Na moją redakcyjną skrzynkę przyszedł list-świadectwo. Zacząłem pisać odpowiedź, ale rozrosła się ona tak, że całość nie zmieściłaby się w rubryce „TYGODNIK” CZYTELNIKÓW. Publikuję zatem tutaj:
Mam prawie pięćdziesiąt lat i przez całe życie, aż do owego wydarzenia, byłem mocno związany z Kościołem. Przeszedłem pełną, dostępną osobie świeckiej, formację religijną: w szkole średniej oazową, w okresie studenckim zaangażowanie w duszpasterstwo akademickie, potem różnego rodzaju kursy biblijne i teologiczne… Byłem bardzo zaangażowany w życie parafii, przez kilka lata prowadziłem zajęcia na jednej z katolickich uczelni, przyjaźniłem się z wieloma księżmi. (…)
Pytania i wątpliwości narastały przez lata, zwrot Kościoła w stronę tradycjonalizmu za obecnego papieża pewne kwestie tylko uwypuklił. Zacząłem się zastanawiać, czy uczciwe jest nazywanie się katolikiem, skoro tak wiele prawd kwestionuję, skoro dużo bliżej mi, jak mi się wydawało, choćby do protestantów. Chciałem na ten temat szczerze porozmawiać i wybrałem do tego jednego z profesorów teologii, znanego też z działalności ekumenicznej. (…)
Poruszyliśmy wszystkie ważne kwestie: od usprawiedliwienia przez wiarę, poprzez zasadę „sola scriptura”, dogmaty, pobożność maryjną, kult świętych itd. Spotkałem się ze strony mego rozmówcy z dużym zrozumieniem oraz zapewnieniem, że w Kościele jest miejsce również dla takich jak ja, że nie jest on monolitem, że nie ma jednej, tradycjonalistycznej twarzy i że nawet jeśli nie podobają mi się pewne formy pobożności, to nie muszę z nich korzystać, tylko znaleźć sobie inne, bardziej dla mnie odpowiednie. Dodał też, że sam w młodości buntował się przeciwko nadmiernej „maryjności” polskiego Kościoła i że czasem musi upłynąć wiele lat, aby gruntownie przemyśleć i poukładać sobie pewne dogmaty – ale że to wszystko nie stoi w sprzeczności z moim katolicyzmem i mogę, a nawet powinienem angażować się w życie Kościoła, współtworzyć tzw. Kościół otwarty, i że mogę, a nawet powinienem przyjmować sakramenty.
Poprosiłem go więc o spowiedź, jako że zbliżała się Wielkanoc, a ja umocniłem się w przekonaniu, że chcę jednak pozostać katolikiem, choć nieco „inaczej myślącym”. Gdy do spowiedzi doszło, wyznałem szczerze, że oprócz wszystkich moich problemów i wątpliwości, o których wcześniej rozmawialiśmy, nie akceptuję też nauki Kościoła odnośnie antykoncepcji oraz metody in vitro. A ksiądz równie szczerze i nie bez żalu przyznał, że nie może udzielić mi rozgrzeszenia. Nawet – o ile dobrze pamiętam – użył sformułowania, że mnie rozumie, ale prawo w tej kwestii jest bardzo jasne. Jeśli chcę odejść rozgrzeszony, muszę okazać żal i obiecać, że moje poglądy (w kwestii in vitro) i zachowania (co do antykoncepcji) będę starał się zmienić.
Okazało się więc, że mogę być praktykującym katolikiem, wątpiąc w nieomylność papieża, nie modląc się do Matki Boskiej i świętych, nie wierząc w niektóre dogmaty. Nie mogę nim być, jeśli uznaję za dopuszczalną metodę in vitro i antykoncepcję. Okazało się, że choć oboje z żoną przez ćwierć wieku jesteśmy zgodnym, wiernym małżeństwem i wychowaliśmy trójkę dzieci, z punktu widzenia doktryny Kościoła dajemy przykład miłości bez odpowiedzialności, zobowiązań i poszanowania norm moralnych. Nie, tych słów nie usłyszałem od spowiednika – był na to zbyt mądry i delikatny. Ale słyszałem je po wielokroć w kościele.
Z poważaniem
już niekatolik (imię i nazwisko do wiadomości redakcji)
Próba odpowiedzi:
„Tym, co drażni nas w wierze chrześcijańskiej, jest nadmierne obciążenie zbyt wieloma poglądami, które nazbierały się w trakcie historii i które oto wszystkie dochodzą do nas domagając się, by w nie uwierzyć”. To nie jest dalsza część powyższego listu, tylko cytat z eseju „Wierzyć a wiedzieć”, opublikowanego czterdzieści lat temu przez ks. Josepha Ratzingera. W artykule tym przyszły papież próbuje doradzać w sytuacji, gdy ciężar wiary subiektywnie wydaje się nie do uniesienia – przypomina sentencję św. Bonawentury: „Do ogólnej wiary nie jest konieczne wierzenie jasno i wyraźnie we wszystkie prawdy”, a w puencie przekonuje: „Człowiek dopóty pozostaje chrześcijaninem, dopóki zabiega o zasadniczą akceptację, dopóki próbuje udzielić z ufnością fundamentalnego 'tak’, nawet gdy nie potrafi uporządkować czy rozwikłać wielu szczegółów”. Te rady skądinąd są oczywiste, gdy uświadomimy sobie, że wiara jest dynamicznym procesem dorastania do coraz większej bliskości z Bogiem, a nie jakimś spisem rygorystycznych warunków, które musimy spełnić, by się dostać do ekskluzywnego klubu.
Kiedyś ze zdumieniem odkryłem prostotę odpowiedzi na pytanie: co jest absolutnie priorytetowe w naszej wierze? Katechizm Kościoła Katolickiego za Katechizmem Rzymskim powtarza: „Jedyny cel nauczania należy widzieć w miłości, która nigdy się nie skończy. Można bowiem doskonale przedstawić to, co ma być przedmiotem wiary, nadziei i działania, ale przede wszystkim trzeba zawsze ukazywać miłość naszego Pana, by wszyscy zrozumieli, że każdy prawdziwie chrześcijański akt cnoty nie ma innego źródła niż miłość ani innego celu niż miłość” (pkt 25). Priorytetowość odpowiedzi oznacza, że cokolwiek przeszkadza tej miłości, należy to odrzucić. Czy związek z Kościołem może być taką przeszkodą?
Subiektywnie oczywiście tak. Kościół – jak wierzymy – został przez Boga ustanowiony jako pierwsze środowisko naszej wiary, podobnie – znów jak wierzymy – rodzina została ustanowiona przez Boga jako podstawowe środowisko potrzebne do ludzkiego rozwoju. Te prawdy nie podważa fakt, że w konkretnych przypadkach związek zarówno z rodzicami, jak i z Kościołem może być subiektywne dla kogoś toksyczny i ów ktoś ma wówczas nie tylko prawo, ale i moralny obowiązek iść za głosem sumienia i ratować siebie. Byle kierował się w tym najważniejszym przykazaniem miłości.
Oczywiście dla wspólnoty taka sytuacja jest bardzo bolesna i podpis „już niekatolik” musi przejmować każdego wierzącego czytelnika. Ale nie mogę wyzbyć się wrażenia, że w opisane w powyższym liście wydarzenia wkradło się mimo wszystko pewne nieporozumienie: spowiednik nie może dać rozgrzeszenia, jeżeli ktoś na spowiedzi, nie czując skruchy i bez postanowienia poprawy, przyznaje się do czynu, który w Kościele rozpoznawany jest jako grzech. Natomiast może zdarzyć się – i podejrzewam, że bardzo często zdarza się – inna sytuacja. Ktoś np. doszedł w sumieniu do przekonania, że Magisterium nietrafnie rozpoznało cele aktu małżeńskiego, ponadto rozeznał, że jedynym sposobem odpowiedzialnego rodzicielstwa jest w przypadku jego małżeństwa użycie antykoncepcji. W konsekwencji nie traktuje jej jako grzechu, nie może się zatem z takiego postępowania spowiadać. Czy może jednak przystępować do Komunii, wiedząc, że Urząd Nauczycielski widzi w antykoncepcji moralne zło?
Jeśli w danej sprawie sumienie domaga się ode mnie nieposłuszeństwa wobec nauczania Kościoła, przede wszystkim mam iść za jego głosem, ale mój związek ze wspólnotą zostaje wówczas wystawiony na próbę i nie można udawać, że nic się nie stało. W jaki zatem sposób takie dylematy powinny być rozstrzygane?
Swego czasu szukałem odpowiedzi na to pytanie w dokumentach Kościoła. Owoce poszukiwań przedstawiłem w tekście „Sumienie a głos Kościoła” („TP” nr 13/2007). Okazało się, że Magisterium nie wspomina o takich przypadkach wprost. Odnosi się natomiast do podobnej sytuacji teologów, którzy w sumieniu doszli do przekonania, że nie zgadzają się z jakąś prawdą głoszoną przez Magisterium. Instrukcja Kongregacji Nauki Wiary o powołaniu teologa w Kościele akceptuje taką postawę pod warunkiem, że poddawane w wątpliwość nauczanie dotyczy „materii, która sama w sobie może podlegać udoskonaleniom”, a więc nauczania nie nieomylnego (a takim jest np. nauczanie o antykoncepcji i in vitro). „Może zdarzyć się – czytamy w Instrukcji – że po przestudiowaniu nauczania Urzędu Nauczycielskiego, z wolą wysłuchania go w pełni, trudność nie ustępuje, ponieważ argumenty przeciwne wydają się teologowi słuszniejsze. Stając wobec twierdzenia, którego rozumowo nie może przyjąć, powinien pozostać otwarty na wnikliwe pogłębienie danej kwestii”. Ponieważ, gdy rozmyślamy nad prawdami wiary, również jesteśmy teologami, powyższe rozstrzygnięcie można uogólnić na wszystkich borykających się z wątpliwościami.
To jednak nie wszystko. Jak powiedziałem, sprawa niezawinionego nieposłuszeństwa dotyka więzi ze wspólnotą: to także jej sprawa i powinna ona być jakoś przedstawiana na forum wspólnoty. Potrzebna jest rozmowa, dialog. Idealnym miejscem jest kierownictwo duchowe. W artykule „Sumienie a głos Kościoła” mówiłem o konfesjonale, ale z wyraźnym zaznaczeniem spowiednikowi, iż nie chodzi o wyznanie grzechów. Tym razem chcę jeszcze mocniej podkreślić współodpowiedzialność wspólnoty Kościoła reprezentowanej przez spowiednika w konfesjonale. Kapłan w takich sytuacjach nie może mówić: to twój problem, radź sobie sam, dopóki się nie nawrócisz, nie możesz przystępować do Komunii. Gdy tak postąpi, wcale nie staje po stronie Kościoła, gdyż – przypomnijmy – stroną (drogą) Kościoła jest właśnie człowiek, ów konkretny.
Tak więc problem sprowadza się do pytania – Po co wierzyć, gdy można nie wierzyć [pozostając uczciwym]?
Inna sprawa… „Wytwórcami” ateistów, niewierzących, agnostyków i wszelkiej miary „odszczepieńców” [słowem – ludzi samodzielnie myślących] są przede wszystkim …księża.
Szanowny Panie, wielu [ale nie Pana] skłonny byłbym posądzić o naiwność. Tymczasem to Pan pisze – …”stroną (drogą) Kościoła jest właśnie człowiek, ów konkretny”…. A nie pieniądze i władza?
Odpowiadasz, Arturze, że gdy ktoś nie spowiada się z nieposłuszeństwa nakazom kościelnym, to tak czy owak powinien opowiedzieć o swoim nieposłuszeństwie jakiemuś duchownemu. A z jakiej racji?
Mówisz: bo Kościół jest wspólnotą, a ksiądz ją reprezentuje. Ale co, jeśli ktoś w swoim sumieniu nie zgadza się z takim układem? Np. moim zdaniem zwierzanie się księdzu ze swoich decyzji NIE jest dialogiem z Kościołem. To jest tylko – nawet nie dialog – ale tłumaczenie się ze swoich decyzji jednemu konkretnemu księdzu. Jest to bezcelowe. Reszta wiernych Kościoła i tak tego głosu nie usłyszy. A ksiądz nie jest nikim ważniejszym, bardziej upoważnionym do słuchania o takich prywatnych sprawach od np. żony czy męża. Przeciwnie, jest obcą osobą. Czemu miałoby to służyć?
Ja czuję, że za tym pomysłem kryje się odruchowe założenie, iż ksiądz jest – pomimo całej tej naszej niby wolności – kimś ważniejszym, kto ma prawo i obowiązek „przyklepnąć” nasze decyzje.
Bardzo ineresujący temat. Chciałbym z Tobą pgadać mailowo. Oczywiście jeśli masz chęć. Zapraszam i pozdrawiam.
Mieczysław
Poruszyłeś bardzo ważny temat. Chciałbym z Tobą wymienić myśli w tej sprawie. Oczywiście jeśli masz takie życzenie. Proszę o kontakt.
Pozdrawiam.
Mieczysław
Totalnie zgadzam się z Gościówą. Długo i boleśnie dochodziłam do tych samych wniosków.
Poza wątpliwością wyrażoną przez gościówę i Rominagrobis chciałbym dorzucić jeszcze jedną: co, jeżeli ów spowiednik mimo wszystko odmówi udzielenia rozgrzeszenia. Miałem, niestety, wątpliwą przyjemność sam takiej spowiedzi uczestniczyć: przy moim wyraźnym zaznaczeniu, że nie chodzi o wyznanie grzechów – odmowa udzielenia rozgrzeszenia wraz z komentarzem, że on (w sensie spowiednik) nie jest od rozwiązywania problemów i że jeżeli sumienie nie zgadza się z Magisterium, to trzeba swoje sumienie złamać i Magisterium być posłusznym.
Cokolwiek bym o tym spowiedniku nie sądził, to jednak jest on szafarzem tego sakramentu, i „cokolwiek im zatrzymacie, będzie im zatrzymane” i tego nie zmienię.
I co dalej? Mam uważać, że jestem bardziej wyedukowany od tego spowiednika, bo przeczytałem na przykład artykuł „Sumienie a głos Kościoła” i olać go? Albo iteratywnie szukać kolejnych spowiedników, aż do momentu znalezienia takiego, który mi rozgrzeszenia udzieli?
Koniec końców, jeżeli przyjmuję taką a nie inną formę organizacji Kościoła oraz taką a nie inną formę szafowania Sakramentem Pojednania, nie mam wyjścia i swoje sumienie muszę złamać, w przeciwnym wypadku nie mogę uczestniczyć w życiu sakramentalnym Kościoła.
Zwracam również uwagę, że propozycja rozwiązania problemu poprzez kierownictwo duchowe jest szczytną, ale jednak w wielu przypadkach utopijną koncepcją. Niestety, nie każdy ma komfort mieszkania w dużym mieście z wieloma parafiami, czasem ma się do dyspozycji tylko jednego albo dwóch kapłanów. Stawiam hipotezę, że statystycznie jest większa szansa na trafienie że obaj będą prezentować pogląd wspomnianego przeze mnie spowiednika, niż że podejdą do sprawy tak, jak to Pan proponuje.
Wydaje mi się, niestety, że fakt, iż Magisterium o tych dylematach nie wspomina wprost, nie jest przypadkowy. Przypuszczam, że istnieje niewypowiedziane założenie, że nieposłuszeństwa być nie może.
Tak z akademickiej ciekawości: pisze Pan „Ponieważ, gdy rozmyślamy nad prawdami wiary, również jesteśmy teologami”. Czy to stwierdzenie Pana, czy też padło ono w jakimś oficjalnym dokumencie KK? Jakkolwiek zgadzam się z nim całkowicie, obawiam się, że przy jakiejkolwiek oficjalnej okazji uznane byłoby ono za nadinterpretację…
pozdrawiam
cse
Spowiednik mógł rozgrzeszyć powołując się na nieprzezwyciężalnie błądne sumienie.
W Kościele j e s t miejsce na ludzi mających wątpliwości co do niektórych elementów nie-nieomylnego nauczania Magisterium. Choć Kongragacja ds Nauki Wiary zabrała kilku (w sumie bardzo niewielu) duchownym prawo nauczania teologii katolickiej z powodu nie przyjmowania elementów oficjalnego nauczania na temat etyki seksualnej, nie zabrała im prawa sprawowania posługi kapłańskiej (vide np. ponad 600 amerykańskich uczonych, którzy publicznie odrzucili nauczanie Humanae Vitae w 1968 r.) Duchowny o którym pisał 'już niekatolik’ okazał się bardziej restrykcyjny niż watykańscy stróże ortodoksji…
Dodam tylko, że dla prawdziwym pretekstem do napisania listu do p. Artura nie była sama nauka Kościoła o ludzkiej płodności, czy szerzej „etyka katolicka”, ale to, że w praktyce to właśnie ona stała się dziś
najważniejszym elementem tożsamości katolickiej. Przynajmniej w
mniemaniu wielu księży i radykalnych świeckich. A zatem o tym, że
„przestajemy” być katolikami (w ich opinii), nie decyduje np. brak
wiary we wcielenie, zmartwychwstanie, czy życie wieczne… O tożsamości
katolickiej nie decyduje nawet podejście do dogmatów, tylko stosunek
do antykoncepcji czy in vitro. Skoro więc sprawy drugorzędne oraz
normy wypracowane przez ludzi (i to stosunkowo nie tak dawno) są
traktowane jako ważniejsze od kwestii zasadniczych, to może – logiczny
wniosek – te ostatnie już się zdewaluowały i przeżyły? Może już nikt
nie wierzy, że należy troszczyć się przede wszystkim o WIARĘ, o to, by ludzie naprawdę uwierzyli, że kiedyś tam, w konkretnym a mało ciekawym
czasie, Bóg urodził się jako Żyd… A potem, gdy umarł, to naprawdę
zmartwychwstał… To oczywiście trudniejsze, może niemożliwe. Łatwiej
wymagać, by ludzie nie jedli mięsa w piątek i nie stosowali prezerwatywy.
> A zatem o tym, że „przestajemy” być katolikami (w ich
> opinii), nie decyduje np. brak wiary we wcielenie,
> zmartwychwstanie, czy życie wieczne… O tożsamości
> katolickiej nie decyduje nawet podejście do dogmatów,
> tylko stosunek do antykoncepcji czy in vitro.
To proste. Wcielenie, zmartwychwstanie, dogmaty nie należą do rzeczy namacalnych, są trudne do zdefiniowania nawet wyrafinowanymi językami filozofii. Natomiast czy ktoś używa gumy czy nie, to jest rzecz namacalna i zerojedynkowa. Dlatego zawsze będzie tendencja, żeby definiować przynależność do religii na podstawie zewnętrznych postaw, a nie na podstawie tego, co ktoś sobie w głowie myśli.
No właśnie. W przykładzie już niekatolika ceną za pełne uczestnictwo w życiu Kościoła jest de facto złamanie sumienia – niektórzy mogliby je nazwać eufemistycznie „formowaniem sumienia”. Nie twierdzę, że sumienie nie podlega formacji – problem w tym, że mamy tutaj do czynienia z rodzajem „jedynego słusznego sumienia” – zawsze posłusznego Magisterium. A co jeżeli Magisterium się myli? Kto bierze wtedy na swoje sumienie wykluczenie ze wspólnoty owego „błądzącego”, który w pełnej zgodzie z własnym sumieniem dostrzegł błąd Magisterium?
Dobry argument. Z kościelnym wyrażeniem „formowanie sumienia” miałam pewien kłopot – budzi ono sprzeciw, a jednocześnie nie można powiedzieć, że sumienia nie da się czy nie należy formować.
KingKong dostarczył tu odpowiedzi. Słowo „formować” jest złe, bo oznacza wciskanie do jednej, gotowej, uniwersalnej dla każdego foremki. Tymczasem praca nad sumieniem należy do każdego człowieka z osobna.
I owszem, można i należy pracować nad udoskonalaniem własnego sumienia, ale to nie znaczy, że ta praca pójdzie w takim kierunku, jak chce Kościół.
W moim przypadku owa praca polegała właśnie na odejściu od wzorca narzucanego przez Kościół.
Popatrzmy na Polskę… – Im więcej religii w życiu społecznym – tym większe rozpasanie…
Wychodzi mi na to że jeśli myślę tak samo jak KK to jestem ok katolikiem jak myślę inaczej to juz nie. Czyli zeby być ok katolikiem muszę przyjąć w 100% myślenie KK. Ciekawe czy powiem coś niedorzecznego jeśli będę uważał że aby przyjąć w 100% czyjeś myślenie najpierw samemu trzeba przestać myśleć czyli stać się w pewnym sensie uległym głupcem i chyba o takich wiernych KK chodzi?
KK przez swój autorytet nie pozostawia przestrzeni do osobistych przemyśleń i samodzielnych decyzji.
Czuje się jak osoba która nie powinna myśleć, bo myśląc ciągle dochodzę do innych wniosków niż KK. Nie mam pomysłu na to jak sobie ułożyć relacje z KK.
Czytajac tak ciekawe i rzeczowe komentarze trudno mi się nie włączyć w dyskusję:)
Problem z sumieniem i myślącymi inaczej w Kościele nie jest nowy. Pocieszający wydaje mi się fakt, że zawsze (przynajmniej od czasów Konstantyna) była zachowawcza większość wiernych i hierarchii i idące pod prąd (także wybitne i święte) jednostki. A to, w co dziś wierzymy i to, co praktykujemy (i wreszcie także nasze osobiste przemyślenia!) jest owocem nieustannego tarcia pomiędzy tymi dwoma żywiołami. I jakimś dziwnym trafem myślącym inaczej nigdy nie było łatwo, zawsze musieli z trudem przecierać sobie ścieżkę w Kościele, nieraz drogo płacąc. Warto sobie przypomnieć, że dzisiejszy synonim ortodoksji – św. Tomasz z Akwinu – został potępiony za herezję… Nasza religia ma w tym długą tradycję (i nie tylko nasza). Bo w końcu Kościół to rzeczywistość bosko-ludzka: w tym co ludzkie, niczym się nie różni od innych instytucji. Dlatego liczenie na to, że samodzielnie myślącym będzie łatwiej poza Kościołem, jest mżonką: zawsze i wszędzie będą tępieni przez „poprawnych”, takich czy innych. Ale w końcu jest też czynnik boski, i to on sprawia, że nadal zarażamy się Ewangelią Miłości, właśnie poprzez Kościół…
> Pocieszający wydaje mi się fakt, że zawsze
> (przynajmniej od czasów Konstantyna) była
> zachowawcza większość wiernych i hierarchii i idące pod
> prąd (także wybitne i święte) jednostki.
To fałszywy pogląd.
Dziś ok. 75% polskich katolików akceptuje antykoncepcję. Są większością.
A ilu z nich mówi o tym otwarcie kiedy jest okazja, np. podczas nauk przedślubnych? Zdecydowana większość nie mówi, bo nie chce problemów. W efekcie w tzw. kręgach kościelnych najczęściej słychać tylko jedno stanowisko. Milczenie oznacza zgodę.
Choć – to już inna kwestia – w Europie Zachodniej nie tak to wygląda. Wiem to z wielu źródeł, m. in. sama uczestniczyłam kiedyś w naukach przedślubnych we Włoszech. Pomijając wspaniały poziom merytoryczny kursu, prowadzący zajęcia (i jednocześnie szef tamtejszego seminarium duchownego, więc nie byle kto) otwarcie mówił wobec wszystkich, że mamy wybrać metodę, którą uznamy za najlepszą dla związku, a zajęcia z metod naturalnych były „dla chętnych” (przyszły 3 pary na 20).
> A ilu z nich mówi o tym otwarcie kiedy jest
> okazja, np. podczas nauk przedślubnych?
A po co mają to mówić otwarcie? Żadnego celu tym nie osiągną. Księża przecież wiedzą, że ludzie mają takie poglądy, i nic to nie zmienia. Co taki ksiądz może?
Kontynuując wątek: możnaby przewrotnie powiedzieć, że naucznie Kościoła też podlega prawu ewolucji. A ewolucja, jak wiadomo, jest prawą ręką Stwórcy… 😉
Zmieniająć temat w nawiązaniu do wpisu Pana Red. odnośnie „Uczłowieczenia szympansa” to theological-fiction może się już niedługo spełnić w nieco innej formie , a mianowicie chodzi o próbę kolonowania neadertalczyka ( gatunku wymarłego człowieka z przed 30 tys lat) taką próbę chce podjąć amerykanski genetyk z Harvardu G.Church -http://www.completegenomics.net/adventurous-woman-needed-as-surrogate-for-neanderthal-baby/
Jaki status będzie miało takie dziecko?, Kto wezmie odpowiedzialnosc za neandertalczyka ? czy będą mu przysługiwały takie same prawa jak homo sapiens ?
Czy inny gatunek człowieka ma Duszę? ( przypominam analogia z np.indianami odpada tu chodzi o gatunek a nie o rasę!)
Nie rozumiem Pana niezrozumienia.
Ksiądz, z którym rozmawiał Pan na temat swoich wątpliwości wiary, jak najbardziej miał podstawy do tego, by powiedzieć „chodź dalej do kościoła, spowiadaj się i korzystaj z sakramentów”, ponieważ samym spotkaniem z nim wyraził Pan swoją otwartość na zmiany i „formowanie sumienia”. To jest właściwa postawa w chwilach zwątpienia: szukam, pytam, rozmawiam, chcę zrozumieć, itd. Dopóki jest Pan otwarty na łaskę i prawdę, dopóty może Pan korzystać z sakramentów.
W przypadku antykoncepcji Pan nie tyle przyszedł do konfesjonału jako wątpiący-szukający i chcący rozmawiać, ale jako wątpiący, który podjął już decyzję, uznał swoją rację za prawdę i zdecydował, że w tej kwestii nie podejmie się zmian, a nawet otwartości na zmiany. Przy takiej postawie rozgrzeszenie jest niemożliwe (również w każdym innym grzechu). Ale to nie oznacza, że przestaje Pan być katolikiem, bo owa „otwartość” może nastąpić w każdej chwili życia, w zależności od Pana woli.
Z drugiej zaś strony dziwię się temu, jak ksiądz rozstrzygnął tę kwestię grzechu (chcę wierzyć, że znał Pana bardzo dobrze, więc podjął słuszną decyzję), bo znani duszpasterze mówią już publicznie, że stosowanie antykoncepcji jest bardzo indywidualną sprawą, do obgadania właśnie w konfesjonale. Nie ma jednego schematu. Osobiście znam rodzinę z 4 dzieci, bardzo pobożną, która jest już w podeszłym wieku (choć wciąż płodni) stosującą prezerwatywy. Bez wdawania się w większe szczegóły, teraz poczęte dziecko, w ich sytuacji, byłoby wielką nieodpowiedzialnością. Nie można im zarzucić braku otwartości na życie, bo to życie płodzili i przyjmowali zawsze z wielką radością, ale też głupotą byłoby zmuszanie ich teraz do wstrzemięźliwości.
Otóż nie ma sensu udawać głupka – że się jest otwartym na dalsze przekonywanie ze strony Kościoła, skoro doszło się do własnych przekonań. Nawiasem mówiąc, dlaczego to Kościół nie jest otwarty na przekonywanie ze strony wiernych??
Ale jeśli się jest przekonanym, to nie ma też sensu obgadywać takich rzeczy ze spowiednikiem. Już pisałam wyżej, że ksiądz nie jest nikim na tyle ważnym w naszym życiu, żeby nam na coś pozwalać lub nie pozwalać. Jeśli pozwala nam nasze sumienie, to ksiądz nie ma tam już nic do roboty. Ksiądz nie jest urzędnikiem, który „przyklepuje” decyzje naszego sumienia.
Drogi panie „Już niekatoliku” zastanawiam się, czego właściwie spodziewał się Pan przystępując do tej spowiedzi, że ksiądz udzieli rozgrzeszenia? Jeśli to rzeczywiście dobry ksiądz – zgodnie z nauczaniem kościoła – na dzień dzisiejszy nie mógł i nie powinien był udzielić rozgrzeszenia. Wie Pan o tym przecież. Może walczył pan o rozgrzeszenie i usankcjonowanie prawa do sakramentów, gdyż racja leży po Pana stronie? Tylko po co, jeśli jest Pan pewien swojego sumienia. Ono samo, nie wyrzucając Panu nic rozgrzesza Pana, czy nie tak? Może spodziewał się Pan, że spowiednik podzieli Pana poglądy? Nawet gdyby prywatnie tak uważał, to jednak jako spowiednik sprawował urząd i musiał postąpić zgodnie z zasadami. To oczywiste. Jeśli rzeczywiście wierzy pan w Boga i sakramenty są dla Pana tak ważne, że warto było walczyć o możliwość przystępowania do nich (a sumienie ma pan czyste, czyli nic Panu nie wyrzucające) to dlaczego odszedł Pan od Kościoła, pozbawiając się możliwości korzystania z nich? A może przestał Pan wierzyć w Kościół? Jeśli tak – czemu Pan ubolewa? Idąc za głosem sumienia idzie Pan za głosem Pana Boga, czy nie tak? Postępując w ten sposób zdaje się Pan, jak rozumiem, tylko na siebie samego i na głos Pana Boga w swoim sumieniu. Jeśli jest Pan pewien, że postępuje słusznie – to czemu ma Pan pretensje do Kościoła?
Panie Arturze, mimo wszystko jednak ja nie rozumiem: po co ma się spowiadać z czegoś co zrobił ktoś, kto nie ma wyrzutów sumienia, że żle postąpił? Podaję inny przykład: kobieta po rozwodzie związuje się z innym mężczyną, czyli, zgodnie z nauczaniem kościoła „żyje w grzech”. Umiera jej ojciec. Podczas Mszy pogrzebowej doznaje ona głebokiego poruszenia i pragnie przystapić do komunii. Idzie do spowiedzi. Spowiednik – mimo jej błagań i tłumaczeń, że to bardzo szczególna, jedna, jedyna w życiu okoliczność – odmawia udzielania rozgrzeszenia, gdyż ona nie jest gotowa zerwać tego zwiazku i żyć w czystości. Kobieta Odchodzii zgorszona i rozczarowana Kościołem, opowiada znajomym – z wielkimi pretensjami – jak źle została potraktowana przez księdza. Moim zdaniem rzecz ma się tak: jeśli ta kobieta uważa, że rozgrzeszenie jej się należy bo okazja jest bardzo szczególna, to czemu w ogóle o nie prosi? Przeciez ona w swoim sumieniu już się sama rozgrzeszyła. Może powinna wobec tego przystapić do Komunii zamiast iśc do spowiedzi i mieć pretensje do spowiednika, który po prostu dobrze „robi swoją robotę”. Moje pytanie jest takie: dlaczego oczekiwanie Wspólnoty Kościoła jest takie, że ktoś tak myślący, powinien pójśc do spowiedzi przed przystąpieniem do sakramentu? Nie rozumiem
Proste – katolik powinien podchodzić z zaufaniem do Kościoła i wierzyć, że Duch Święty w nim działa. Jeśli tak nie robi, to zwyczajnie brak mu wiary i właśnie przez brak wiary się wyklucza z uczestnictwa w KK, a nie poprzez „niezgodność nauczania KK z własnym sumieniem”. Brak wiary jest tutaj uprzedni do konfliktu sumienia. Tzn. wątpliwości mogą się pojawiać u każdego człowieka i nieraz są twórcze, ale człowiek wierzący inaczej do nich podchodzi, prosi Ducha Świętego o światło. Wszystkie trudności stara się przemodlić, zachowując otwartość na głos Boży.
Zresztą, bez pokory się nie da 🙂 Już dawno temu pewien mądry człowiek i to wcale nie chrześcijanin zauważył, że prawdziwa mądrość polega na przyznaniu: „wiem, że nic nie wiem”. Człowiek pokorny podchodzi z dystansem do samego siebie i jest w stanie założyć, że nawet jeśli w danym momencie jego rozeznanie nie pokrywa się z nauczaniem Kościoła, to wcale nie jest takie oczywiste, że to akurat on ma rację. Może wcale nie jest taki mądry, za jakiego się uważa? To jest chyba ta postawa otwartości, o którą chodzi w artykule: Na chwilę obecną nie rozumiem, ale mimo wszystko uznaję, że to ja mogę się mylić i proszę Ducha Świętego o wsparcie w tej sprawie… oraz o łaskę pokory, która jest „początkiem życia duchowego” (Basil Hume) i „królową wszystkich cnót” (Simone Weil).
W takim momencie nawet nie ma się z czego spowiadać, bo grzechu zwyczajnie nie ma.
Zresztą w ogóle w życiu warto zachować postawę otwartości, że to jednak ten drugi może mieć rację, że niekoniecznie ja jestem taki doskonały i nieomylny. To się chyba nazywa właśnie „mieć otwarty umysł” 😉