Ponieważ pojawiły się wpisy, usiłujące dociec psychologicznego „mechanizmu” powstania tego blogu, postanowiłem opowiedzieć nieco o historii mojego zmagania się z doktryną. W 1992 r. wpadła mi w ręce po raz pierwszy encyklika „Humanae vitae”, którą z ciekawością przeczytałem. Wydała mi się wówczas nie do końca przekonująca, ale nie miałem powodu głębiej w nią wnikać. Rok później zacząłem pracę w „Tygodniku Powszechnym”. W 1995 miesięcznik Znak wydał głośny numer o antykoncepcji (483). W redakcji ustalono, że to właśnie ja go omówię. Tak się złożyło, że miałem wówczas okazję porozmawiać na temat HV ze znanym moralistą (znałem go osobiście). Umówiłem się na spotkanie. Wyszedłem rozczarowany: i sobą – wtedy nie potrafiłem zwerbalizować problemów, które intuicyjnie wyczuwałem, i rozmówcą – cały czas powtarzał, że wszystko gra. W końcu powiedziałem, że sam Paweł VI przyznaje, iż to była dla niego trudna decyzja, podjęta po wewnętrznych zmaganiach. Pisze przecież: „Po bardzo starannym przemyśleniu i rozważeniu zagadnienia, po gorących modlitwach zanoszonych do Boga, mocą powierzonego nam przez Chrystusa mandatu, uważamy obecnie za stosowne dać odpowiedź na te ważne pytania”. „Ależ skąd! – usłyszałem w odpowiedzi. – To zwyczajowa w takich dokumentach formuła”. Oczywiście, mój rozmówca doskonale znał historię powstawania i recepcji encykliki, ja jej wówczas jeszcze nie znałem (tekst „Małżeństwo pod rygorem” powstał niedawno).
Po latach, gdy natrafiłem na wypowiedź Pawła VI – cytowaną w jednym z przemówień przez Jana Pawła II – o ciężarze z jakim się zmagał: „Jeszcze nigdy nie czuliśmy tak brzemienia naszego Urzędu…”, zdałem sobie sprawę, że mój rozmówca niewątpliwie dla mojego „duchowego dobra” cały czas udawał Greka – takie duszpasterskie życzliwe mijanie się z prawdą. Od tego czasu jestem wyczulony na traktowanie wiernych w ten sposób…
*
Ale wówczas – w 1995 r. – w dalszym ciągu nie miałem powodu do zgłębiania tematu: od początku małżeństwa do dzisiaj razem z żoną stosujemy NPR w zasadzie bez większych problemów (dzięki Bogu!). Nawiasem mówiąc, osobiście uważam metody NPR za jedne z największych cywilizacyjnych osiągnięć, wciąż niestety niedostatecznie docenianych… To stawia mnie w tej komfortowej sytuacji, że mogę przyglądać się problemom małżeńskim i konfrontować je z nauczaniem Kościoła bez zbytniego osobistego zaangażowania (choć zupełnie bez emocji – przyznaję – właściwie się nie da!), a jednocześnie z bezpośrednim wglądem w małżeńskie doświadczenie…
Moja przygoda z doktryną na dobre zaczęła się dopiero kilka lat później i to przez przypadek: pod koniec 2002 r. powstał w redakcji pomysł, sprowokowany głosami czytelników, zorganizowania „tygodnikowej” debaty na temat problemów z antykoncepcją. Zadanie znów trafiło do mnie. Zacząłem się przygotowywać, po raz pierwszy wszedłem wówczas na katolickie fora dyskusyjne i… wpadłem po uszy. Zdałem sobie sprawę, że kościelny język jest dla przeciętnych wierzących niezrozumiały: zapraszanie małżonków i przedstawicieli Kościoła doprowadziłoby do wieży Babel – debata „na gorąco” mijała się z celem. Postanowiłem zacząć od Adama i Ewy, czyli spisać problemy, jakie rodzą się w głowach małżonków podczas lektury HV. W efekcie powstał tekst „Seks, miłość i antykoncepcja”, a potem – dalsze teksty. Niektórzy weterani forów tę historię dobrze znają. J
*
O co więc mi chodzi po tych pięciu latach zmagań? O kilka rzeczy. Najpierw o stawianie małżonków zbyt często w sytuacji – jak się wydaje – przypominającej nieco słynny „paragraf 22”: macie kłopoty z doktryną, bo za mało się staracie. No dobrze, staramy się więcej i kłopoty z doktryną nie znikają. Nie, tylko się wam wydaje, że kłopoty z doktryną nie znikają, tak naprawdę nie znikają wasze kłopoty z sobą samym. Jak to zamknięte koło przełamać?
Spróbuję dać przykład „z najwyższej półki” (im niższa półka, tym jest – jak się zdążyłem zorientować – gorzej): W punkcie 21. HV czytamy: „Etycznie poprawna regulacja poczęć tego najpierw od małżonków wymaga, aby w pełni uznawali i doceniali prawdziwe wartości życia rodziny, oraz by nauczyli się doskonale panować nad sobą i nad swymi popędami. Nie ulega żadnej wątpliwości, że rozumne i wolne kierowanie popędami wymaga ascezy, ażeby znaki miłości, właściwe dla życia małżeńskiego, zgodne były z etycznym porządkiem, co konieczne jest zwłaszcza dla zachowania okresowej wstrzemięźliwości. Jednakże to opanowanie, w którym przejawia się czystość małżeńska, nie tylko nie przynosi szkody miłości małżeńskiej, lecz wyposaża ją w nowe ludzkie wartości. Wymaga ono wprawdzie stałego wysiłku, ale dzięki jego dobroczynnemu wpływowi małżonkowie rozwijają w sposób pełny swoją osobowość, wzbogacając się o wartości duchowe. Opanowanie to przynosi życiu rodzinnemu obfite owoce w postaci harmonii i pokoju oraz pomaga w przezwyciężaniu innych jeszcze trudności, sprzyja trosce o współmałżonka i budzi dla niego szacunek, pomaga także małżonkom wyzbyć się egoizmu, sprzeciwiającego się prawdziwej miłości oraz wzmacnia w nich poczucie odpowiedzialności”.
Załóżmy, że Papież ma rację, że owa wstrzemięźliwość i opanowanie rzeczywiście przynoszą życiu rodzinnemu nowe obfite owoce. Co jednak z małżonkami, którzy nie potrzebują nic regulować: którzy chcą mieć dużo dzieci i współżyją kiedy mają na to ochotę (przez 20 wieków chrześcijaństwa takich małżeństw była większość!); którzy właśnie oczekują dziecka, a ciąża jest zdrowa i obficie korzystają ze sprzyjającej wówczas kobiecie fizjologii; którzy są w okresie post-menopauzy i rodzicielstwo ich już nie dotyczy, a temperament nie opadł? Czy rozwój ich osobowości jest wówczas zagrożony? Czy pozbawieni są oni bogactwa wartości duchowych, harmonii, pokoju, troski o współmałżonka, szacunku, prawdziwej miłości, poczucia odpowiedzialności? Czy punkt 21. jest zatem opisem rzeczywistości, czy myśleniem życzeniowym na użytek obrony normy?
*
Zdarzają się duszpasterze, którzy nie uciekają w ten sposób od rozmowy o problemach małżeńskich (cieszę się, bo mam wrażenie, że jest ich coraz więcej!). Którzy rzeczywiście przejmują się trudnościami i próbują zrozumieć małżonków oraz im konkretnie pomóc. Warto to doceniać! Ale i tutaj rozmowa dochodzi do punktu, w którym się zwykle załamuje. Otóż mówią oni miej więcej tak: jest naturalne i zrozumiałe, że możecie mieć kłopoty, sfera seksualna jest bardzo dynamiczna, nie łatwo ją od razu i na każde zawołanie okiełznać. Wiemy, że gdy skrupulatnie będziecie starali się to zrobić, przynieść to może odwrotny skutek. Nie upadajcie na duchu i zbyt łatwo nie oskarżajcie się o najgorsze rzeczy! Toż to słabość ludzka! Po prostu liczcie się z tym, że jako ludzie jesteśmy słabi. Ważne, by nie popadać w skrajności. Trzeba cieszyć się seksem, ale trzeba też starać się zarazem nie upadać.
To prawda. Jesteśmy słabi, upadamy i potrzebujemy wciąż od nowa się podnosić. Problem w tym, że w życiu małżeńskim zdarzają się sytuacje, w których nauczanie Kościoła dostrzega co najmniej ową słabość, a które dla samych małżonków żadną słabością nie są. Jasne, wystarczyłoby je wtedy za taką uznać i właściwie po problemie – grzechu ciężkiego nie ma, bo wola ograniczona. Ale czy to uczciwa gra wobec własnego sumienia?
Podam przykład: z powodu licznych drobnych nieporozumień i niedopowiedzeń atmosfera małżeńska się zagęszcza. (Zdarza się, takie kryzysy są właściwie nieuniknione i nie należy się ich bać.) Dochodzi do „cichych dni”. Ponieważ małżonkowie się bardzo kochają, długo milczenia nie wytrzymują i wybucha spór. Gdy emocje opadają, zaczyna się konstruktywna rozmowa o problemach. Dochodzi do porozumienia. Małżonkowie mają silne poczucie, że w ich miłości wznieśli się na nowy poziom. Odczuwają silną potrzebę seksualnego przypieczętowania – mówiąc górnolotnie – odnowionego przymierza małżeńskiego (wszakże seks, na co z siłą wskazywał Jan Paweł II, jest „mową ciała” odnawiającą przymierze!). Problem w tym, że… jest faza płodna, a oni nie mogą sobie teraz pozwolić na poczęcie. Bez zastanowienia angażują się w pieszczoty doprowadzające do szczytowania. Owszem, zachowanie, z powodu zewnętrznych (fizjologicznych) okoliczności, „niedoskonałe”, ale to małżonkom wcale nie przeszkadza – seks fantastyczny, bo wsparty o silne emocje i poczucie bliskości! Gdzie tu słabość?
Nie widzę innego wyjścia, jak mimo wszystko próbować spokojnie i rzeczowo o tym rozmawiać. Wierzę, że z korzyścią dla wszystkich.
Odnośnie przykładu z przedostatniego akapitu i owych pieszczot. Ja przyznam szczerze, że w swoim sumieniu (jeśli bym się tylko nim kierował) nijak tego zachowania nie mogę uznać za grzech ciężki. A jednak chyba Kościół tak to określa.Może trzeba rozmawiać o tym – poza tym, że w ramach Kościoła – głównie z Bogiem na modlitwie. Przecież to w końcu On, bezpośrednio, ma nasze sumienie kształtować, przecież On jest blisko nas i do nas przemawia także bezpośrednio.Może zrozumiemy.
Kościół WSZYSTKIE zachowania związane z seksualnością i zachodzące w pełni świadomości określa jako grzechy ciężkie. Chyba nie da sie popełnić świadomie grzechu lekkiego w obrębie VI przykazania…?
Nie jest to takie proste, mateolu. Zwróć uwagę, że istotne są też okoliczności. Np. zabójstwo to jest grzech, ale jeśli zabijam w obronie własnej – już niekoniecznie. A co do VI przykazania – nawet w KKK jest fragment dot. onanizmu, który wskazuje na to, że są sytuacje, które redukują winę do minimum. Nie jestem tak pewien, że współczesna nauka Kościoła taką sytuację jak opisaną przez Pana Sporniaka w przedostatnim akapicie ZAWSZE będzie oceniać jako grzech ciężki. Serdecznie polecam fragment pt. „Kiedy grzechy seksualne są śmiertelnymi” (http://www.szansaspotkania.net/index.php?page=3766), wskazujący jednak, mateolu, że bezwzględność Twojej wypowiedzi jest nieco przesadzona (już sam tytuł na to wskazuje).
Aptekarskie mierzenie grzechow to w moich oczach przyklad niewolniczego uzaleznienia od czysto ludzkich wyobrazen … i wlasciwie dowod religijnej niedojrzalosci. Ewangelie sa wezwaniem do wolnosci, nie zas do slepego podporzadkowania dokrynom.
Też mi się tak wydaje. Jednak trzeba oddać trochę sprawiedliwości Mateoli – aptekarstwo było mocno wspierane w dziejach Kościoła. O. Knotz pisze, że to aktualnie typowe jest dla polskiej mentalności Kościoła.Z drugiej strony całkowicie zrezygnować z mówienia, co jest dobre, a co złe – to też nie byłoby dobre.
Nie byloby z pewoscia dobre …I jezeli nasze sumienie wypomina nam codzienne niezyczliwosci, male klamstewka, czy brak wrazliwosci, to nie nalezy chyba nad tym do porzadku dziennnego przechodzic.Gdy jednak Kosciol jako instytucja, a oto przeciez chodzi w rozmaitych encyklikach czy pouczeniach, zaczyna nam pod koldre zagladac, to chyba jednak jest to cos innego … troche, jak z butami, mozna by powiedziec nawet z pletwami 🙂 🙂 do duszy …Jeszcze gorzej jest co prawda, gdy sami zaczynamy to wobec innych czynic.
Akurat z tym się nie zgadzam, bo jako socjolog i psycholog społeczny mam respekt wobec twierdzenia mówiącego, że sfera seksualna jest niezwykle ważna i bardzo potężna, i gdy jest nieuporządkowana, możemy narobić tam bardzo dużo zła.
Alez ja temu nie zaprzeczam …Chodzi mi jedynie o role Magisterium …Pan Artur Sporniak pisze o uzywaniu prezerwatyw przez chorych na AIDS:Magisterium nie może im tego zabronić, gdyż nikt z zewnątrz nie potrafi ocenić, czym dla tych osób jest fizyczna bliskość. I dalej:Tylko małżonkowie mają możliwość, prawo i zarazem obowiązek oceniać swoją miłość. Kościół może jedynie podsuwać odpowiednie pytania, formułować kryteria pomagające znajdować odpowiedź w konkretnych sytuacjach, nie jest jednak w stanie zastąpić sumień dwojga kochających się ludzi.Nic dodac, nic ujac.
> Kościół może jedynie> podsuwać odpowiednie pytania, formułować kryteria> pomagające znajdować odpowiedź w konkretnych sytuacjach,> nie jest jednak w stanie zastąpić sumień dwojga> kochających się ludzi.> Nic dodac, nic ujac.To wcale nie jest takie łatwe. Można by teoretycznie wszystko, co dzieje się w zaciszu małżeńskiego łoża, zostawić „sumieniom dwojga kochających się ludzi” – ale co, gdy np. ci kochający się ludzie kupią kagańce, bicze, kajdanki i urządzą sobie mały salonik sado-maso?Osobiście też jestem za „formułowaniem kryteriów” ale uważam, że trzeba oddać Kościołowi sprawiedliwość – Kościół tak robi. Kiedy czytam nawet ową osławioną „Persona Humana”, to nie widzę do końca tego tak, że zastępuje sumienia ludzi.
ale co, gdy np. ci kochający się ludzie kupią kagańce, bicze, kajdanki i urządzą sobie mały salonik sado-masoJezeli odbywa sie to za obopolna zgoda i ze wzajemnym zadowoleniem – nic nam do tego ….
Idąc dalej tym tropem – proszę wybaczyć dosadność – zapewne nie mamy prawa oceniać czy dobra czy zła jest sytuacja, gdy mąż prosi np. żonę, by mu obcięła rękę, bo to go podnieci. Albo np. nielegalne walki na śmierć i życie, które podziemnie odbywają się w niektórych krajach (ściga to policja) – ludzie, którzy w tym biorą udział, też robią to z własnej, nieprzymuszonej woli. Bliższy przykład – narkotyki. Teoretycznie powinniśmy pozwolić dorosłym ludziom je brać, bo robią to z nieprzymuszonej woli i ku swojemu zadowoleniu.Nie chcę tu poruszać kwestii prawnych. Ale czy naprawdę nie mamy prawa mówić, co jest lepszym, a co gorszym wyborem życiowym?
> To wcale nie jest takie łatwe. Można by teoretycznie> wszystko, co dzieje się w zaciszu małżeńskiego łoża,> zostawić „sumieniom dwojga kochających się ludzi” – ale> co, gdy np. ci kochający się ludzie kupią kagańce, bicze,> kajdanki i urządzą sobie mały salonik sado-maso?Co masz przeciwko salonikom sado-maso, Jaremo?Rozumiem, że dla ciebie takie zachowania seksualne mogą wydawać się niepociągające, ale dla niektórych ludzi są fajne. Ważne, żeby obojgu się podobało.
Naprawdę nie widzisz nic złego w uprawianiu sado-maso? Nie czujesz, że tu już jest coś trochę nie tak, skoro kogoś podnieca zadawanie lub odczuwanie bólu?
Postawy zdecydowanie psychopatyczne z np. wzajemnym okaleczaniem sie sa tu wprawdzie mozliwe, ale rzadkie. Wszystko zalezy od rozmiaru zjawiska …Podobnie jest z biczowaniem sie, wlosiennica czy wspolczesnymi odpowiednikami, mam nadzieje, ze z Opus dei nie ma Pan nic wspolnego …
Chodzi mi o to, że dwoje ludzi może się umówić między sobą i robić sobie różne rzeczy za obopólną zgodą, ale to jeszcze nie znaczy, że to jest dobre, lub że nie należy pokazywać, co jest dobre, a co złe.Aha, nie jestem członkiem Opus Dei, ale mimo to wiedzę na temat tej prałatury wolę czerpać z innych źródeł niż „Kod Leonarda Da Vinci” 😉 O włosiennicy fragment z książki Amy Welborn – „Zrozumieć Kod Da Vinci”:Umartwienia cielesne, łącznie z używaniem włosiennicy i dyscypliny, nie są wynalazkiem Opus Dei. Kiedy poznajemy żywoty świętych, dowiadujemy się, że wielu z nich także czuło się wezwanych do takich praktyk. (…)Zapewne nie jest to rzecz zwyczajna. Jednak, żeby zachować właściwą perspektywę, porównajmy to z „cielesnymi umartwieniami” znoszonymi przez niektórych po to, by lepiej wyglądać: diety, wysiłek i ból w czasie ćwiczeń fizycznych, a nawet poddawanie się bolesnym operacjom. A wszystko to tylko po to, by poprawić swój wygląd – jedynie to, co widzą inni, kiedy na nas patrzą.
Jaremo, ale ty coś mieszasz!Najpierw mówisz o kagańcach, biczach i kajdankach – a później o obcinaniu rąk! To przecież nie to samo, uprawiasz reductio ad absurdum. Przypuszczam, że nie byłeś nigdy w sex-shopie i nie widziałeś, jak wyglądają kagańce, bicze i kajdanki tam sprzedawane… :-))) One są miękkie i często nawet oprawione różowym futerkiem… :-))) Co możesz zresztą łatwo sprawdzić w jakimś sklepie online.Ja chcę tylko powiedzieć, że ludzie miewają różne dziwne zachowania seksualne. Jednych podnieca podszczypywanie, innych klapsy w pupę, a innych dziki seks z drapaniem paznokciami po plecach. A nestorzy polskiej seksuologii, tacy jak Wisłocka i Lew-Starowicz piszą, że bicie po tyłku niektórych ludzi podnieca, ponieważ zwiększa ukrwienie w miednicy małej. Są rzeczy na świecie, które się nie śmiły filozofom.
Droga Gościówo, miło, że wyglądam na takiego świętoszka, niestety bywałem w dużo gorszych miejscach… dla mnie kaganiec nawet z futerkiem to sprawa mocno niepokojąca…
Jaremo!Nie wkładaj mi w usta czegoś, czego nie powiedziałam!Nie powiedziałam, że uważam cię za świętoszka.Jeżeli przypisujesz mi takie słowa, to może boisz się, że ktoś cię świętoszkiem może nazwać? Nie wiem. Ale to twój problem.Ale ja cię za świętoszka nie uważam, gdyż brak wizyt w sex-shopie jeszcze świętoszkiem nie czyni. I proszę, nie schodźmy tutaj do poziomu osobistych przepychanek: „bo ty mnie uważasz za…”
> dla mnie kaganiec nawet z futerkiem to sprawa mocno niepokojąca…Dla ciebie tak, dla innych nie.Dla kogoś niepokojące może być biczowanie lub włosienica noszona w celach religijnych.Jak rozpoznajesz, która z tych rzeczy jest moralnie zła, a która moralnie dobra? Chyba nie po osobistym niepokoju, skoro – jak widzisz – jest on rzeczą względną?
Nie widzisz różnicy?
nie
Dla mnie jednak biczowanie, zadawanie bólu lub radość z bólu, upokarzanie, robienie z kogoś lub z siebie psa i tym podobne zachowania świadczą o jakichś problemach osobowościowych. Gdzie tu godność człowieka…
Nie mam wlasnych doswiadczen z „wieczorkami sm” :), ale dla wielu ludzi to chyba rodzaj zabawy … podobnie, jak zabawy w „doktora” … Nie ma wiec potrzeby wyciagania od razu najciezszych dzial, chociaz naturalnie swiat od zboczencow az sie roi …
Wydaje mi się, że sam widok kajdanek z różowym futerkiem i jedwabnych bacików jako asortymentu sex-shopów świadczy o tym, że chodzi raczej o zabawę… A co się tyczy radości z bólu: Człowiek w swoim życiu odbiera ból nie tylko negatywnie. Gdy ktoś np. jest na wakacjach, przez cały dzień wspina się po górach i wieczorem czuje zakwasy i ból całego ciała, to odbiera ten ból pozytywnie, wręcz z satysfakcją. Kto wie, może odczucia ludzi uprawiających s-m można by do tego porównać?Zgadzam się poza tym z Sobieszczakiem, że nie ma sensu redukować zjawiska do skrajności. Już zresztą o tym wcześniej mówiłam.
Mateola ma racje, tyle że nie chodzi o „grzechy ciężkie” lecz o „czyny wewnętrznie złe”. Aptekarstwo aptekarstwem, ale zasady zasadami. Jeśli szukać źródła „rygoryzmu” nauczania KK to w formule przypomninej w deklarcji „Persona humana” ( http://ekai.pl/bib.php/dokumenty/persona_humana/persona_humana.html ): „Według tradycji chrześcijańskiej i nauki Kościoła oraz wskazań rozumu, porządek moralny w obrębie ludzkiej płciowości obejmuje dobra życia ludzkiego tak wielkiej wartości, że jakiekolwiek bezpośrednie naruszenie tego porządku jest obiektywnie wykroczeniem ciężkim”. Ta zasada wywodzi się od św. Tomasz – wspominał już o niej Jarema Piotr (ex genero suo grave). Wcześniej w PH czytamy: „bez względu na świadomy i dobrowolny motyw użycie władz seksualnych poza prawidłowym pożyciem małżeńskim w sposób istotny sprzeciwia się ich celowości”. Z tego wynika, że każde działanie seksualne poza „prawidłowym pożyciem” jest obiektywnym wykroczeniem ciężkim, czyli „czynem wewnętrznie złym”. Chciałbym się tu mylić!
Z tego wynika, że każde działanie seksualne poza „prawidłowym pożyciem” jest obiektywnym wykroczeniem ciężkim, czyli „czynem wewnętrznie złym”.Jest Pan pelen sprzecznosci, Panie Arturze.Przeciez caly Panski swietny artykul „Malzenstwo pod rygorem” to nic innego, jak watpliwosci i proby zrozumienia tego, co Magisterium za „prawidlowe pozycie” uwaza.
Przejrzałem pobieżnie tę „Persona humana”. Jednak istnieje jakieś stopniowanie, bo np. w przypadku masturbacji „subiektywnie nie zawsze zaciąga się ciężką winę” – wbrew temu, jak zrozumiałem wypowiedź Mateoli, która zdawała się wskazywać, że każdy grzech w tej dziedzinie, niezależnie od okoliczności, jest ciężki.Powiem szczerze, że nie zgadzam się z Gościówą, która mówi, że sprawy te powinny zostać moralnie neutralne. Seks to naprawdę jest sfera poważna, z którą nie ma żartów – i jest pewne kontinuum coraz bardziej liberalnego podejścia, które trudno rozdzielić, że odtąd jest już źle, a dotąd – dobrze. Jeśli „te sprawy” miałyby być moralnie neutralne to naprawdę, proszę mi wierzyć, ludzie będą szli cały czas dalej, aż w końcu znajdzie się i taka argumentacja, która wesprze pedofilię jako niegroźną (słyszałem gdzieś, że już pedofile zaczynają nieśmiało bronić swoich skłonności i nazywać się „lolifanami” (!!!)).Jeśli miałbym opisać swoje zdanie co do antykoncepcji lub wszelkich aktów, które nie owocują płodnością… Jestem w stanie przychylić się do stwierdzenia, że jednak oddanie się w ręce Bogu i zaufanie mu w ten sposób, że w żadnym akcie płciowym nie będziemy zamknięci na możliwość powstania nowego życia – jest w jakimś stopniu lepsze, bardziej heroiczne, bliższe świętości. Widzę głęboki sens w tym nauczaniu „HV”, „PH” i innych dokumentów. Ale moje ludzkie sumienie buntuje się, gdy widzę, że ten nadludzki nieraz heroizm jest wymagany jako minimum, a brak owego heroizmu ma skutkować grzechem ciężkim. Przecież Chrystus powiedział „Jarzmo moje jest słodkie, a moje brzemię – lekkie”. Nota bene, brakuje mi tu jednak głosów ludzi, którzy to nauczanie rozumieją i akceptują (jeden Alosza Karamazow? no i ksiądz którego cytował Pan Artur). Pokażcie się 🙂
Rzeczywiscie, masturbacja i onanizm moga byc powaznym grzechem („ciezkim” ? – brak mi odpowiedniej wagi 🙂 :)) jezeli prowadza (co zdarza sie chyba rzadko) do uzaleznienia, wylacznosci, zawezenia horyzontow i zaniedbania bliskich ….Podobnie zreszta jak pieniadz (ten o wiele, wiele, czesciej), hazard, alkohol, albo – przepraszam za porownanie – intensywna praca zawodowa, jezeli stosunki miedzyludzkie obumieraja …
Ależ oczywiście, hazard i wszystkie wymienione sprawy – też…
nie udawaj greka,każdy próbował tą rozkosz w młodości
> Ta> zasada wywodzi się od św. Tomasz – wspominał już o niej> Jarema Piotr (ex genero suo grave). Wcześniej w PH> czytamy: „bez względu na świadomy i dobrowolny motyw> użycie władz seksualnych poza prawidłowym pożyciem> małżeńskim w sposób istotny sprzeciwia się ich celowości”.> Z tego wynika, że każde działanie seksualne poza> „prawidłowym pożyciem” jest obiektywnym wykroczeniem> ciężkim, czyli „czynem wewnętrznie złym”. Chciałbym się tu> mylić!No bo Kościół przyczepił się do tej „celowości”. Jakby seks musiał zawsze mieć jakiś cel. Jaki metafizyczny cel ma jedzenie? Albo działanie układu odpornościowego? Uwaga! mówię o celu metafizycznym, a nie biologicznym, bo cele biologiczne nie są świętymi krowami i ludzie mogą głodować (ba! nawet w imię Boże!), szczepić się, przeszczepiać narządy i wszystko jest OK. Tylko seks jest z jakiejś innej półki.Ja mam podejrzenie, że to idzie chyba jeszcze od manichejczyków… I że „celowość” to tylko przykrywka, a w rzeczywistości chodzi o przyjemność! To przyjemność nie może pozostać bezkarna, a przynajmniej bez konsekwencji i bez uzasadnień. Wg Kościoła nie można mieć przyjemności ot tak. Przyjemność można mieć tylko przy okazji czegoś „ważniejszego”.
To byłoby proste rozwiązanie, ale zbyt dużo jest przyjemności, do których Kościół się tak nie czepia, żeby to w ten sposób tłumaczyć.
„Aptekarskie mierzenie grzechow to w moich oczach przyklad niewolniczego uzaleznienia od czysto ludzkich wyobrazen … i wlasciwie dowod religijnej niedojrzalosci..” Czyjej niedojrzałości, Sobieszczaku?Ja właśnie na skutek aptekarskiego podejścia spowiedników zaczęłam się interesować miejscem seksualności w KK…
Niedojrzalosci tych, ktorzy szukaja drzazgi w oku blizniego, nie widzac u siebie belki, albo wyobrazaja sobie, ze potrafia obiektywnie ocenic wszystkie motywy postepowania drugiego …Nie mowiac o tym, ze to tez brak wiary w Boze milosierdzie.
Ale widzisz Sobieszczaku, właśnie o to chodzi, że Kościół swoim nauczaniem wymusza w ludziach tę niedojrzałość!
> Nie jest to takie proste, mateolu. Zwróć uwagę, że istotne> są też okoliczności. Np. zabójstwo to jest grzech, ale> jeśli zabijam w obronie własnej – już niekoniecznie. A co> do VI przykazania – nawet w KKK jest fragment dot.> onanizmu, który wskazuje na to, że są sytuacje, które> redukują winę do minimum. Nie o to chodzi, Jaremo. Śmiertelny czy lekki, ale zawsze grzech pozostaje. Dlaczego?? Czy te sprawy nie mogą pozostać moralnie neutralne??
„te sprawy” w jakim sensie? Ogólnie sfera seksualna czy jakiś szczegół?
Ogólnie sfera seksualna. Właśnie przed chwilą gdzieś tu niżej lub wyżej napisałam więcej na ten temat.
Zdaje się, że nie może pozostać moralnie neutralna, bo angażuje w relację międzyludzką. A wszystko, co związane w relacjami między osobami, ma swój wymiar moralny. Taka odpowiedź chodzi mi po głowie, ale nie jestem pewna, skąd ją wzięłam. Może z Tischnera?
Eee, tak to wszystko można by podciągnąć pod wymiar moralny i nabawić się skrupulanctwa… Ale nawet jeśli, to już masturbacje nie zalicza się do relacji międzyludzkich! 🙂
Bo chyba o czym innym mówimy. Tobie chodzi pewnie o to, że ta sfera nie powinna być objęta zakazami i nakazami, tylko pozostawiona sumieniu wierzących.
Sedno dyskutowanych tu powyzej problemow na tym, mysle, polega, ze Kosciol, jego nauka niewlasciwie, zle traktuje, zle odnosi sie do przyjemnosci jako takiej, do przyjemnosci jako przyjemnosci bez jej uwznioslonego celu (o czym ktos juz powyzej pisal). Tymczasem przyjemnosc, np. seksualna, bez zalozonego i uswiadomionego celu metafizycznego, buduje, wzmacnia, cementuje milosc malzenska, wyposaza tych dwoje w jakas radosc spelnienia i dopelnienia owocujaca na dalsza droge zycia.Ja na przyklad lubie sobie od czasu do czasu spiewac piosenki, o tresci niekoniecznie religijnej. Po prostu lubie. Lubie, bo lubie – czy to grzech?Do niedawna nauka Kosciola wymieniala tylko jeden cel malzenstwa – prokreacje. W nowym Kodeksie kanonicznym mowi sie juz o dwoch – o milosci i prokreacji. No wlasnie!
Wpierw muszę sie całkowicie zgodzić z Panem Arturem na temat metody NPR. Jest wprost genialna. Ja jako mężczyzna poznaje rytm życia organizmu kobiety, swojej Małżonki, która tak bardzo kocham. Mogę zobaczyć i zrozumieć te niezwykle mechanizmy jakie kierują jej rytmem biologicznym. Przyznaje, ze nabrałem ogromnego szacunku do stworzenia Bożego jakim jest człowiek, dzięki tej metodzie. „Załóżmy, że Papież ma rację, że owa wstrzemięźliwość i opanowanie rzeczywiście przynoszą życiu rodzinnemu nowe obfite owoce”- co do tego stworzenia nie ma wątpliwości. Ma racje. Jednym z takich owocow jest pokoj w sercu. Jezeli malzonkowie pozadaja sie wzajemnie, i w pewien sposob daja sie poniesc namiętnościom..to ich serca nie zaznaja spokoju…Wciąż te namiętności będą w nich żyły, i w pewien sposób staną sie ważnym punktem ich wzajemnych relacji…co nie jest skala na której można oprzeć małżeństwo…Czyż spotkanie intymne nie powinno być przede wszystkim chęcią dania siebie drugiej osobie?Czy nie na tym polega miłość?Natomiast gdy źródłem naszej chęci bliskiego spotkania jest tylko pożądanie drugiej osoby, i nasza własna przyjemność to zamykamy drzwi do naszego serca i dla Pana Boga, i dla Miłości i dla tej osoby, którą niby kochamy…Pozostaje tylko nasza seksualna potrzeba, którą musimy zaspokoić…A jeżeli malzonek/nka, nie będzie już zaspokajal/a naszych potrzeb? Co wtedy? Pornografia, prostytucja, a może seks z nieznajomym w centrum Warszawy by nie było nudno…Czym sie różnimy od zwierząt? Mamy rozum, nie kierujemy sie tylko instynktami i popędem seksualnym…wiec probujmy kontrolować samych siebie…dla naszego zdrowia i duchowego, i psychicznego i fizycznego…Celem naszego małżeństwa w pewien sposób powinno być także dojrzewanie w miłości, która ślubowali sobie małżonkowie przed Bogiem…Mam obawy czy człowiek, który traktuje swoje małżeństwo jako zaspokojenie swoich potrzeb seksualnych, rozumie słowo „miłość”…gdyż wydaje mi sie ze bardziej jest konsumentem tej miłości niż jej darczyńcą…Co do Kościoła…Przyznaje, ze język jakim operuje Kościół jest językiem urzędowym…i naprawdę, trudno jest go zrozumieć gdy nie zobaczy sie człowieka, który pełen miłości idzie ta droga, którą Kościół wskazuje…Musimy jednak pamietac, ze Kosciol daje nam tylko wskazowki tym bardziej w sferze moralnej…Mysle, ze jest to takze sytuacja niewygodna dla Niego…nie potrafi sie w pełni otworzyć na ludzi z takimi problemami, ale także nie powinien chłonąć wszystkiego co świat przynosi…Dlatego tez, pozostawia naszym sumieniom rozważanie różnych kwestii…daje tylko wskazówki byśmy nie zatracili obrazu Chrystusa, który umarł dla naszego zbawienia na Krzyżu…Dlatego tez uważam, ze są okoliczności, które w pewien sposób zmieniają wartość popełnionego grzechu…jeżeli ktoś ma problem z grzechem masturbacji, jest to jego nałóg, próbował wielu sposobów na pokonanie tego grzechu ale w jego ciele działa siła, nad którą on nie ma kontroli…to usprawiedliwia to w pewnej części ten czyn…A odnosząc sie do sytuacji, którą prezentuje Pan Artur na końcu swojego tekstu…Coz, dla mnie jest to słabość…gdy czlowiek poddaje sie emocjom i namietnoscia i decyduje sie uczynic cos co nie jest zgodne z jego przekonaniami…i wtedy mozna uznac to za pewnego rodzaju usprawiedliwienie…chociaz na pewno to zalezy takze od wymyslnosci pieszczot…bo jak ktos do tych pieszczot uzywa bicza i kajdanek…to trudno posadzac go o to ze nie mial w zamyslach takich a nie innych pieszczot, gdyz inaczej skad by mial takie narzedzia w domu…wtedy takze trudno mowic o ludzkiej slabosci…gdy sie przygotowujemy do takich momentów…Po prostu kierujmy sie miłością…bez miłości słowa Kościoła są tylko pustymi i nierealnymi wymogami natury moralnej…http://teologiczny.blog.onet.pl/
To piekne, co Pan pisze.Tylko, ze pozadania nie da sie jednoznacznie od milosci miedzy kobieta i mezczyzna oddzielic, i raz przepedzone, wraca niekiedy, jezeli biologia mu na drodze nie stanie, ze zdwojona, ba, zdziesiaciokrotniona sila, czasem w innej postaci, przebrane i wysublimowane.W moim malzenstwie uwazam to za cos pieknego …. zdaje sobie jednak sprawe, ze to miecz obosieczny, ktorego kontrolowac nie sposob … i ze moze tez prowadzic do zla i cierpienia.Zwiazku z rodzajem stosowanej antykoncepcji, przyznam sie, nie widze. Przejsciowa wstrzemiezliwosc w kazdym zwiazku jest przeciez konieczna, ze wzgledu na partnera/partnerke.Co do reszty: tak, niespokojne jest nasze serce, zanim nie spocznie w Panu …
Piszesz: ’ Jezeli malzonkowie pozadaja sie wzajemnie, i w pewien sposob daja sie poniesc namietnosciom..to ich serca nie zaznaja spokoju… Wciąz te namiętnosci bedą w nich żyly, i w pewien sposób staną sie waznym punktem ich wzajemnych relacji…co nie jest skala na której mozna oprzeć malzenstwo…’Pozadajac drugiej osoby i czujac jej pozadanie moge takze chciec jej dobra, realizowac jej potrzeby, nasze wspolne potrzeby. Nie one jedynie wypelniaja nasze malzenstwo, ale i one takze. Nie bez powodu jedna z przyczyn uniewaznienia malzenstwa jest niemoznosc wspolzycia.Tak, namietnosc to nie skala na ktorej mozna budowac malzenstwo, ale tak jak dom to nie tylko skala, ale sciany, okna, dach i wyposazenie, tak samo malzenstwo to nie tylko milosc uduchowiona, ale i seks, uczucia, namietnosci, emocje…A skad one sie wziely w czlowieku – czyz nie sa darem Stworcy? Czy tylko dlatego wyposazyl nas w te uczucia i namietnosci by z nimi walczyc? Wszystko co sklada sie na czlowieka moze byc roznie traktowane, w zaleznosci od czlowieka, jego swiadomosci, rozwoju, wychowania, mozliwosci.moze byc takze naduzywane, tak jak na przyklad noz w reku czlowieka – mozna nim kroic chleb ale i tez zabic drugiegoTrudno mi uznac za w pelni normalna taka oto sytuacje – mlodzi malzonkowie rano po przebudzeniu mowia sobie: Kochanie, dzis jest dobry dzien na polaczenie sie na chwale Boza w jedno cialo, zaplanujmy wiec sobie ten oto wieczor, wyzbadzmy sie wiec emocji, namietnosci, by milosc nasza byla swiadoma i bysmy panowali nad nia wedle wskazan Kosciola.Zgadzam sie prawie z wsystkim z Sobieszakiem.
Powyzsza moja wypowiedz to polemika z Alosza a nie z Sobieszczakiem (przepraszam, troche znieksztalcilam nick Sobieszczaka).
Człowiek posiada także ciało, a ciało ma swoje potrzeby. Również seksualne. Mamy prawo je w ramach małżeństwa zaspokajać. I całe wieki tak czyniono, bo przed epoką kalendarzyka nikomu nie przyszło do głowy, by cykliczna wstrzemięźliwość była niezbędna dla prawidłowego funkcjonowania małżeństwa i do jego wzrostu. Gdyby nie poruszenia ciała, gdyby nie namiętność – to czy w ogóle byłoby miejsce na „dar z siebie”? Wszystkim polecam „Deus caritas est”. Ps. nie wiem, czy się dobrze wklei, bo w ogóle mam kłopoty z pisaniem. Mam wrażenie, że z jednym kodem wolno mi wykonać tylko jeden wpis (przy następnej próbie wyskakuje mi w kółko polecenie, by prawidłowo przepisać kod…) – ale niektórzy rozmówcy mają ich więcej – może ja coś nie tak robię? POzdrawiam wszystkich – M.
Przeciez nie tak dawno jeszcze mowilo sie o tzw. powinnosci malzenskiej, obowiazku malzenskim, tak jakby wspolzycie w malzenstwie nalezalo sie, bez wzgledu na wszystko. Kobieta winna byla poddac sie potrzebom meza… Otoz to.
Jedno nie ulega chyba watpliwosci – kazania na temat malzenskich powinnosci, obowiazkow i kalendarzykow sa dla autentycznosci, uczuciowosci i oczywiscie seksualnosci wrecz zabojcze.Nie inaczej rzecz ma sie chyba z autentyczna religijnoscia. Ludzie wrazliwi czuja te niesmaczne zgrzyty i po prostu odchodza …Jak to bylo ? „Kupa miesa i hormony”, czy cos w tym rodzaju …Moze jakis sympatyczny moherek mnie poprawi … 🙂
Odpowiadając na wasze komentarze…Chec zbliżenia intymnego jest wpisana w życie małżeństwa, i wcale nie mowie ze tak nie jest. Jest ważna. Moja zona jest atrakcyjna, pociąga mnie…i nie widzę tu nic zdrożnego…Natomiast jeśli seks staje sie najważniejszą częścią życia małżeńskiego to miłość duchowa sie kończy…Chodzi tutaj o wartościowanie…i Kościół także daje wskazówki by nie gloryfikować miłości cielesnej…bo miłość duchowa powinna być na pierwszym miejscu w życiu małżeńskim…Namiętności oczywiście wracają…ale ja mowie jedynie o tym by sie kontrolować…namiętności nie powinny kontrolować naszym życiem…bo człowiek byłby w zasadzie niewolnikiem samego siebie…oczywiście nie można być tez nudnym…i szczegółowo planować intymne spotkanie tak by nie złamać przykazań Kościoła..można kontrolować swoje namiętności i sprawić, ze takie spotkanie będzie pełne temperamentu i romantyczności ale także będzie zgodne z nauka Kościoła i naszego sumienia…Nie widzę tu żadnych przeszkód…Oczywiście ciało ma swoje potrzeby…Ale duch tez ma swoje potrzeby…Kościół naucza by stawiać potrzeby Ducha na pierwszym miejscu…Chrystus tez tak nauczał…Jezeli dla Was potrzeby ducha koncza sie na pojsciu na niedzielna msze…a potrzeby ciala zaczynaja sie na sadomasochistycznym wieczorku…to faktycznie nauka Kosciola moze Wam sie nie podobac…niektorzy maja wieksze potrzeby ducha, niektorzy maja wieksze potrzeby ciala…Ale nie osadzajmy nauczania Kosciola przez pryzmat naszych potrzeb…Kościół stawia cele naszemu duchowi i naszemu ciału…Coz…jednym jest łatwiej pościć…innym łatwiej być wstrzemięźliwym…innym łatwiej zachować spokój…zależy to tylko i wyłącznie od człowieka…Kościół jednak życzyłby sobie by były chociaż dobre chęci w naszym życiu…byśmy chcieli dążyć do tych celi…Wiadomo jednak…łatwiej jest powiedzieć…Kościół nie ma pojęcia na temat moich potrzeb seksualnych…Ja potrzebuje sie kochać 10 razy dziennie, bo inaczej nie będę szczęśliwy…poza tym takim mnie Pan Bóg stworzył wiec musi tak być…a w Kościele i tak stawiają za duże wymagania moralne bo 80 procent ludzi tak ze tak jest…Ale czy dla mnie jako człowieka jest ważne co mówią inni, czy ja nie ma swojego rozumu? Wierze Chrystusowi, a żeby iść za Nim, trzeba stawiać sobie poprzeczkę wysoko…ponad moje potrzeby…ponad moja słabość…Z Chrystusem nie da sie pójść na kompromis…Jednemu Panu można tylko służyć…
Zastanawiam sie, skad u Pana taka silna dychotomia duszy i ciala … Specyficznie chrzescijanskie to nie jest, raczej Platon i Kartezjusz. Czy nie lepiej mowic o potrzebach osoby ludzkiej ? Nie wiem, czy Chrystus stawial potrzeby duchowe na pierwszym miejscu, On czynil to raczej z calym czlowiekiem.Oczywiscie, ze absolutna dominacja jednej sfery, np. seksualnej, na dluzsza mete milosci dwoch osob szkodzi. Podobnie rzecz ma sie jednak takze z innymi bozkami, ktore probuja nas zniewalac … pieniadz, alkohol, hobby, internet …Jezeli sie zbyt usamodzielnia, niszcza nasza osobowosc.Pisze Pan Kosciol to, Kosciol owo, niczym Big Brother.Czy w koncu czlowiek jest dla szabatu, czy szabat dla czlowieka ?
Coz mam Panu odpowiedz? Skąd u mnie taka dychotomia duszy i ciała? Zostawię to Panu…niech sie Pan zastanawia…Co Pan chce jeszcze przeczytać, ze Chrystus stawiał ogólnie potrzeby człowieka na pierwszym miejscu? To Panu rozwiązuje problem sumienia? proszę bardzo…A czy Bóg jest dla człowieka czy człowiek dla Boga? Pozdrawiam…P.S. Witam w Big Brotherze…
A czy Bóg jest dla człowieka czy człowiek dla Boga? Chyba oboje sa dla siebie … Skoro Bog stal sie czlowiekiem …Pozdrawiam rowniez
„bo miłość duchowa powinna być na pierwszym miejscu w życiu małżeńskim…” A to dlaczego? W końcu modlimy się o „ciała zmartwychwstanie”, prawda? W tej dziedzinie powinna być równowaga. Człowiek nie jest ani seksmaszyną, ani aniołem. Polecam „Deus caritas est” jeszcze raz.
Witam, z zaciekawieniem czytam Wasze wypowiedzi, ale brakuje mi w nich spojrzenia na „problem środka”. W rozważaniach (pewnie dla lepszej ilustracji problemu) podajecie przykłady skrajne (np. sado-maso lub całkowitą wstrzemięźliwość). To czyni dyskusję „bardziej obrazową”, ale i ułatwia argumentację: idąc tropem sado-maso łatwiej wykazać, że przyjemność w oderwaniu od wspominanej tu metafizyki jest zła (i tu się zgadzam). Proponuję jednak rozważenie przypadku bardziej wypośrodkowanego. Jakie wtedy będą Wasze opinie? Podam swój przykład: mamy z żoną dwójkę dzieci, jesteśmy już ładne kilka lat po ślubie, cały czas stosujemy zasady katolickiej etyki seksualnej. Podczas ciąży z drugim dzieckiem doszło do naruszenia jakichś nerwów przy kręgosłupie, w pewnym momencie groziło to żonie częściowym paraliżem. Skończyło się na szczęście bez tego, ale do teraz żona ma problemy z kręgosłupem (na przykład odczuwa ogromny ból, kiedy bierze dziecko na ręce). Oczywiście, nie zamykamy się na kolejne dziecko, ale w obecnej sytuacji nie chcemy kolejnej ciąży obawiając się o konsekwencje zdrowotne dla żony. Nie wyobrażam też sobie, jakie ewentualne skutki dla tego trzeciego dziecka miałby fakt, że nie byłoby brane na ręce przez matkę (ze względu na owe bóle w kręgosłupie, ale przecież dziecko tego nie wie)… Ponieważ żona ma nieregularne cykle a do tego stresującą pracę związaną z wyjazdami, liczba dni, w które moglibyśmy podjąć współżycie bez możliwości poczęcia ograniczyła się do około ośmiu w każdym cyklu. Na to trzeba nałożyć wszystkie czynniki dodatkowe: zmęczenie, choroby dzieci i nasze, delegacje lub po prostu brak nastroju. Efekt jest taki, że współżyjemy raz na miesiąc albo rzadziej (choć chcielibyśmy częściej). Zauważyliśmy, że nawet nasze rozmowy stały się płytsze, nie mówiąc już o przytulaniu. (Pod)Świadomie unikamy bliskości, żeby nie rozpalić się; wiemy bowiem, z jakim ryzykiem wiązałaby się kolejna ciąża. Z drugiej strony trudno mówić o spontaniczności w tych kilku dniach „kiedy można” – czyż nie byłoby to wtedy jedynie zaspokojenie swoich żądzy (choć z pełnym oddaniem sobie) dlatego, że jeżeli nie teraz, to następna okazja dopiero za miesiąc? Rozmawialiśmy wielokrotnie na ten temat i dostrzegamy, że jesteśmy chyba na równi pochyłej, ale co mamy zrobić? Ryzykować zdrowie żony? Stosować prezerwatywy? Ktoś tu wcześniej słusznie zauważył, że grzechy związane z seksualnością są „obiektywnym złem”, ale należy je zawsze analizować w odniesieniu do subiektywnej konkretnej sytuacji. Tylko kto ma tę winę ocenić w mojej konkretnej sytuacji? Ksiądz w konfesjonale? Ktoś w tym wątku napisał, że Kościół (ksiądz w konfesjonale?) nie ma możliwości poznania pełni kontekstu życia konkretnej osoby, a więc i pełnej oceny moralności tego konkretnego działania. Czy jak od jednego księdza usłyszę, że popełniłem bezwzględnie grzech ciężki, to mam szukać innego spowiednika, który oceni to zachowanie inaczej? Czy to nie jest moralnie dwuznaczne? Z drugiej strony: czy tę winę mam ocenić ja? Czy mój osąd nie jest „spaczony” przez to, że „mam dużą i niezaspokojoną ochotę na seks”, więc będę bardziej skłonny minimalizować winę stosowania sztucznej antykoncepcji? A jak na to wszystko wpływa fakt, że w swoim sumieniu nie oceniam stosowania nieporonnych środków antykoncepcyjnych jako coś złego, ale nie używam ich tylko dlatego, że KKK tak mówi? Czy stosując prezerwatywę nie popełniam grzechu ciężkiego, bo moje sumienie tego tak nie ocenia? Czy może jest to grzech ciężki i tak, bo moje sumienie musi być źle ukształtowane, skoro mówi coś innego niż KKK? Z trzeciej strony, jeżeli w konflikcie sumienia z KKK to KKK jest zawsze ostateczną wyrocznią, po co mi sumienie? Podany wyżej przykład to nie jest jakiś sztuczny wymysł na potrzeby dyskusji tylko mój konkretny problem, z którym się borykam. Jakie będą Wasze opinie (mam na myśli te wyrażone wcześniej w tej dyskusji) w aspekcie tego konkretnego problemu?pozdrawiamcse
Cse, mam ten sam problem i jestem wobec niego bezradna .Od paru lat nie mogę się uporać z konfliktem: wymagania KKK ,a mój własny rozum i sumienie. Przypomina mi to walenie głowa w mur i powoduję , że trudno mi dokonywać oceny własnych czynów również w innych sferach życia- tam nie ma takich konkretnych wytycznych „odtąd – dotąd”,a skoro w sprawach seksu moje sumienie i rozum błądzą (czyli nie zgadzają się z KKK) to może w innych sprawach też??? Przyjmowanie postawy takiej jakiej jak opisujesz :”lepiej się nie przytulajmy, bo…” prowadziło mnie do znieczulenia się na własnego męża .Przestawałam patrzeć na niego jak na mężczyznę. Dziesięć dni, które „bezpiecznie” zostają w cyklu-niby nie jest to mało,ale życie jest życiem i z dziesięciu robi się często znacznie mniej i często pod hasłam „bo jutro nie będzie można”.I tak dalej mogłabym wymieniać wady NPR -ale po co? Wymagania KKK ją jednoznaczne . Z kim tu dyskutować- z Magisterium? Możemy najwyżej sobie wspólnie ponarzekać, postwierdzać,że nam się to nie podoba ,nawet próbować wysuwać racjonalne argumenty dlaczego tak uważamy- i co z tego? Nikt Ci nie powie , że to nie jest grzech.Sytuacja patowa. Pozostaje modlitwa i czekanie na „jesień ” życia.
Do nieba prowadzi trudna droga wyrzeczeń, a łatwa i szeroka do piekła..Warto być cierpliwym.Polecam blog „Czy wiesz, po co żyjesz?”
Cieszę się niezmiernie, że powstał ten blog – gratuluję Pnie Arturze! Zadziwiające, jak „naturalnie” dyskusja o seksie małżeńskim zachacza o temat nieomylności Kościoła i posłuszeństwa wiernych!Uważam, że sex to problem, z którym Kościół wogóle sobie nie radzi, co potwierdza fakt, że jedyne małżeństwo wyniesione na ołtarze to tzw. białe małżeństwo. To jakiś wielki absurd, że czynność niemalże „codzienna”, wykonywana przez większość chrześcijan nie znajduje pełnego zrozumienia w Kościele!Osobiście reprezentuję tych, którzy oficjalne nauczanie Kościoła „przepuszczają przez filtr sumienia”. Uważam, że Kościół ulega ciągłej „faryzeizacji”. Nie piszę tego złośliwie – wręcz przeciwnie. Rozumiem, że trzeba zapłacić cenę za 2000 lat balastu historii i powszechność Kościoła. Wspólnota miliarda wiernych nie może funkcjonować tak samo jak wspólnota pierwszych chrześciajan (choć kto wie?) Jednak „naczynia” się starzeją a Kościół nie nadąża z ich wymianą i z uporem maniaka próbuje wlewać „nowe wino w stare naczynia”. Faryzeizacja polega na tym, że próbuje sie – jak faryzeusze – ukonkretnić, uczynić namacalnym każdy grzech i uogólnić go na całą wspólnotę. W przeciwieństwie do nich Chrystus miał indywidualne podejście do każdego człowieka i jego grzechu. Powiedział wyraźnie, że nie to co wxhodzi do człowieka czyni go nieczystym i że źródło grzechu znajduje się w sercu cżłowieka. Analogicznie mozna powiedzieć, że kawałek „gumki na pen***e” (przepraszam za dosłowność) nie może być grzechem lecz grzechem jest strach przed przyjęciem nowego życia. Kontynuując mogę wskazać kilka katolickich małżeństw, które stosują naturalną metodę regulacji poczęć ze strarchu przed ciążą i robią to ze 100% pewnośćią i w moim odczuciu popełniają grzech antykoncepcji!Na koniec dodam, że wielokrotnie używaliśmy z żoną prezerwatyw kiedy np. mieliśmy problemy z grzybicą (starsi stażem wiedzą, że leczy się to latami, bo partnerzy zarażają się wzajemnie) i do głowy mi nie przyszło, żeby się z tego spowiadac! Czyzbym był posiadaczem sumienia selektywnego?
Artusie!Mam propozycję. Myślę, że bardzo ważne byłoby do dyskusji tutaj zaprosić nie tylko teologów, ale – psychologów.Czytając ten fragment z encyklliki Humanae Vitae:”Nie ulega żadnej wątpliwości, że rozumne i wolne kierowanie popędami wymaga ascezy, ażeby znaki miłości, właściwe dla życia małżeńskiego, zgodne były z etycznym porządkiem, co konieczne jest zwłaszcza dla zachowania okresowej wstrzemięźliwości. Jednakże to opanowanie, w którym przejawia się czystość małżeńska, nie tylko nie przynosi szkody miłości małżeńskiej, lecz wyposaża ją w nowe ludzkie wartości. Wymaga ono wprawdzie stałego wysiłku, ale dzięki jego dobroczynnemu wpływowi małżonkowie rozwijają w sposób pełny swoją osobowość, wzbogacając się o wartości duchowe. Opanowanie to przynosi życiu rodzinnemu obfite owoce…”- odczułam pewien przestrach. Kościół żąda tutaj od ludzi stałego wysiłku w kierowaniu swoimi popędami. Z punktu widzenia psychologii i zdrowia psychicznego – nie da się stale i bezwzględnie kontrolować sfery popędowej. Co prawda kultura narzuca na ludzkie popędy pewną kontrolę, ale nigdy nie jest ona stała i absolutna. Dla pewnego porządku społecznego przyjęło się, że dajemy upust popędom dopiero po wykonaniu pewnych rytuałów. Wiemy, że wypada jeść na talerzach, a wypróżniać się w wc. Jednak dopełnienie tych rytuałów jest dość proste, a gdy z jakichś nie da się ich łatwo dopełnić – pominięcie ich nie jest uważane za winę moralną. Najwyżej za brak kultury, obycia, albo i to nie – jeśli obiektywne warunki na coś po prostu nie pozwalają. Inaczej jest z seksem. Jeśli reguły naturalnego planowania rodziny uznać za taki regulujący i porządkujący rytuał, to różni się on tym, że jego niedopełnienie jest uważane za winę w sferze moralnej. Co więcej, rutyału należy dopełnić bardzo ściśle.Jest to dość przerażające, bo można by to porównać do sytuacji człowieka, który będąc w podróży uważa, że nie może zjeść kanapki bez talerza – inaczej popełni zło – i przez wiele godzin lub dni głoduje, zanim bohatersko dotrze do cywilizowanego miejsca, gdzie może dostać talerz dla swojej kanapki.Taka postawa przypomina mi z jednej strony nerwicę natręctw, a z drugiej… anoreksję. Psychologowie sądzą, że anoreksja wiąże się z przymusem samoograniczania swojej sfery popędowej przez chorego. W tym przypadku popędy związane są z jedzeniem.To ostatnie jest szczególnie interesującym skojarzeniem. Czy nie można powiedzieć, że encyklikę Humanae Vitae oraz inne dokumenty kościelne „o seksie” pisali ludzie cierpiący na anoreksję seksualną? Brzmi to dziwnie, ale to przecież w istocie byli ludzie, którzy w większości przez całe życie odmawiali sobie zrealizowania pewnego fragmentu swojej sfery popędowej, mianowicie seksualnej. Oczywiście, że mieli swoje racjonalne (bądź zracjonalizowane) powody. Ale anorektycy też swoje objawy chorobowe racjonalizują.Lecz zostawmy na boku dociekania na temat psychiki ojców soborowych. Nie to jest najważniejsze. Najważniejszy jest fakt niekompatybilności pewnych przekonań Kościoła z mechanizmami psychologicznymi zdrowego człowieka. To prowadzi albo do ignorowania kościelnych nakazów, albo do ignorowania własnych psychologicznych – zdrowych! – potrzeb.Naprawdę bardzo chciałabym przeczytać, co o tym sądzą psychologowie, a zwłaszcza tacy o specjalności seksuologicznej.
Nie jestem wprawdzie psychologiem, ale moze pomimo tego krotki przyczynek do postu Gosciowy:Zaspokajania potrzeb seksualnych nie porownywalbym z przyjmowaniem pokarmow czy wydalaniem, bo dobrowolna abstynencja seksualna jest mozliwa bez zadnych szkod nawet przez cale zycie, o ile nie towarzyszy jej uczucie niespelnienia, swiadomosc braku.Po drugie: obojetnie, co powie psychologia, nie bedziemy w stanie uwolnic seksualnosci od decydujacego wplywu rozwazan etycznych. Dlaczego tak jest, nie trzeba chyba wyjasniac.
Zainteresowało mnie to bardzo! Dlaczego abstynencji na całe życie nie może towarzyszyć świadomość braku? Czy byłoby w tym coś złego, gdyby towarzyszyła? Pytam, bo byłam ostatnio na ślubie. W zakrystii minęło się dwóch księży (jeden właśnie udzielił ślubu, drugi miał to zrobić za chwilę), wymieniając pełną humoru uwagę: „Widzisz, cośmy stracili?” Dla mnie było to bardzo piękne świadectwo docenienia małżeństwa w ogóle, nie tylko w sferze seksualnej. Wzbudzili mój szacunek przyznając, że mają świadomość braku. Co więcej, znam wielu księży, którzy tę świadomość mają i mówią o tym – mają poczucie, że składają ofiarę ze swego celibatu na rzecz Kościoła, wiernych. Nie robią tego dlatego, że seks uważają za coś złego i zwierzęcego, ale dlatego, żeby być do dyspozycji wiernych, a Kościołowi ofiarować płynące z tego ogołocenia cierpienie, swoją czasem dotkliwą samotność. Mam dla nich ogromny szacunek, naprawdę.
Ta swiadomosc braku oznacza w najlepszym wypadku psychiczny dyskomfort, w najgorszym – cierpienie.A motywy takiego postepowania i konsekwencje, np. czy potraktowac to jako ofiare, to juz zupelnie inna sprawa.
Z tego postu jak dla mnie wynika, jakoby w ogóle celibat zawsze wiązał się z anoreksją seksualną i jakimś strasznym niepoukładaniem wewnętrznym. Tylko jeśli mówimy A, to powiedzmy i B – skoro tacy „pokręceni” ludzie tworzą Kościół, to czy jakiekolwiek słuchanie go ma sens? Bo może to jeden wielki neurotyzm?Czy wg Ciebie z tymi ludźmi można rozmawiać, czy ich trzeba leczyć? Bo z tej notki wynika, że raczej to drugie…Widzisz, piszę to wszystko, bo mam wrażenie, że zupełnie inaczej podchodzimy do Kościoła i działającego (?) w nim Ducha Świętego. Czy On jednak jakoś działa? Jeśli tak, to jak?
> Kościół, to czy jakiekolwiek słuchanie go ma sens? Bo może> to jeden wielki neurotyzm?A tego to nie wiem. Jeżeli tak, to słuchanie go nie ma sensu. Ale nie mówię, że to „jeden wielki neurotyzm”. Ty to, Jaremo, powiedziałeś. > Czy wg Ciebie z tymi ludźmi można rozmawiać, czy ich> trzeba leczyć? Bo z tej notki wynika, że raczej to> drugie…Leczenie neurotyków polega na rozmawianiu…!> Czy On jednak jakoś działa? Jeśli tak, to> jak?No właśnie…?Przy okazji, przyszło mi do głowy, że podczas gdy chrześcijaństwo ma akurat sferę seksualną obwarowaną pewnymi ścisłymi rytuałami, to inne religie mogą mieć podobnie z innymi sferami. Np. judaizm daje niesłychanie drobiazgowe wymagania dotyczące jedzenia – ale też i dni, w których można uprawiać seks. Są też inne religie, w których istnieje tabu żywieniowe – hinduizm z zakazem jedzenia wołowiny? islam z zakazem jedzenia wieprzowiny…Z tym, że np w judaizmie niedotrzymanie drobiazgowo przykazań nie oznacza przejścia w sferę „grzechu”, „utraty łaski”. Żydzi uważają, że każdy powinien dotrzymywać ile może, a innym nic do tego.
Próbuję ustalić, z jakiego miejsca startujemy. Czy uznajemy działanie Ducha Świętego w tym, co mówi Kościół, także o seksie – jeśli uznajemy, to jakie działanie, jak ono wygląda? czy raczej przypisujemy zachowania księży ich obsesjom, anoreksjom i problemom osobowościowym… bo jeśli tak, to to nie moja bajka i porozumienie może być utrudnione…PS Inna jest rozmowa z neurotykiem, którego chcemy leczyć, a inna z równorzędnym partnerem!
> PS Inna jest rozmowa z neurotykiem, którego chcemy leczyć,> a inna z równorzędnym partnerem!Masz chyba słabe pojęcie o psychoterapii. Tam leczenie nie polega na pouczaniu lub udzielaniu rad. Tylko na partnerskiej rozmowie właśnie. Nie myśl, że traktuję księży jak wariatów, którym należy przepisać tabletki i zamknąć w wariatkowie. To nie tak.W zasadzie różnica pomiędzy zwykłą rozmową, a rozmową, w której ktoś chce pomóc drugiemu człowiekowi mającemu problemy jest taka: w tym ostatnim przypadku rozmówca musi zdawać sobie sprawę z tego, że ma problem i chcieć go samemu rozwiązać.Zgadzamy się chyba co do tego, że z „nauczającymi” członkami Kościoła należy rozmawiać. Ale teraz pytanie, czy oni też uważają, że mają problem? A jeśli nie, to na czym ma polegać ta rozmowa? Może na uświadomieniu im problemu?Podejrzewam, że pomimo wszelkich różnic w naszych poglądach zgodzisz się ze mną, że „oni” jednak MAJĄ jakiś problem. Jeśli nawet nie z sobą samymi, to z tym, że reszta Kościoła Z JAKICHŚ POWODÓW (!) neguje ich nauczanie. Choć zdaje mi się, że jeśli tak jest, to nie może problem leżeć tylko po stronie „słuchających”. Jakiś problem jest też w samych „nauczających”. Zgadzasz się z tym?> Próbuję ustalić, z jakiego miejsca startujemy. Czy> uznajemy działanie Ducha Świętego w tym, co mówi Kościół,> także o seksie – jeśli uznajemy, to jakie działanie, jak> ono wygląda? Dotąd OK, bardzo dobre pytania i sama szukam na nie odpowiedzi.Ale teraz: > czy raczej przypisujemy zachowania księży ich> obsesjom, anoreksjom i problemom osobowościowym… bo> jeśli tak, to to nie moja bajka i porozumienie może być> utrudnione…Dlaczego „RACZEJ”? Nie widzisz żadnych możliwości pomiędzy? Że np Duch Święty wieje niejednakowo z każdego dokumentu kościelnego? Że intencje, choć oświecone przez Ducha, mogą być zaciemnione przez inne, ziemskie problemy? Oj, nie raz i nie dwa tak w Kościele bywało. Żeby nie szukać daleko, problemy ziemskie mogły polegać choćby na uwikłaniu w politykę i układy z różnymi władcami. Dobrze o tym dziś wiemy i nikt temu nie zaprzecza. Dlaczego więc z góry odrzucać tezę o istnieniu może też innych problemów świata tego, które naukę Kościoła zaciemniają? Przecież dokumenty kościelne nie są dyktowane papieżom przez Pana Boga na ucho.
Cieszę się, że blog Pana Artura zaczyna być miejscem dialogu. Głos w sprawie „udawania Greka” i wywołane komentarze dają do myślenia. Wszystkim! Chciałbym – odpowiadając poniekąd na wiele osądów w stylu: „wg KK wszystko co związanne z seksualnością (w domyśle nieprokracyjną) jest grzechem ciężkim” – przywołać niedawną encyklike Papieża Benedykta XVI „Deus Caritas Est”: „Dzisiaj nierzadko zarzuca się chrześcijaństwu, że w przeszłości było przeciwnikiem cielesności; faktycznie, tendencje w tym sensie zawsze były. Jednakże sposób gloryfikacji ciała, jakiego dzisiaj jesteśmy świadkami jest zwodniczy.”. Jeśli ta wymowa Was nie przekona to ja już nie wiem co……
Polecam do poczytania wątek z forum LMM o wpływie NPR na relacje małżeńskie: http://www.npr.pl/forum/viewtopic.php?t=3055&postdays=0&postorder=asc&start=0 Tylko proszę czytać szybko, zanim zniknie!Po dzisiejszym dniu już się tam więcej wypowiadać nie będę, bo po prostu nie ma sensu nawet próbować dyskutować. Szkoda… Zasadniczo zawsze myślałam, że ze wszystkimi i o wszystkim warto rozmawiać. Okazuje się, że jednak to zbyt idealistyczne założenie.
Panie Arturze !Od pewnego czasu Tygodnik jest dla mnie autorytetem, także w kwestii katolickiej nauki o seksualności (tekst o antykoncepcji sprawiedliwej), a pana blog uważam za ważny i potrzebny.Ale tutaj chciałabym podpowiedzieć, żeby zajął się pan nie tylko seksem małżeńskim, ale także problemami związanymi z seksualnością przeżywanymi w samotności. Mam 30 lat, jestem katoliczką. Czuję wyraźne powołanie do małżeństwa i macierzyństwa, ale jeszcze (?) nie spotkałam na swojej drodze odpowiedniego mężczyzny. Jednocześnie od lat borykam się ze swoim niezaspokojonym popędem seksualnym i masturbacją, które to zjawiska są bardzo wyraźnie powiązane z moim cyklem (dni płodne). Jest mi z tym strasznie trudno i nie mogę zrozumieć, dlaczego te trzy minuty szamotaniny pod kołdrą są takim grzechem ciężkim jak morderstwo. Ale najtrudniejsza jest dla mnie całkowita obojętność Kościoła na moje problemy. Nie znalazłam żadnego tekstu ani świadectwa dotyczącego seksualności dorosłych samotnych kobiet. Jeśli mówi się o onaniźmie, dotyczy to kilkunastoletnich chłopców, a do starszych kierowane są nauki o wstrzemięźliwości przedmałżeńskiej. Księża w konfesjonale po prostu mi nie wierzą i sugerują, że przyczyną jest oglądanie pornografii w Internecie. Mam koszmarne wrażenie, że nie tylko katolicka nauka o seksualności budowana jest przez żyjących w celibacie, ale że co gorsza są to żyjący w celibacie mężczyźni w średnim lub starszym wieku, którzy burzę hormonalną mają już za sobą i których seksualność zorientowana jest na bodźce wzrokowe. W przypadku osób żyjących w związkach niesakramentalnych, które chcą jednak żyć w stanie łaski, wstrzemięźliwość traktowana jest jako dramatyczne wyrzeczenie. A w ogóle nie istnieje kwestia osób, które nie znalazły i być może nigdy nie znajdą partnera do wstąpienia w związek małżeński.Rzesza singielek „robiących karierę” (tj. zarabiających na swoje utrzymanie) i szukających prawdziwej miłości jest na tyle duża, że na pewno jest wśród nas także sporo katoliczek, które borykają się z podobnymi problemami co ja.Niech Pan o nas napisze.
Ma Pani racje, Kościół zapewne nie ma pojęcia na temat tego problemu, który Pani przezywa. Z jednej strony współczuję, bo domyślam sie ze jest to dla Pani sprawa trudna, gdy patrzy Pani przez pryzmat nauczania Kościoła.Jednak musi sie Pani zastanowić nad tym czy czyn przez Pania popełniany jest grzechem czy nie, w Pani odczuciu.Wtedy dopiero możemy szukać dalszych podpowiedzi…Odnoszę wrażenie, ze Pani wypowiedz jest nasycona smutkiem…tylko nie wiem za bardzo z jakiego powodu, z powodu grzechu i samotności czy z powodu niezrozumienia w Kościele?Musi Pani także pomyśleć czego oczekuje w tej sytuacji od Kościoła? Przyzwolenia na takie czyny, wsparcia ze strony duchownych czy otwartej dyskusji?Pozdrawiam i życzę więcej uśmiechu na twarzy:)
Nie, przykro mi, cos tu nie gra …Pani chyba nie wie, co Pani pisze, porownuje Pani masturbacje do MORDERSTWA ????
Zapraszam na FORUM RELIGIJNE. Zaloguj się i wypowiadaj się na różne tematy. Zapraszam serdecznie. http://www.jahwe.xad.pl
Czy seks z księdzem jest grzechem ?czy ksiądz uprawiając seks grzeszy?czy celibat jest komu kolwiek potrzebny?
> Czy seks z księdzem jest grzechem ?> czy ksiądz uprawiając seks grzeszy?> czy celibat jest komu kolwiek potrzebny?Seks z księdzem nie jest grzechem, jeśli to ksiądz grekokatolicki (albo były anglikański, który przeszedł na katolicyzm), a jego kochanką jest jego żona.W powyższych przypadkach ksiądz nie grzeszy (chyba że np. wymusza seks na żonie).Celibat jest potrzebny Kościołowi mniej więcej od 800 lat (proszę mnie nie pytać, dlaczego, bo sam tego dobrze nie rozumiem). Nie jest to jednak „Boże przykazanie” tylko wymóg dyscyplinarny, który może być zniesiony, kiedy tylko Kościół uzna to za stosowne.
Nie przybywa komentarzy, może już się zrobiła za duża burza? Pozdrawiam Pana i życzę zdrowia.
Mam Nadzieję, że ten blog się utrzyma długo, i że coś w tych sprawach drgnie… Chociaż na przeszkodzie stoi i nieomylność papieży, i encykliki, i olbrzymia armia wykształconych instruktorów od NPR, i dziesiątki ośrodków rekolekcyjnych nastawionych na leczenie problemów małżeńskich…Nie mówię, że NPR jest niepotrzebne czy niemądre, przeciwnie- ale powinno leżeć w szufladce „fizjologia i płodność kobiety”, a nie w szufladce „moralność i religia”. Ale na wszelki wypadek wszystkie Pana teksty przeniosłam do swojego archiwum…
Dlaczego żaden mądrala z tego blogu nie odpowie Marioli na zadane pytania ?Czyżby bojaźń przed sutannowymi?
Zupelnie ale to zupenie nie rozumiem logiki NPR (ktore dzialaja, a jakze, do momentu az sie urodzi dziecko – moja ciotka to nazywa „stalym wypadkiem przy pracy”). Jesli NPR uzywa sie po to zeby w tym konkretnym stosunku nie doszlo do zajscia w ciaze (a po co innego tego uzywac?) to jaka jest roznica miedzy NPR a pigulka (poza ogromnym ulatwieniem zycia i duzo wiekszym procentem pewnosci przy prawdziwej kontracepcji)?
Człowiek to zespół złozonych elementów i pierwiastków ,posiadający rozum i sumienie,człowiek ma swoje pragnienia,ma swoje potrzeby,ma swoje zamiłowania,może byc dobrym – może byc złym,może kochac – może nienawidziec,może ratowac życie drugiemu człowiekowi-może drugiego człowieka zabic.Jest częścią świata,częścią przyrody,człowiek może w coś wierzyc – człowiek nie musi w nic wierzyc,NAJWAŻNIEJSZE ŻEBY WIERZYŁ SOBIE I BYŁ CZŁOWIEKIEM DLA DRUGIEGO CZŁOWIEKA !!! TYLKO CZY WTEDY BĘDZIE „NA PODOBIEŃSTWO SWEGO STWÓRCY”? CO Z MORDAMI,Z OKRUCIEŃSTWAMI,Z WOJNAMI,Z NIENAWIŚCIĄ,Z WSZYSTKIMI PRZYWARAMI ???CZY W OGÓLE JESTEŚMY „NA PODOBIEŃSTWO SWEGO STWÓRCY” ???CZY MOŻE JEDNAK POCHODZIMY OD MAŁPY ? NIE MA MĄDREGO,WSZYSTKO OPARTE JEST NA WIERZE-TYLKO I WYŁĄCZNIE.
człowiek człowiekowi wilkiem (na podobieństwo ?)
Szanowny panie Arturze;seks nigdy nie jest grzechem,nawet z ksiedzem k.k.,doktrynerzy z Watykanu ubzdurali sobie te dyrdymały na postrach plebsu,sami oczywiście sexują się równo i to nie tylko z kobietami/wiemy oboje o co chodzi/,jak we wszystkim tak i w tym przypadku urzędników w czarnych sukienkach cechuje wielka obłuda,poprostu ŚREDNIOWIECZE
http://www.allegro.pl/item254707650_rozwazna_i_romantyczna_j_austen_okazja_.html
Unikacie dyskusji o Jednomandatowych Okręgach Wyborczych? Jak diabeł święconej wody!! DLACZEGO???
Panie Arturze, konkretne pytanie: co ma zrobić kobieta, która część ciąży musiała przeleżeć w trosce o zdrowie dziecka (i siłą rzeczy nie mogła wówczas współżyć), a w okresie karmienia nie jest w stanie stosować NPR? Czy jeśli chce być w zgodzie z nauką KK ma skazywać męża miesiącami na wstrzemięźliwość seksualną? Czy chcąc uniknąć jednego grzechu (stosowania antykoncepcji) nie skazuje go na inny i czy nie naraża własnego małżeństwa na różne zagrożenia? Na kursach przygotowujących do małżeństwa mówiono nam o wstrzemięźliwości okresowej w ramach jednego cyklu, ani słowa o sytuacjach takich, jak ta opisana powyżej. Szkoda, bo to duży problem.
Pani Weroniko, skąd ja to znam… 🙂