Przy okazji życzeń świątecznych chciałbym Wam polecić świąteczny numer TP. Rzadko to robię, bo nie uważam, aby blog był właściwym miejscem na taką reklamę, ale tym razem silnie poruszyło mnie kilka tekstów, a kilka innych jest po prostu wartych przeczytania (choćby tekst Wojtka Bonowicza o Tischnerze czy Ani Matei o pani Józefie Hennelowej).
Część wielkanocna rozpoczyna się tekstem zaprzyjaźnionego z TP o. Wacława Oszajcy. Przyznam, że nie byłem zwolennikiem pomysłu medytacji nad siedmioma słowami Jezusa na krzyżu. Swego czasu czytałem taką medytację w wersji Rahnera, który poprzeczkę ustawił bardzo wysoko. Ale o. Wacław mnie całkiem zaskoczył. Najpierw dlatego, że przełamał tradycję i napisał o… ośmiu słowach (?!). Ale przede wszystkim dlatego, że to ósme słowo poraża! Zwłaszcza mnie, od dłuższego czasu – jak wiecie – tropiącego zwierzęce odruchy w naszej ludzkiej naturze. Nie będę zdradzał tego „słowa”, przeczytajcie sami. Dość powiedzieć, że ciarki przechodzą, gdy autor pisze o głosie kozicy spadającej z Krzesanicy w przepaść.
Udał się chyba także nieco ryzykowny pomysł, aby trzy wielkie tajemnice wiary – Chrystus umarł! Chrystus zmartwychwstał! Chrystus powróci! – oddać jako temat przedstawicielom trzech chrześcijańskich Kościołów: protestanckiego, katolickiego i prawosławnego. W historii teologii funkcjonuje przekonanie, że każdy z tych Kościołów jakby wyspecjalizował się w jednej z tych tajemnic: protestanci chyba jak nikt inny potrafią zgłębiać sens i przeżywać Mękę, nasza liturgia kładzie nacisk na Zmartwychwstanie, z kolei prawosławni – w przeciwieństwie do nas, katolików – nie zapominają o tym, co nas jeszcze czeka – o Paruzji. Nie tylko udało się opublikować dobre teksty (o zmartwychwstaniu specjalnie dla TP napisał o. Anselm Grün!), ale mam wrażenie, że wspólny głos brzmi wyjątkowo silnie, choć polifonicznie. To pokazuje, że ekumenizm naprawdę ma sens, że razem potrafimy dostrzec więcej, być może także – dotrzeć dalej.
Jeszcze wspomnę tekst „protestancki„. Krzysztof Dorosz, z wyznania ewangelik reformowany, napisał o umieraniu Chrystusa. Znakomity pisarz potrafił ubrać w słowa intuicje, które od dawna są mi bliskie. Przeczytajcie choćby ten fragment: „Bóg przychodzi w najbardziej intymnych i najbardziej niesprzyjających chwilach – gdy czujemy się od Niego dalecy i gdy Mu złorzeczymy, w ciemnościach, cierpieniu, słabości, upokorzeniu”.
*
W numerze jest także mój tekst – „Serce i obowiązek„. Przy okazji rocznicy śmierci Jana Pała II trochę niespodziewanie dla mnie dostałem „zlecenie” porównania obu pontyfikatów. Zadanie niełatwe, bo nie czuję się specjalistą ani od Wojtyły, ani od Ratzingera. Chciałbym do pewnych myśli z tego tekstu nawiązać, bo dotyczą one właśnie sporu o sens ekumenizmu, a także pytań, które od dawna tutaj stawiam. Co to znaczy być człowiekiem wierzącym? Po co jest nam potrzebna wiara – co ona w nas zmienia? Do czego zmierzamy i jaki jest ostateczny sens naszego życia?
Jakoś nie mogę się przekonać do katolickiego ekskluzywizmu, czyli twierdzenia, że to my, katolicy, najlepiej rozpoznajemy, o co Panu Bogu chodzi i że mamy „przepis”, jak trafić tam, gdzie nikt inny nie potrafi dotrzeć. Jest dla mnie oczywiste, że intymność mojego spotkania z Bogiem, która się dokonuje w Kościele, jest niepowtarzalna, dla mnie najważniejsza i niczym nie do zastąpienia. Ale to wcale nie oznacza, że mogę rościć sobie prawo do monopolu na „intymność z Bogiem”.
W tekście zauważam, że wierność Bogu nie wyklucza – wręcz zakłada – konieczność wykraczania poza własny punkt widzenia. Gdybym się tu mylił, oznaczałoby to, iż religia pod pewnym względem byłaby przeciwieństwem moralności (moralność rodzi się z przekraczanie własnego punktu widzenia – pisałem już o tym, odnosząc się do znaczenia empatii). Ale być może od wiary nie można żądać uniwersalnej postawy, jak od moralności.
Kościół odwołuje się tutaj do metafory związku małżeńskiego – między Bogiem a Kościołem dzieje się coś wyjątkowego i wyłącznego, podobnego do miłości małżeńskiej, która wyklucza analogiczne relacje z innymi osobami. Zatem tylko w Kościele (katolickim) mamy tak wyjątkowy dostęp do Boga (podobnie jak małżonek ma tak wyjątkowy dostęp tylko do żony). Benedykt XVI odwołuje się tutaj do wierności Boga. Ale metafora oblubieńcza ma też swoje ograniczenia: nasz Bóg wybrał już kiedyś sobie pewien naród „na własność” jako swoją oblubienice. I co? Porzucił ją? Nie przypadkiem w średniowiecznej ikonografii Synagoga przedstawiana jest jako panna z zawiązanymi oczami – po prostu panna głupia, która nie rozpoznała Oblubieńca i sama jest sobie winna. Ale cóż to za Bóg, który porzuca wybrankę?
Dzisiaj Kościół zdaje sobie sprawę z ograniczeń metaforyki oblubieńczej i coraz wyraźniej przyznaje, że Bóg nie odwołał swojego pierwszego przymierza z narodem wybranym. Jeśli jest wierny, to nie tylko w stosunku do nas, katolików! Dlatego w moim tekście próbuję odwoływać się także do innych metafor – np. relacji rodzinnych. Ojciec kocha wszystkie swoje dzieci jednakowo mocno i zarazem niepowtarzalnie i wyjątkowo każde z osobna. Czyż to nie jest ten sam paradoks, który tworzy sytuacja wielości denominacji i religii?
*
Nie twierdzę, że nie ma problemu. Kard. Ratzinger wielokrotnie wskazywał na pułapkę relatywizmu. Czym innym jest jednak twierdzić, że wszystko jest jednakowo ważne (relatywizm), a czym innym zdawać sobie sprawę, że pełne zrozumienie i pełny dostęp do tego, co naprawdę ważne, wszystkich nas przekracza i że ostateczna prawda jest ponad nami (to nie jest relatywizm!).
Kiedy zastanawiałem się nad wyjątkowością roli papieża, przypomniała mi się ewangeliczna perykopa opisująca przemienienie Jezusa na Górze Tabor. Wspominałem o tym w moim tekście. Tutaj jeszcze raz przyjrzyjmy się odpowiedzi Piotra-Opoki. „Dobrze, że tu jesteśmy” – Piotr jest przekonany o swojej przydatności. „Postawimy trzy namioty” – chce porządkować rzeczywistość, nawet tę nadprzyrodzoną. Jak bardzo jest to ludzki odruch… Ale nie powinniśmy się tego bać. Tacy jesteśmy. Dobrze jednak, zdawać sobie z tego sprawę. (Dopiero post factum zauważyłem, że deklaracja „Dominus Iesus” została podpisana w uroczystość Przemienienia Pańskiego.)
*
Powracam do piekielnie trudnych, ale chyba najważniejszych pytań: do czego zmierza nasze życie? Na czym polegać ma jego pełnia? Czy na jakichś szczególnych praktykach, zachowaniach religijnych? Czy na specyficznej ostatecznej postawie wobec życia? A może na dojrzałości naszej świadomości? Kiedyś pisałem o bezinteresownej chwale, jaką może oddawać nasze życie Bogu. I ta odpowiedź, jak na razie, najbardziej mi intuicyjnie odpowiada. Taka chwała rozbłyskuje w radości i mądrości życia. Wyraźnie była ona widoczna w życiu takich osób, jak Agata Mróz, Jan Paweł II, ale także w osobie niewierzącej w życie wieczne profesor Barbary Skargi. Pisałem już o tym także.
Dzisiaj dorzucę jeszcze jedną osobę, którą niedawno „odkryłem”. Od dawna Luis Armstrong uwodził minie swoją radością. Ale zupełnie rozbroił mnie, gdy przeczytałem jego biografię: nie znał ojca, który opuścił matkę, gdy Lui się urodził; aby móc przeżyć, jego matka i siostry były prostytutkami; tak genialnie grać na trąbce nauczył się w poprawczaku; lata jego świetności przypadły na apogeum amerykańskiego rasizmu. A mimo to nie zgorzkniał (jak Miles Davis) – potrafił tak cieszyć się życiem, jak tu. J
Życzę Wam i sobie na Święta, aby choć odrobina takiej radości na trwałe w nas zagościła.
Chciałbym raz jeszcze odnieść się do ewangelicznej sceny Przemienienia. Przyznam, że nigdy nie zwracałem uwagi na zachowanie Piotra. Teraz dostrzegam, że niesie ono wiele ciekawych informacji. Zauważcie, że z perspektywy psychologicznej takie sytuacje zaskoczenia, jak opisana w Ewangelii, są bardzo cenne, gdyż ukazują psychologiczną prawdę o człowieku. Ktoś, kto reaguje na zaskoczenie, nie ma czasu „przywdziać maski”. Mówiąc, wydawałoby się, co ślina przyniesie, mówi o sobie prawdę – to, co mu w duszy gra. Niechcący się odsłania, jak w słynnych „pomyłkach freudowskich”. Piotr odsłania o sobie trzy takie prawdy: uważa siebie za niezastąpionego („Mistrzu, dobrze, że tu jesteśmy”); ma ochotę odruchowo porządkować rzeczywistość – nawet tę nadprzyrodzoną („Postawimy trzy namioty: jeden dla Ciebie, jeden dla Mojżesza i jeden dla Eliasza”) oraz również odruchowo wykazuje troskę o innych (namiot jako ochrona). Niewykluczone, że w wędrówce z Jezusem, Piotr spełniał funkcje aprowizacyjne – np. troszczył się o nocleg. Nie wiem, co na to egzegeci, bo tego nie sprawdzałem, ale dla mnie psychologiczny autentyzm reakcji Piotra stanowi argument na rzecz prawdziwości sceny Przemienienia. Ponadto pokazuje on, jak odruchowo nieadekwatnie reagujemy na nadprzyrodzoność. Poniekąd skazani jesteśmy na taką nieadekwatność. Uważam, że jest to cenna wiedza, gdyż w ogóle otwiera możliwość korygowania naszej religijnej postawy. A dokonywać takiej nieustannej korekty uczymy się przez całe życie.
cuż…jak nie ma kontrowersji…to nie ma komentarzy…
Niekoniecznie związane z tematem, pewnie banalne, ale na moim przykładzie, chcę zapytać: co dalej, jeżeli ktoś przestał wierzyć? Tak zwyczajnie zwątpił by potem odrzucić całkiem istnienie Boga? Jak wrócić? Jak znów uwierzyć? Bez wiary traci się wszelkie wartości moralne, a życie zmierza donikąd. Nikt już nie wskazuje celu, nie wyznacza drogi, nie nadaje sensu. Samotność bez Boga, jest niemal fizycznie bolesna. Taki niemy krzyk „bądź!”. Ale nie ma nikogo
Czekam na wpis dotyczący ostatnich, tragicznych wydarzeń…Arcybiskup Nycz powiedział że są sytuacje w których Boga nie pyta się „dlaczego?”Nie rozumiem tej wypowiedzi…
Może tak po ludzku nie pasuje, skoro codziennie „niektórzy” mówią „Lepiej by Cię nie było” a w tym czasie „Dobrze byś był”. To aporia codzienności. Po doczytaniu Rahnera można też podac pewne próby odpowiedzi.
„są sytuacje w których Boga> się nie pyta „dlaczego?”
„,Jak znów uwierzyć?,Taki niemy krzyk,Jak wrócić?. LIST DO EFEZJAN LIST OD JANa Pawla”prawość i sprawiedliwość,i prawda.””Zbudź się,o spiący,i powstań z martwych,a zajasnieje ci Chrystus*.