Ciągle coś dodaje i ukonkretnia. Z Biblii, która jest poezją, znika poezja, znika sens. Bo za poezję uważam coś, co próbuje w słowach uchwycic SENS, jakieś sedno.Mało kto ma talent do poezji, nie tylko do jej tworzenia, ale też do jej interpretowania. Jak mało talentu mają księża, słyszeliśmy wszyscy podczas wielu pogrzebów transmitowanych ostatnio przez telewizje. I to biskupi…Można miec podejrzenia, tak jak pisze Poeta, że znaleźli się na tym miejscu z powodów materialnych. Czy to nie dziwne, że jak widzimy i słyszymy taką pustkę, to zaczynamy wątpic i samodzielnie szukac odpowiedzi na pytania o wiarę i sens. Pewnie dochodzimy do pytań zbyt konkretnych. Tak jak Politolog… Tak jak politolog zadaję sobie teraz pytania konkretne. To pewnie też potrzebne.Bo wiara i rozum podobno sobie nie przeczą.
Bardzo dziękuję za ostatnie wpisy na Pana blogu – pytania o grzech pierworodny i istnienie pierwszych rodziców krążą mi o głowie od paru lat. Przyznam się, że mam z tym problem – choćby z cierpieniem. Mówiąc o wykładni Magisterium na temat grzechu, pisze Pan o tym, że trzyma się ona stwierdzeń ogólnych: ” Np. Magisterium nigdy nie podało ścisłej doktrynalnej definicji grzechu pierworodnego, zadawalając się jedynie jego ogólnym opisem i pobieżnym wyliczaniem skutków: śmieci, cierpienia, trudu oraz owej nieszczęsnej pożądliwości. „I tu już dla mnie pojawia się problem. Jak się ma takie wyliczenie skutków grzechu do obrazu wyłaniającego się z badań dotyczących prehistorii Ziemi – wszak śmierć, cierpienie, trud i pożądliwość wydaje się, że istniały na Ziemi, w świecie zwierzęcym, na setki tysięcy lat przed pojawieniem się człowieka? Więcej – okrucieństwo, choroby, cierpienie związane z utratą najbliższych, śmierć i cierpienie niewinnych także. No chyba, że nie można odnieść terminu „cierpienie” do bezradności małego zwierzęcia skazanego na śmierć z głodu i nadaremnie wzywającego swojej matki – samicy, która została zabita przez polującego drapieżnika. Czy właściwie rekonstruujemy prehistorię? Nie wiem. Jednak jeśli tak, to co tak naprawdę jest skutkiem grzechu pierworodnego? Czy można podzielić cierpienie, śmierć, ból, trud, na „naturalne” i „nadnaturalne” (np. zabijanie dla przyjemności sprawiania bólu)? Ale w takim razie jaki świat był w zamyśle Boga Stwórcy? Jeśli cierpienie „naturalne” istniało przed człowiekiem, czy istniało by i wraz z nim, gdyby grzech pierworodny nie zaistniał? Ludzie podlegaliby śmierci nie tylko ze starości – byliby zabijani (choćby przez dzikie zwierzęta) i ginęliby w katastrofach. Ale to nie wszystko: małe dzieci traciłyby rodziców i wzywałyby nadaremnie pomocy skazane na śmierć z głodu; rodzice patrzyliby na śmierć swoich dzieci ginących w wypadkach albo od chorób, na które w danym momencie nie byłoby lekarstwa. Można wyliczać dużo podobnych sytuacji (agonia trwająca wiele godzin, cierpienie fizyczne) Te wszystkie sytuacje są w świecie zwięrzecym „naturalne”. I jednocześnie powodują w ludziach odruch buntu – świat nie powinien taki być. Ale skoro był takim przed pojawieniem się człowieka, czy to oznacza, że taki był zamysł Boga w stosunku do nas? Co w taki przypadku oznacza „stan pierwotnej szczęśliwości”, „stan harmonii”?Pytanie o to co jest prawdziwym skutkiem grzechu pierworodnego, dla mnie – osoby wierzącej – jest ważne. Podobnie jak pytanie o to czym naprawdę był ten grzech.A w katechezie „parafialnej” o tym za wiele się nie mówi, tym bardziej dzięki za Pana wpisy.Choćby z tego powodu, by wiedzieć na czym polega odkupienie.
No cóż, sam jestem bezradny wobec takiego nauczania o śmierci:KKK 1008 Śmierć jest konsekwencją grzechu. Urząd Nauczycielski Kościoła, który autentycznie interpretuje wypowiedzi Pisma świętego (Por. Rdz 2, 17; 3, 3. 19; Mdr 1, 13; Rz S, 12; 6, 23. i Tradycji, naucza, że śmierć weszła na świat z powodu grzechu człowieka (Por. Sobór Trydencki: DS 1511). Chociaż człowiek posiadał śmiertelną naturę, z woli Bożej miał nie umierać. Śmierć była więc przeciwna zamysłom Boga Stwórcy, a weszła na świat jako konsekwencja grzechu (Por. Mdr 2, 23-24). „Śmierć cielesna, od której człowiek byłby wolny, gdyby nie był zgrzeszył” (Sobór Watykański II, konst. Gaudium et spes, 18). jest „ostatnim wrogiem” człowieka, który musi zostać zwyciężony (Por. 1 Kor 15, 26).Ks. Michał Heller odwołuje się do Leibniza i próbuje tłumaczyć śmierć jako „strukturalną konieczność” stworzenia najbardziej optymalnego świata:”Uważam, że Pan Bóg myśli matematycznie z ogromną precyzją i logiką. Oczywiście nie jest to logika człowieka, bo dostępne nam są jedynie jej okruchy. Być może Bóg mógł stworzyć świat albo z obecną w nim rozrzutnością, albo wcale. Filozofowie mówią w tym przypadku o strukturalnej konieczności. Widocznie z Bożego rachunku wynikło, że lepiej stworzyć właśnie taki świat, niż nie stwarzać go w ogóle.Najbardziej typowym wyrazicielem tej koncepcji był Leibniz. Jego przekonania są często wyśmiewane – moim zdaniem niesłusznie. Wolter na przykład pytał: jeżeli ten świat jest najlepszy, to jakie są te gorsze? Leibniz to jednak inaczej rozumiał: uważał, że świat jest rozwiązaniem zasady optimum. Zasada ta, nazywana także zasadą ekstremalnego działania, funkcjonuje w matematyce i prawie wszystkie prawa fizyki są jej realizacją. Nie wchodząc w matematyczne szczegóły, można powiedzieć, że posługując się zasadą ekstremalnego działania, oblicza się wszystkie możliwości i wybiera tę, dla której pewne wyrażenie matematyczne, zwane działaniem, jest ekstremalne (zwykle najmniejsze). W efekcie otrzymujemy prawo fizyki. Tak można wyprowadzić prawo grawitacji Newtona, prawa teorii względności czy mechaniki kwantowej. Podobnie, z nieskończonej liczby światów istniejących w Bożym umyśle, Bóg wybrał ten świat, który jest realizacją zasady optimum”. (link do rozmowy o ewolucji – na skrzydełku).Z kolei Lohfink uważa, że w stanie bez grzechu inaczej śmierć byłaby przeżywana, mniej dramatycznie – jako łagodne przejście do Pana. I wskazuje przypadki śmierci ludzi świętych. Coś w tym jest – opowiadali mi dominikanie, że tak odchodził o. Joachim Badeni (wspominałem o tym we wspomnieniu o Badenim drukowanym na łamach TP).
Wszystko ładnie pięknie ale nijak się ma do teorii ewolucji człowieka, bo kiedy miało miejsce stan ” w którym Człowiek nie umierał bo jeszcze nie zgrzeszył?” gdzie jest ten stan( Eden) umieszczony historycznie?? na jakim etapie rozwoju ewolucyjnego ??? kiedy był Człowiek już Homo Sapiens Sapiens a może kiedy był jeszcze Austropitekiem?Proszę o odpowiedz.PS.Gdybym chciał szukać jakiegoś pogodzenia wiary z nauką w tym zakresie zastanowił bym się nad koncepcja multiwszechswiata ( multiwszechswiat inflacyjny według. prof.A.Lindego , kwantowe wszechświaty równoległe , koncepcja M- teorii strun z 11 wymiarową hiperprzestrzenią itp)Być może Eden był poza naszym wszechświatem w którym Człowiek i Stworzenie podlega cierpieniu i śmierci?Co Pan Red.sadzi o takiej hipotezie?? czy będzie zgodna z współczesną teologią??
Odpowiedzi na pytanie „kiedy miały miejsce wydarzenia z Rdz3” może być podobnego rodzaju, co odpowiedź na pytanie, jak możliwe jest niepokalane poczęci Maryi w świetle objawionego faktu, że wszyscy ludzie są grzeszni i potrzebują odkupienia. Albo może mieć coś wspólnego z pytaniem, jak pogodzić wiedzę Boga o ilości zbawionych z moją osobistą wolnością przyjęcia zbawienia. Jeśli tego typu wyjaśnienia tak wydatnie gwałcą ludzkie rozumienie czasu i następstwa zdarzeń, to i Adama z Ewą mogą z tego skorzystać. Bóg może znać ludzką odpowiedź na kuszenie przez węża nawet, jeśli ona się nie wydarzyła. A „nie wydarzyła się” znaczy dla nas logicznie tyle samo, co „wydarzyła się w świecie alternatywnym”, „wydarzyła się, ale >nie w ludzkim czasiewyjął z czasu<". Różnica dla nas jest tylko psychologiczna. Jeśli ktoś dzisiaj upiera się, że to nie mit ani symbol, to odnosi się do powszechnego rozumienia mitu jako nieprawdziwej bajki a symbolu jako czegoś nie odnoszącego się do faktów, lecz idei. Ale mit rozumie się też jako wyrażanie prawdy językiem legendy. Ponieważ tak podana jest dla człowieka strawna. Może faktycznie nasza umysłowość jest dziś bliższa Leibnizowi i jego najlepszemu ze światów, i potrzebuje innego serwowania prawdy.Lewis, który był dociekliwy, wolał myśleć o etapie ewolucyjnym ludzkości. Grupa ludzi, którzy sprzeniewierzyli się Bogu. Tylko czy to daje jakąś istotną przewagę. Pytanie o pojawienie się śmierci NA SKUTEK grzechu pierwszych rodziców pozostaje takie samo. Tak samo można je rozwiązać – na sposób podobny do Dunsa Szkota – przedwiedzą Boga o tym sprzeniewierzeniu i puszczeniem naszego świata w ruch wraz z wpisaną weń śmiercią. Mnie takie niby-realistyczne konstrukcje nie podobają się. Na ich tle pewne zdanie z Księgi Rodzaju wydaje się kapitalne:Pan Bóg rzekł: «Oto człowiek stał się taki jak My: zna dobro i zło; niechaj teraz nie wyciągnie przypadkiem ręki, aby zerwać owoc także z drzewa życia, zjeść go i żyć na wieki»W tym zdaniu kwestia "śmiertelność-wieczność człowieka" jest postawiona tak, jakby wszystko jeszcze się ważyło. Niektórzy widzą w pierwszej części zdania ironię narratora i tym samym wskazanie na to, że wygnanie z Edenu jest ratunkiem dla człowieka przed nim samym: człowiek taki, jakim się stał po zerwaniu owocu, nie mógłby żyć w wieczności. Trzeci rozdział Ks. Rodzaju jest dla mnie niebywale intrygujący i aż ciężko mi patrzeć na przerabianie go na jakieś konstrukcje "objaśniające". Słowo "grzech" zresztą w ogóle się tam nie pojawia. Ani nawet "zło" -w odniesieniu do tego, co zrobili Adam i Ewa. Nie ma żadnego skojarzenia, że "zło" (i "dobro"), które poznał człowiek na skutek spożycia owocu, ma coś wspólnego ze złem samego czynu. W zasadzie tylko "gołe fakty": spożycie owocu z drzewa poznania dobra i zła, wbrew zakazowi Boga, zakończyło się odebraniem możliwości spożywania owoców z drzewa życia.
Możliwe, że Biblia, a za nią Kościół, opisuje rzeczywistość przy pomocy języka równoległego (hermeneutycznie głębszego) w stosunku do języka naturalistycznego, fizykalnego czy historycznego.I tak konkretny przypadek choroby – np. gruźlicę św. Tereski z Lisieux – można opisać naturalistycznie jako zakażenie się prątkami gruźlicy w takiej to a takiej sytuacji i spustoszenie osłabionego ascezą i nie leczonego organizmu aż nastąpił spodziewany zgon. Ale można też powiedzieć, że choroba ta była wynikiem walki szatana z Bogiem o duszę Świętej, albo objawem szczególnej miłości Boga, który doświadcza skoro miłuje (okropna interpretacja!), albo była odpowiedzią Boga na prośby Teresy, aby mogła cierpienie ofiarować za grzeszników. Podobnie można interpretować biblijne stwierdzenie, że „śmierci Bóg nie uczynił” (Mdr 1,13).Problem w tym, że mam wrażenie, iż wypowiedzi Kościoła mieszają oba języki. Przypomnijmy punkt 1008 KKK: Śmierć jest konsekwencą grzechu. Urząd Nauczycielski Kościoła, który autentycznie interpretuje wypowiedzi Pisma świętego (Por. Rdz 2, 17; 3, 3. 19; Mdr 1, 13; Rz S, 12; 6, 23. i Tradycji, naucza, że śmierć weszła na świat z powodu grzechu człowieka (Por. Sobór Trydencki: DS 1511). Chociaż człowiek posiadał śmiertelną naturę, z woli Bożej miał nie umierać. Śmierć była więc przeciwna zamysłom Boga Stwórcy, a weszła na świat jako konsekwencja grzechu (Por. Mdr 2, 23-24). „Śmierć cielesna, od której człowiek byłby wolny, gdyby nie był zgrzeszył” (Sobór Watykański II, konst. Gaudium et spes, 18). jest „ostatnim wrogiem” człowieka, który musi zostać zwyciężony (Por. 1 Kor 15, 26).Zauważcie: „Chociaż człowiek posiadał śmiertelną naturę, z woli Bożej miał nie umierać”. Czy grzech pierworodny da się także tak podwójnie zinterpretować: naturalistycznie i teologicznie? Mam wrażenie, że tu również oba te języki są ze sobą z konieczności splątane. Dlatego nadal optuję przy konkrecie i precyzji.
A jaką Pan Redaktor widzi drogę wyjścia z tego impasu ???( tego splątania i sprzeczności miedzy naturalistycznym obrazowaniem a teologiczna wizja??)Oraz czy nauczanie na temat skutków Grzechu Pierworodnego w tym śmierci ma charakter dogmatyczny??? a jeśli tak ,czy jest możliwa ewolucja pojęciowa??? w świetle współczesnej wiedzy z zakresie neuroscience i antropologii człowieka , teorii ewolucji itp.
Dodam jeszcze ciekawy artykuł http://www.polityka.pl/nauka/czlowiek/1505544,1,wojna-to-specjalnosc-ludzi.read
Twoje zwykłe kliknięcie może pomóc! 🙂 wejdź na http://click-help.blog.onet.pl/, klikaj na strony lub gry umieszczone w linkach i pomórz najbardziej potrzebującym! Pozdrawiam 🙂 (i przepraszam za spam, ale to w słusznej sprawie:))