Jutro trafi do kiosków numer „Tygodnika Powszechnego” z moim tekstem „Zagubiona więź”, w którym zastanawiam się, po co Franciszek powołał tajną komisję zajmującą się problemem antykoncepcji i co zamierza zrobić w przyszłym roku w związku z 50. rocznicą encykliki Pawła VI „Humanae vitae”. Przy okazji pokazuję, jak wraz pojawieniem się tego dokumentu etyczne doświadczenie małżonków zaczęło się rozchodzić, z tym, co o etyce małżeńskiej (zwłaszcza w dziedzinie regulacji poczęć) mówi Kościół.
Pytanie kluczowe brzmi: po co sięgają po seks małżonkowie, nie zważając na jego „wewnętrzne przeznaczenie do prokreacji” (czyli łamiąc normę z „Humanae vitae”, zwłaszcza w chwilach, gdy naturalne metody szwankują – np. podczas karmienia piersią czy w okresie premenopauzy)? Albo mówiąc językiem etyki, jakie dobro chcą wówczas realizować?
Chcą podtrzymywać i wzmacniać więź. A stosunek seksualny, bardzo się do tego nadaje ze względu na wyrzut oksytocyny i wazopresyny – hormonów więzi. (Precyzyjniej rzecz ujmując, nie musi być to pełny stosunek waginalny – wystarczy doświadczenie orgazmu). Małżonkowie są świadomi, że przede wszystkim powinni dbać o więź. Raz, że nikt ich w tym nie zastąpi, dwa, że od jakości więzi, zależy mnóstwo innych spraw, np. jakość ich rodzicielstwa, czyli dobro dzieci. Mówiąc językiem etyki – to na nich spoczywa obowiązek dbania o więź jako o dobro podstawowe, czyli takie, od którego zależy realizacja innych ważnych dóbr.
To są bardzo poważne etyczne powody. Dobrem podstawowym jest np. ludzkie życie. Przy jego obronie stosuje się np. zasadę mniejszego zła (jeśli życiu zagraża chory organ, można go wyciąć – wówczas lekarz leczy, a nie kaleczy, jak mówi ks. Tadeusz Styczeń w „ABC etyki”).
Jak sprawa wygląda od strony Magisterium?
Według „Humane vitae” małżonkowie mają moralny obowiązek dbać przede wszystkim o abstrakcyjne „przeznaczenie każdego aktu seksualnego do prokreacji”. Od tego w niezrozumiały (chyba nie tylko dla mnie) sposób zależy jakość ich miłości i więzi. Jeśli sięgają po zachowania antykoncepcyjne, oznacza to, że nie potrafią zapanować nad popędem.
Wygląda na to, że Paweł VI, choć mówi wiele o „znaczeniu jednoczącym” aktu (ciekawe, że nie o „funkcji jednoczącej”), nie dostrzega w bardzo realnym przecież podczas stosunku doświadczeniu więzi dobra treściowo pozytywnie określonego. Nadal stosunek seksualny to reakcja na brak (zaspokajanie popędu), albo grożące popadnięciem w hedonizm dążenie do przyjemności.
W moim tygodnikowym tekście piszę więcej, dlaczego tak trudno jest w Kościele o docenienie wydawałoby się oczywistej więziotwórczej roli seksu. W każdym razie mamy dwie interpretacje obecnej sytuacji masowego ignorowania przez małżonków zakazu antykoncepcji:
– obrońcy encykliki Pawła VI mówią, że jej kontestacja jest normalnym zderzeniem trudnej prawdy głoszonej przez Kościół z myśleniem na sposób „światowy”;
– druga interpretacja stwierdza, że kontestacja świadczy o braku recepcji nauczania, a brak recepcji oznacza, że Magisterium gdzieś popełniło błąd, że nie potrafiło w pełni jasno opisać i ocenić sytuacji.
Franciszek na pewno w przyszłym roku wypowie się na temat antykoncepcji – wymusi to na nim 50. rocznica ogłoszenia „Humanae vitae”. Piszę „wymusi”, bo wielokrotnie papież zastrzegał, że Kościół za często mówił o antykoncepcji, sprawiając wrażenie, że jest to sprawa najważniejsza, co przecież nie jest prawdą. Myślę, że powołał komisję właśnie po to, by dobrze przyjrzeć się, czy aby druga interpretacji nie jest tą bardziej właściwą.
Bardzo dziękuję za ten tekst. Mam 24 lata i właśnie przeżywam z mężem nasz miesiąc miodowy. Wyniesione z niego (krótkie, ale wymowne) doświadczenie, a także moje sumienie i serce nie pozwalają mi stwierdzić inaczej: z ogromną nadzieją czekam na zmiany w etyce seksualnej Kościoła. Moje sumienie nie zgadza się na tabletki antykoncepcyjne nie dlatego, że jestem katoliczką, lecz z uwagi na (choćby ewentualne) działanie wczesnoporonne, którego nie akceptuje moja czysto ludzka, „nie-metafizyczna” moralność. Nie mogę natomiast pojąć – stary problem…- zakazu prezerwatywy. Próbuję oczywiście dyskutować z własnymi odczuciami, przekonaniami i autosugestiami znanymi pod osławioną już nazwą „egoizm” (sic!), ale nie potrafię nie myśleć o tych dwudziestu dniach w cyklu, gdy zasypiam obok mojego męża „na zimno” inaczej jak tylko o bezsensownym i destrukcyjnym dla małzeństwa cierpieniu.
Widzę, że durexowi katolicy z Tygodnika Powszechnego dokonują nowej interpretacji zasad wiary.
Obawiam się, że co do antykoncepcji współczesnej ma Pani mocno nieaktualną wiedzę. Tabletki antykoncepcyjne nie działają wczesnoporonnie, większość nowoczesnych środków nie dopuszcza do zapłodnienia przez zagęszczenie śluzu szyjkowego.
Nauka Kościoła dotycząca antykoncepcji i seksu w ogóle (a zwłaszcza seksu małżeńskiego!) jest dla mnie trudna do zaakceptowania. Cały czas wpiera się nam, że seks to jest coś złego albo przynajmniej na granicy, więc zapomnijmy o spontaniczności, o przyjemności, radości z seksu i sprowadźmy go do prokreacji. Wiele osób, które ściśle trzymają się nauczania Kościoła, ma po prostu seks niesatysfakcjonujący, ponieważ towarzyszy im nieustające poczucie winy (czy aby nie przekraczają granic, czy ta, a nie inna pozycja jest akceptowana przez Kościół) i lęku przed nieplanowaną ciążą (NPR popierany przez Kościół to nie jest metoda zapobiegania ciąży, przeciwnie: została stworzona po to, aby umieć wyznaczyć optymalny moment na ZAJŚCIE w ciążę; potocznie – nie bez powodu – jest przecież nazywany „watykańską ruletką”). Nie wspominam już o niedoedukowaniu (seks to temat tabu). Nie wspominam o małżeństwach zawartych zbyt szybko (bo najnaturalniejsza z ludzkich potrzeb – potrzeba bliskości i seksu – nie jest grzechem tylko PO ślubie kościelnym, co często przyspiesza decyzję o małżeństwie), nie wspominam o skrajnie niedobranych seksualnie parach (Kościół o tym nie mówi, ale niestety w sferze seksualnej trzeba się dopasować i to nie działa tak – a przynajmniej nie zawsze – że można się dopasować z czasem).
Fakty są takie, że mnóstwo par współżyje przed ślubem, że większość stosuje antykoncepcję i Kościół powinien się nad tą sferą życia pochylić i może trochę bardziej wyjść jej naprzeciw. Zwłaszcza że podczas dyskusji nad wprowadzeniem encykliki „Humanae vitae” zdania biskupów na temat antykoncepcji były rozłożone mniej więcej po równo. Tych, którzy byli ZA jej zaakceptowaniem było tylko nieznacznie mniej niż jej przeciwników.
Dziękuję za odpowiedź. Ja „nasłuchałam się” (może to najlepsze określenie) o dwufazowym działaniu tabletki. Do owulacji ma nie dochodzić w 90%, a w przypadku tych 10% pozostałych – miałoby nie dojść do zagnieżdżenia się zarodka. Stąd mój strach. To, o czym Pan wspomina, byłoby w miarę optymistyczne – gdyby tylko w ogóle mogło mieć miejsce.
„Mieć miejsce” w znaczeniu: być dopuszczone.
Nie wiem jak działają różne środki, ale jeżeli zarodek się nie zagnieździ, to nie ma mowy o działaniu wczesno- czy późnoporonnym, bo nie ma ciąży.
Dla mnie celowe spowodowanie niezagnieżdżenia się zapłodnionej już komórki jest już zbyt daleką ingerencją. Stąd słowo „wczesnoporonne”.
Mam 40 lat. Jestem lekarzem. Przeszliśmy drogę z mężem, na której pojawiły się dylematy i złe wybory. Od 10 lat żyjemy npr. Pański wywód jest mocno niezaktualizowany, bo:
1. Zło seksu głosili manichejczycy i ich poplecznicy. Stwierdzenie, że dzisiaj głosi, iż „seks to jest coś złego” to opary absurdu. Setki stron i publikacji katolickich, a nawet wypowiedzi magisterialne głoszą jego pochwałę.
2. Samo HV dostrzega wartość więzienia jednoczącej, choć prawda, że podkreśla prokreację.
3. Wiele par żyjących sztuczną antykoncepcją ma niesatysfakcjonujący seks, więc proszę darować sobie uwagę / projekcję (?) Mój kolega ginekolog / seksuolog ma oblegany gabinet z tytułu drugiej specjalizacji i zapytany przeze mnie czy jego rozliczni pacjenci z problemami to ludzie od npr natychmiast powiedział: nie ten target!
4. Dopasowanie jest zadaniem całego życia, jak zmienna jest dynamika potrzeb, okoliczności życia i wieku. Będzie Pan dopasować się przed ślubem metodą prób i trafień? Seks to przede wszystkim człowiek, a nie wybór konsumpcyjny. Kobieta czy mężczyzna to dar, a nie puchar przechodni.
5. Pogardliwa nomenklatura świadczy, że nie ma Pan pojęcia o szerokim wachlarzu npr i osiągnięciach naprotechnologii. Ruletką zwano kalendarzyk. To zaś prehistoria.
6. Warto zmierzyć sprawę antykoncepcji w perspektywie czystej ekologii.
7. Ogląda Pan czasem reklamę Asecurelli? Zmierzy się Pan w komunikacie o środku osłonowym z prawdą: tabletki zmniejszają libido, obciążają wątrobę, zatrzymują wodę w organizmie, wpływają na krzepliwość.
Z szacunkiem
Odnośnie punktu 7. Jesteś lekarzem i wiesz, że większość leków, ale i np. alkohol i wiele potraw i napojów mają takie działanie uboczne. Nie przepisujesz pacjentom żadnych leków, działasz na rzecz całkowitej prohibicji?
Wydaje mi się, że dość kluczowe są słowa, których użyłeś „lęk” i „poczucie winy”. KK jedzie na tym od zarania swoich dziejów. A do antykoncepcji można podejść i tak: przez wieki demografię regulowały wojny i choroby w szczególności epidemie, zarazy. Mogłaby regulować antykoncepcja. KK zabraniając jej opowiada się za tymi dwoma pierwotnymi. Ciekawe dlaczego?
Antykoncepcja jest WCZESNOPORONNA? A kto Pani to wmówił? Niesłychane…
Ja też dziękuję za tekst i za wspomnienie o problemie premenopauzy, czyli tego okresu w życiu kobiety, w którym wskutek totalnego rozregulowania cykli rozpoznawanie okresów płodnych i niepłodnych staje się już naprawdę „watykańską ruletką” .
W konsekwencji katoliczka, która w tym okresie (po ok. 45 roku życia) chce uniknąć nieplanowanego poczęcia, skazana jest albo na rozpad więzi małżeńskiej ( wielomiesięczne, czy wręcz wieloletnie okresy abstynencji – można już tylko pomarzyć o 20 dniowych okresach abstynencji wspominanych przez Agnieszkę) albo na ciągły konflikt sumienia (jeżeli stosuje antykoncepcję). Wydaje mi się, że w tym wieku „otwarcie na życie” podczas aktu małżeńskiego to już lekkomyślność…
Zgadzam się z panią w 100%. Z moich rozmów z małzeństwami starszymi stażem wynikają podobne wnioski. Jeśli są to wnioski gorszące, to jedynie na poziomie faryzeizmu doktryny, nie – słabości ludzkiej. Efekt jest taki, że jest się zniechęconym do „dźwigania ciężarów nie do udźwignięcia” i, jak pisze Aktualiusz, również do seksu. Zalecenia katolickich publicystów, by w okresie premenopauzy lub też przewlekłych chorób nie pozwalających na zajście bezpieczną (często dla dziecka!) ciążę spać w dwóch osobnych łóżkach (co zaleca, cóż, że z bólem, zrozumieniem i wrażliwością, pani Małgorzata Wałejko) to dla mnie gwóźdź do małzeńskiego łoża.
Dodam, że w naszym małzeństwie to mąż nalega na NPR, a po mojej stronie pozostaje troska o to, jak go nie gorszyć. Przecież to pierwszy stopień do przeciągania małzeńskiej liny, protestów i małych szantaży.
Nie czytałam do tej pory publikacji p.Wołejko – zaintrygował mnie wpis p.Agnieszki i weszłam na stronę Dominikanie.pl, na której znalazłam jej artykuł zatytułowany ” Czy rodzina katolicka musi być wielodzietna” a w nim taki oto fragment:
„Wydaje się, że powyższa teza przeciwników stosowania NPR oparta jest na fałszywej przesłance. Przecież znając choćby pobieżnie prawa natury i podstawy NPR, zdrowa kobieta nieprowadząca celowych obserwacji i tak orientuje się, kiedy jest płodna z dokładnością do kilku dni (chyba, że nie ma objawów, co jest bardzo rzadkie, albo nie rozeznaje się na kalendarzu). Gdy zatem kobieta podejmuje współżycie w tym okresie, (w fazie wyraźnie odczuwalnej „mokrości”, czy po prostu w połowie cyklu) nie może mówić, że to Bóg decyduje! De facto decyduje ona sama, że chce począć dziecko, ponieważ wie, jaka może być tego wysoce prawdopodobna konsekwencja w tym okresie. Fałszywe tutaj jest więc mówienie o decyzji Boga, gdy decyduje kobieta w oparciu o oczywiste procesy biologiczne.”
Jakże byłoby cudownie i bezproblemowo, gdyby to wszystko w praktyce było tak proste, jak opisuje p.Wołejko, gdyby na podstawie tylko objawu śluzu w połowie cyklu można było ustalić powiedzmy tygodniowy, czy nawet dwutygodniowy okres płodny i wynikający z tego okres abstynencji – myślę tu w szczególności o wspominanych przez p. Artura Sporniaka okresach nietypowych (karmienie piersią lub premenopauza)…- szkoda, że ta pani przekonując do NPR używa takiej żenująco uproszczonej argumentacji….ech.
Z własnych doświadczeń (premenopauzalnych) mogę dodać, że próbowałam konsultować moje problemy w jednej z kościelnych poradni rodzinnych w Polsce – pani zapytana o diagnostyczną skuteczność urządzeń typu Ovacue, Persona, Komputery cyklu w okresie premenopauzy w ogóle nie wiedziała o jakich urządzeniach mówię, zachęcała natomiast usilnie do tradycyjnego pomiaru temperatury, pomimo informacji, że: w moim przypadku z obserwacji przy pomocy testów owulacyjnych i obserwacji śluzu wynika, że średnio na 4-5 bezowulacyjnych cykli przypada prawdopodobnie jeden owulacyjny, że mam ciągłe problemy z bezsennością połączone z podróżami służbowymi i wstawaniem o różnych porach (rozrzut 3.00-8.00), a przecież wiadomo, że metoda termiczna bazuje na regularnym trybie. życia i snu…Aha, próbowała też usilnie namówić mnie na zapisanie się na prowadzone przez jej koleżankę (płatne i nietanie) kursy metody Creightona, czyli – w moim przypadku – na stosowanie naprotechnologii w celach antykoncepcyjnych.
Od znajomego psychoterapeuty zaangażowanego w katolickie poradnictwo małżeńskie otrzymałem maila uzupełniającego mój tygodnikowy tekst „Zagubiona więź” o ważny problem. Cytuję (na życzenie autora anonimowo):
„Niebieski Tygodnik” sprawił, że chciałem zwrócić uwagę na jeszcze jeden
aspekt „wstrzemięźliwości okresowej” (WO) jako jedynej „uprawnionej” formy
unikania poczęcia, o którym mało się wspomina.
Otóż w spontanicznym współżyciu seksualnym, głównie ze względu na układ
hormonalny kobiety (choć reagują na to także mężczyźni), kobiecie „chce się”
współżyć właśnie wtedy, kiedy istnieje największa szansa na zapłodnienie. Po
jajeczkowaniu, gdy „można” już współżyć bez ryzyka poczęcia, kobieta często
nie ma ochoty na seks do tego stopnia, że czasem wręcz musi się do niego
zmuszać. WO właśnie tak niekorzystnie ustawia współżycie małżonków.
Z naszych „gabinetowych” obserwacji wynika, że jest to druga najważniejsza
przyczyna oziębłości i niechęci do współżycia u naprawdę wspaniałych,
ofiarnie żyjących, wierzących kobiet (zaraz po lęku przed poczęciem
kolejnego dziecka). Dodajmy, że kobiety przeżywające orgazm w okresie
płodnym znacznie lepiej przechodzą czas przed miesiączką (spada im tzw.
napięcie przedmiesiączkowe).
Z punktu widzenia teologii i antropologii, ciągle jakoś nie mogę pogodzić
się z wizją małżeństwa, w którym pojedyncze akty są niejako wyłączone z
całości życia. I tak, para mająca np. siódemkę dzieci, poprzez fakt, że
zdecyduje się na antykoncepcję, „zamyka się na życie” tylko dlatego, że
akty, które miałaby podjąć są wyłączane z kontekstu bardzo już ofiarnego
życia. Jakoś trudno mi się z takim rozumowaniem zgodzić.
Przecież idąc za tokiem rozumowania „znajomego psychoterapeuty, kobiety stosujących antykoncepcję czyli niejajeczkujące powinny permamentnie nie mieć ochoty na seks. I tak się zdarza, o osłabieniu libido można przeczytać w ulotkach preparatów antykoncepcyjnych, dziwne, że „znajomy psychoterapeuta” się nie zetknął z tym zjawiskiem. Sam artykuł oceniam wysoko i dostrzegam problem, ale budzi mój sprzeciw posługiwanie się półprawdami w celu poparcia przyjętej tezy.
Poprosiłem cytowanego w poprzednim komentarz znajomego psychoterapeutę katolickiego, by rozwinął nieco tę uwagę o powodach oziębłości małżeńskiej, wśród których jest wstrzemięźliwość okresowa i otrzymałem taką oto hierarchię (podaję, bo wydaje się to ciekawe):
” Oczywiście nie mam na to dowodów naukowych, statystycznych, ale tak na >>oko<<, przyczyny oziębłości u wierzących kochających się par to:
1. Lęk przed poczęciem kolejnego dziecka
2. Fakt, że stosując WO kobieta współżyje nie wtedy kiedy się jej chce (okres płodny), tylko kiedy popęd jest najmniejszy (okres poowulacyjny) – czasem wtedy nie tylko nie ma ochoty, ale wręcz ma niechęć, do tego jeszcze jest rozdrażniona (napięcie przedmiesiączkowe)
3. Brak spontaniczności (z przyczyn powyższych + „dziwna” mentalność pseudokatolicka, w której współżycie jest z gruntu podejrzane, nieduchowe, mężczyzna „duchowy” to mężczyzna nieseksualny).
4. Zranienia w sferze seksualnej (wcześniejsze, z okresu dzieciństwa, dojrzewania) etc."
ad. PMS: Czy o napięciu przedmiesiączkowym wszystko wiemy? Tzn. czy to nie myślimy o nim sterotypami? Oglądałam kiedyś ciekawą prelekcję na TED na ten temat, o mitach na temat PMS: https://www.ted.com/talks/robyn_stein_deluca_the_good_news_about_pms.
Oj, kiedy się to wszystko czyta to przeraża ilość kłamstw powtarzanych przez zwolenników NPR. Poziom tego wszystkiego jest żenujący, dziwię się, że tak wieli ludzi nadal martwi się co powiedzą ci chodzących w powłóczystych szatach z frędzlami, objadający wdowy, zajmujący pierwsze miejsca synagogach (czytaj: kościołach), którzy nakładają na innych ciężary nie do uniesienia a sami palcem nie kiwną.
Zastanawia mnie, że propagatorzy NPR nie zwrócili uwagi na jeszcze jedną sprzeczność w ich ideologi. Skoro uważają że tylko Bóg może decydować o początku życia, to i Bóg powinien decydować o samym życiu i jego końcu. Skoro więc antykoncepcja tylko naturalna – w ramach NPR, to i leczenie ludzi należy pozostawić naturze i nieważne, że kilkadziesiąt procent dzieci nie dożyje pierwszych urodzin – ważne że nie sprzeciwimy się woli bożej – Bóg dał, Bóg wziął.
Ludzie są dużo mniej skomplikowani, niż rozważania i dylematy autora artykułu. Jeżeli przyjemność w seksie jest najważniejsza, to reszta – samo małżeństwo, odpowiedzialność za trud urodzenia i wychowania dzieci, opieka nad chorym i nieatrakcyjnym już małżonkiem itd – prędzej czy później przestaje być ważna.
W klasie mojego najmłodszego syna jest troje dzieci mających rodziców w małżeństwach. Zamiast ojców są alimenty. Wydawałoby się, że Polak jest mądry po szkodzie, ale jednak nie. Pięćdziesiąt lat po rewolucji seksualnej, kiedy widać już gołym okiem spustoszenie moralne, jakie wprowadziła do społeczeństwa nadal próbuje się ją wprowadzić do Kościoła Katolickiego. Namawiam wszystkich sfrustrowanych katolików: przenieście się do luteran, u nich jest wszystko nowocześnie, antykoncepcja i rozwody są bez ograniczeń, dumają ze zrozumieniem nad eutanazją, aborcją i związkami pozamałżeńskimi i homoseksualnymi, nawet czynne seksualnie lesbijki są biskupami , tylko uwaga na tłumy rozmodlonych albo tańczących ze szczęścia chrześcijan w kościołach luterańskich – ciężko się przecisnąć np. w Niemczech czy Skandynawii. I zostawcie w spokoju nauczanie Kościoła Katolickiego. Niech będzie jakiś pluralizm, szacunek dla inaczej myślących, co?…
Wszyscy luteranie rozwodzą się bez ograniczeń (zapewne wskutek bezmyślnego stosowania antykoncepcji?),
a także popierają eutanazję i promują homoseksualizm. Wszyscy polscy katolicy są wiernymi wyborcami PISu i gorliwymi słuchaczami Radia Maryja. Wszyscy „kolorowi” są brudasami i roznoszą różne zarazki. Wszyscy muzułmanie są terrorystami. Wszyscy Żydzi są winni śmierci Pana Jezusa na krzyżu. Co by tu jeszcze…
Tak się składa, że znam blisko wielu polskich luteran, żyjących tak bardzo po chrześcijańsku, że życzyłabym takiego życia wielu polskim katolikom. Uważam, że posługiwanie się tego rodzaju stereotypami, czyli – mówiąc kolokwialnie – wrzucanie wszystkich do jednego worka jest niesprawiedliwe, krzywdzące i po prostu – niezbyt mądre.
No własnie…….to sprzeczne z zasadami chrześcijaństwa…
Twierdzenie, że ludzie są nieskomplikowani to wynik obserwacji samego siebie?
„W moim tygodnikowym tekście piszę więcej, DLACZEGO tak trudno jest w Kościele o docenienie wydawałoby się oczywistej więziotwórczej roli seksu. ” (capitaliki moje)
To ciekawe pytanie. Czy np. brak jakiejkolwiek usankcjonowanej etycznie możliwości doświadczenia aktu seksualnego dla osób wszystkich konsekrowanych może być odpowiedzią na takie pytanie?
Czy może to, że żaden ksiądz nie może doświadczyć takiego współżycia w sposób etycznie akceptowalny, wpływa na stosunek księży, a więc Kościoła, do tematu małżeństwa i seksu? Wpływa na treść nauczania? Nie wiem. Ale być może coś jest na rzeczy.
Osobiście jestem bardzo ciekaw owoców intensywnej pracy komisji Franciszka. Świat idzie do przodu, czy religia również powinna pójść krok dalej?
Uczciwość wymaga napisania komentarza po roku. W roku 2019 zostaniemy szczęśliwymi rodzicami, a Dzieciątko już teraz jest pod sercem. Czy dlatego, że „nie wytrzymaliśmy”? Nie. Jakoś w listopadzie moje myślenie przeżyło rewolucję. Nie w sprawie dobroci NPR, ale dlatego, że bardzo zapragnęłam dziecka. Myśląc, że staranie zajmie chwilkę, z radością porzuciliśmy wstrzemięźliwość. Okazało się jednak, że łatwo nie będzie. Po pół roku się zbadaliśmy i nieciekawe okazały się wyniki zwłaszcza mojego męża, ale i z moimi nie było kolorowo. Trafiliśmy do kliniki leczenia niepłodności (rzecz jasna wykluczając in vitro), przepłakałam wiele nocy, niemniej… ku sporemu zdziwieniu lekarza całkiem niedawno została stwierdzona zdrowa ciąża.
Czy zmienia to moje podejście do NPR? Nie wiem. Nie wiem, co będę czuć, gdy połóg dobiegnie końca, gd dziecko będzie miało rok, dwa, trzy. Ale podczas tych „niepłodnych nocy” przeprowadziłam ze sobą wiele bitew.
Pozdrawiam Państwa
Aga
Na arcytrudne pytanie, dlaczego katolicy uprawiają seks, odpowiadam z pełną świadomością odpowiedzialności: DLA PRZYJEMNOŚCI 😀
Witam! Nie wiem czy ze względu na datę publikacji i ostatnich komentarzy ktoś to przeczyta, mam nadzieję, że tak. Mamy luty 2019. Jakieś konkretne efekty owej „tajnej komisji”? Najpierw rozpalanie nadziei, zapowiedzi, miłe gesty, a potem tak jak w listach naszego kochanego episkopatu owocem są kazania: „wyrażamy głębokie zaniepokojenie … dlatego też kierowani troską o swój lud wzywamy do ….pełni wiary i ufności przypominamy o … na koniec wyrażamy żywą nadzieję na…”.
Nie wiem czy rygoryzm KES jest jeszcze po „watykańskiemu” do odkręcenia. Obecna wykładnia w sprawach seksu małżeńskiego ma głębiej zapuszczone korzenie jak to było w przypadku kremacji, postów, przeszczepów czy nawet kary śmierci. Własnie odnośnie kary śmierci OŚ Franciszek przekręcił wajchę i w Katechizmie karę główną uczynił z moralnie dopuszczalnej (pod wieloma zastrzeżeniami) na moralnie niedopuszczalną.
Pod groźbą grzechu śmiertelnego nakaz każdorazowego nieoddzielania reprodukcyjnej funkcji czynności seksualnych od wzajemnego obdarowywania się małżonków miłością fizyczną ma swoje poważne konsekwencje w praktyce życia małżeńskiego. W życiu chrześcijanina nakaz każdorazowej intencji „składania nasienia w pochwie małżonki” nabiera rangi niemalże dogmatu o zmartwychwstaniu naszego Mistrza, a w praktyce spowiedniczej nierzadko do tego sprowadza się cała istota moralnego życia i kwestia wstrzymania rozgrzeszenia.
Antykoncepcja nie ogranicza się więc do barier mechanicznych (środki hormonalne pominę), ale „otwartości na życie”, tak więc każda czynność dążąca do osiągnięcia pełnej satysfakcji któregokolwiek z małżonków (przypominam, że cały czas poruszam się tylko w ramach małżeństwa sakramentalnego) nie powiązana w ramach tego samego aktu ze „złożeniem w…” rzekomo godzi w cały naturalny porządek świata. Kiedyś niedozwolone było współżycie w ciąży, obecnie jest dozwolone o ile nie zagraża jej przebiegowi, ale dalej według kościelnych logików musi dojść do „złożenia w…” jako wyrazu „otwartości na życie” i każda inna forma dalej pozostaje wewnętrznie nieuporządkowana pomimo, że kobieta na okres ciąży zostaje ubezpłodniona na następne poczęcie. W przypadku jednak wycięcia macicy ze powodów medycznych bez względu na chęć naśladowania aktu otwartego na życie (takim samym naśladowaniem jest akt podczas ciąży kobiety) nie mogą współżyć. Nie mogą też wziąć rozwodu. Nie mogą też wziąć separacji. Są skazani na życie obok siebie jako białe małżeństwo.
Wykorzystując zdobycze ludzkiej techniki możemy, a czasami należy oddzielić przemieszczanie się od ludzkich mięśni i układu chodzenia, leczenie z chorób i zaburzeń od naturalnego układu odpornościowego, czynienie światłości od planetarnego cyklu dnia i nocy, utrzymywania higieny od wykorzystywania surowców i roślin w stanie pierwotnym. Seksu małżeńskiego od „naturalnego cyklu płodności kobiety” – już nie. Choćby termometr elektroniczny, komputer cyklu i wykres na płaszczyźnie euklidesowej były wytworami ludzkiego rozumu.
Załóżmy, że Kościół zmieni nauczanie odnośnie nieporonnych środków zapobiegających poczęciu w ramach sakramentalnego małżeństwa (najpopularniejsze kondomy) w warunkach odkładania z ważnych powodów poczęcia następnego dziecka (przypominam że zgodnie z obowiązującą wykładnią permanentne współżycie tylko w 3 fazie lub uporczywa abstynencja też są postępowaniami wewnętrznie nieuporządkowanymi). Pojawi się pytanie gdzie był Duch Święty w nauczaniu Kościoła gdy powstawały w XX wieku kolejne „koncepcyjne” encykliki. Nawet z czysto pragmatycznego punktu widzenia dopuszczenie prezerwatyw jako metody planowania rodziny musiałoby być rozpisane na długi okres czasu, najlepiej kilku pokoleń, w przeciwnym razie wyobraźmy sobie małżeństwo, które z wielkim trudem i wyrzeczeniami przez 30 lat zmagało się z ortodoksyjnym NPRem, nagle okazuje się że mogły być inne rozwiązania korzystniejsze dla ich pożycia i codziennego życia. To grozi mocnym zwątpieniem i wewnątrzkościelną frondą. Kolos na glinianych nogach?
Moje drogi rozeszły się z Kościołem. Kwestie związane z etyką seksualną/małżeńską w KK śledzę więc z zewnątrz, z pewnym zainteresowaniem (bo było to jedno ze źródeł erozji mojego zaufania do KK), ale bez specjalnych emocji, bo nie mam już poczucia, że mnie dotyczą.
Przeróżne trudne do pojęcia konstrukty, jak np. „zamknięte na życie” zachowania seksualne w ciąży albo „otwarta na życie” prezerwatywa z otworkiem do badań nasienia, znam aż za dobrze.
Natomiast nigdy nie spotkałam się z wykładnią, że utrata macicy z przyczyn niezależnych (czy to w wyniku leczenia, wypadku, czy wrodzonej wady, itp.,) zobowiązuje do wstrzemięźliwości. Jeśli może Pan/Pani przytoczyć źródło, to bardzo jestem ciekawa.
Witaj. Wolałbym nie. Chociaż sprawa nie dotyczy osobiście mnie i najbliższej osoby to nie chcę znowu przeszukiwać internetu by się nie denerwować. Przeczytałem na pewnym popularnym katolickim portalu autoryzowaną opinie księdza, że w przypadku jak żona ma usuniętą macicę to mąż jest „wezwany do postawy heroicznej” i życia w białym małżeństwie zajmując się razem chowaniem dotychczasowego potomstwa, nie ma obowiązku spania w jednym łożu / pomieszczeniu, ale jest obowiązek mieszkania w jednym gospodarstwie bowiem nie jest to wystarczająca przesłanka do separacji. W dwóch innych miejscach też pamiętam znalazłem coś w podobnym tonie, może coś mi się pomyliło, chciałbym, ale chyba nie.
KES dla mnie też jest jednym w punktów erozji zaufania wobec KK, ale na razie określam się jako jego część.
To, że kiedyś nastąpi „uczłowieczenie” KES chyba nikt nie wątpi, np za 50 lat na 100 leci HV. A może za 200. a może za 2, ale raczej nie. Wg. mojej wiedzy (często stawiam taki bezpiecznik) to w przypadku mylenia się Magisterium tylko Magisterium ma prawo do dokonania autokorekty, co oczywiście z czasem następuje. Czy w takim jednak razie skoro w 1930 P12 potępił NPR i nakazał tylko model: seks albo wstrzemięźliwość bez żadnych „obliczeń” to ówcześni ludzie stosujący NPR postępowali niesłusznie skoro obecnie KK wręcz zachęca do NPR?
Dalej jestem ciekawy jak osoba, która tyle ile ja, a może jeszcze więcej czasu poświęciła na zagadnienia seks vs KK widzi następujące sytuacje (wiem, że nie utożsamiasz już się z KK, ale myślę że zrozumienie optyki katolika starającego się funkcjonować wewnątrz KK przyjdzie Ci łatwo):
– NPR jako antykoncepcja. Wg KK stosowanie NPR jest dozwolone tylko jeżeli „z jakiś ważnych….” decydujemy się odłożyć poczęcie następnego dziecka. W przeciwnym razie jest traktowane jak antykoncepcja. Czyli jak w wieku np żona wzięła ślub w wieku lat 30, a w wieku 43 lat nie chce już rodzić (np piątego) dziecka to zostaje 13 lat seksu w życiu (włącznie z przerwami kiedy nie chce / nie może w pewnych okresach ciąży i długich okresach po porodzie), nie dla seksu po 50 itd.
– „budujące, więziotwórcze okresy wstrzemięźliwości” – taka gadka / nowomowa kościelna pojawia się często, rozumiem, że może to znaleźć zastosowanie w przypadku krótkotrwałej przerwy (np 9 dni – 2 tygodnie) w cyklu gdy kobieta ma regularne, przewidywalne cykle, zwrócić uwagę bardziej na rozmowę, wspólne hobby, inne potrzeby. Ale nie widzę w tym nic „budującego” w przypadkach długotrwałej abstynencji. Widzę tutaj naukę doklejoną na siłę.
– jak będzie wyglądał dalszy rozjazd praktyki spowiedniczej, zwłaszcza w wykonaniu nie dotknięych przesadnym konserwatyzmem i „wojtylianizmem” wchodzących młodych roczników księży i oficjalnego nauczania zawartego w dokumentach. Np słyszałem że często w USA czy Niemczech (tam gdzie jeszcze odbywa się spowiedź uszna) dopuszcza się prezerwatywy w pierwszej fazie. Ale trzeba by zweryfikować informacje.
– czy to, że sposób „składania nasienia” u sakramentalnych małżeństw w wieku reprodukccyjnym jest główną kwestią decydującą o udzieleniu lub wstrzymaniu rozgrzeszenia to jest największy absurd współczesnej nauki KK czy są większe?