Od znajomego księdza otrzymałem mail dotyczący mojego pierwszego wpisu. Przytaczam, gdyż jest interesujący:
Pytanie, które jest wirtualnie ukryte w Twoim tekście brzmi: czy Kościół swoim nauczaniem szkodził ludziom? Odpowiedź wydaje się oczywista zarówno dla katolików (Jak można tak mówić?) jak i dla ich przeciwników (Jak można nad taką oczywistą kwestią w ogóle dyskutować?). Ty znajdujesz się w diablo trudnej sytuacji, bo właściwie dajesz odpowiedź typową dla krytyków katolicyzmu, a jednocześnie robisz to ze środka Kościoła. „Tertio millenio” moim zdaniem nie przetarło zanadto szlaków jeśli chodzi o takie ruchy. Po pierwsze zauważ, że dokument ten jest napisany w taki sposób, iż odnosi się wrażenie, że narozrabiały jedynie niesforne DZIECI Kościoła, które od samego Kościoła są starannie odróżniane: „…jest rzeczą słuszną, aby Kościół w sposób bardziej świadomy wziął na siebie ciężar grzechu swoich synów, pamiętając o wszystkich tych sytuacjach z przeszłości, w których oddalili się oni od ducha Chrystusa i od Jego Ewangelii”.
Takie sformułowania są zapewne efektem dbałości o teologiczną poprawność, ale rodzą też praktyczne trudności. Normalnie albo przemawia się z pozycji autorytetu, co na ogół wyklucza dyskusję, albo z pozycji kogoś, kto dysponuje argumentami – dobrymi, ale i podatnymi na krytykę. Rozmówcy reprezentujący nauczanie kościelne w debacie z kimś, kto jest katolikiem, tak jak Ty występują w obu rolach na raz. Musi to jednak wywoływać frustrację w czasie debaty, gdy rozmówca, kiedy mu wygodnie, co i rusz zakłada i zdejmuje oficerską czapkę i oświadcza: „Teraz przemawiam do Ciebie jako dowódca i nie zniosę kwestionowania moich słów. A teraz – argumentuję jako partner”.
Piszę o tym, bo tym razem porywasz się wyraźnie na zaatakowanie dowódcy. Nie pomaga Ci jeszcze i to, że Kościół przyznaje się teraz w miarę chętnie do tego, co „jego synowie” narozrabiali lat temu czterysta. Dystans między poglądami głoszonymi z ambon w czasach Juliusza II i Benedykta XVI jest jednak tak oczywisty, że przeprosiny takie nie owocują wielkimi skutkami. Co innego, gdy dotykasz problemu duszpasterstwa małżeństw czasów Piusa XI.
I teraz to, co mnie w całej sprawie najbardziej męczy. Zwłaszcza jako metodologa. Przy tak dużym kalibrze salw przydałoby się naprawdę mocne oparcie w argumentach. Tymczasem takie stwierdzenia jak:
„Magisterium, najwyraźniej nie zdając sobie w pełni z tego sprawy, postawiło sumienia katolików przed alternatywą: albo całkowita wierność nauczaniu i ryzyko „uśmiercenia” własnego małżeństwa, albo kosztem nieposłuszeństwa Kościołowi obrona Boga w miłosnej relacji seksualnej przed ignorancją odpowiedzialnych za nauczanie” …są bardzo ciężkie, ale też i trudne do udowodnienia. Czym poprzesz tezę, że 70% oziębłych małżeństw to skutek „Castii connubii”? Wydaje mi się, że wystawiłeś się na zarzut zastosowania małej manipulacyjki w passusie, w którym sugerujesz związek przyczynowy. Z tego, że małżeństwa były oziębłe i że religia jest istotnym czynnikiem określającym przeżywanie seksu nie wynika, że sugerowany przez Ciebie związek jest pewny. Zupełnie nie czuję się tu ekspertem, ale oziębłość seksualna jest chyba chorobą zmodernizowanych społeczeństw, a pamiętam jak przez mgłę, że we „Wproście” lub w „Newsweeku” kilka lat temu jakiś publicysta powoływał się na amerykańskie badania wskazujące na korelację pozytywną między satysfakcją z pożycia seksualnego a posłuszeństwem kościołowi. Wprawdzie w te drugie badania prawie też zupełnie nie wierzę, ale łatwo ktoś może z czymś takim wyskoczyć. Co wtedy zrobisz?
Co bym zrobił? Najpierw zauważył, że nigdzie nie napisałem, iż 70% oziębłych małżeństw to skutek „Castii connubii”. Na ten stan wpływ zapewne miało wiele czynników, np. trauma wojny, trudna ówczesna sytuacja materialna, pojmowanie małżeństwa nie jako międzyosobowej więzi, tylko jako osobnego „stanu”, wyznaczającego ściśle prawa i obowiązki osobno dla żony i męża. (W tekście robię takie zastrzeżenie.) Apropos „stanu małżeńskiego”, jeszcze kilka lat temu słyszałem w kościele zapowiedź tzw. „nauk stanowych” – rekolekcji dla mężczyzn i osobno dla kobiet. Takie duszpasterskie podejście utrwala „osobność” zamiast więź. Czy służy wobec tego małżonkom? Kolejny kamyczek do ogródka…
Wracając do pytania, nie interesuje mnie, u ilu dokładnie małżonków pełna wierność nauczaniu doprowadziła do oziębłości. Stawiam natomiast hipotezę, że owo nauczanie prędzej prowadziło do oziębłości niż do szczęścia małżeńskiego. Kościół w ten sposób nie pomagał małżonkom – ten fakt mi wystarcza. Trudniej – jak mi się wydaje – bronić tezy przeciwnej. (Mógłbym się tu powołać na badania z lat 80., czyli po zaistnieniu w świadomości Polek i Polaków „Sztuki kochania” Wisłockiej, w których odsetek oziębłych kobiet znacznie zmalał, ale wolałbym uniknąć dyskusji na temat wartości metodologicznej badań socjologicznych, bo nie o to mi chodzi.)
Natomiast zaciekawiło mnie pytanie związane z „Tertio millenio”: czy to Kościół szkodził, czy ludzie Kościoła? Innymi słowy, czy należy to ujmować tak: „święty Kościół grzesznych ludzi”? Wszystko zależy od tego, gdzie ten święty Kościół jest: w „urzędzie” (Biskupa Rzymu)? Na „papierze” (w tekście dokumentu)? Sądzę, że jest przede wszystkim w głosie sumienia – czasem stłumionego, czasem mylącego się. Dlatego „święty Kościół” był bardziej w – jeśli tak górnolotnie mogę powiedzieć – sercu Husa, wymawiającego na stosie słowa Credo, niż w słowach, urzędach i autorytecie jego oprawców.
Ostatnimi dwoma zdaniami chyba Pan na poprzednie pytanie o Koscielna nieomylnosc samemu sobie odpowiedzial ….
Zastanawiam się , czy część młodych kobiet nie wpada w dewoctwo przy braku seksu małrzeńskiego., i do kościoła biega widządz tego kapłana jako idealną cnotę seksualną.
List sw. Pawła do Koryntian”Każdy prezbiterianin powinien mieć jedną żonę,dzieci,itd.—a jak niema to mu sperma pada na mózg .
Czy naprawde nauczanie Kosciola moze prowadzic do seksualnej ozieblosci? Mysle, ze jest wiele czynnikow, ktore moga doprowadzic do ozieblosci. Nie wydaje mi sie jednak, by bylo to nauczenie Kosciola. Jestem mlodym czlowiekiem. Moi rowiesnicy albo nie pozwalaja wchodzic Panu Bogu to swojej intymnosci, albo wrecz przeciwnie zapraszaja Go i z wielka radoscia otwieraja sie na Niego podczas intymnych spotkan ze swoimi malzonkami. Wydaje mi sie, ze dla tych ostatnich owe otwarcie na Absolut sprawia, ze brakuje miejsca dla ozieblosci. Musimy jednak pamietac, ze czlowiek jest bardzo skomplikowanym stworzeniem i wiele tego typu problemow, przede wszystkim natury seksualnej po prostu w nim siedzi. Wsrod przyczyn ozieblosci seksualnej mozemy znalezc: uzaleznienia, zaburzenia hormonalne, choroby, niedobor snu, zle relacje z malzonkiem itd. Nie wydaje mi sie, aby w dzisiejszym swiecie nauczanie Kosciola miala az tak wielki wplyw na zycie seksualne czlowieka. Prawda jest taka, ze czlowiek i tak pojdzie ta droga ktora mu przede wszytskim odpowiada i poprawi jego samopoczucie.Kosciol jest Swiety bo Glowa Kosciola, Chrystus jest Swiety.Kosciol jednak jest takze wspolnota osob slabych i grzesznych.Nalezy pamietac o tym, co zlego uczynili ludzie Kosciola i czynia wciaz. Ale nalezy pamietac takze o ludziach, ktorzy swoim zyciem poswieconym w sluzbie innym pokazali ze Kosciol jest Swiety w swojej istocie. I ze czlowiek ma nasladowac raczej tych swietych niz grzesznych.Wiem, ze trudno czasami jest dojrzec swietosc Kosciola bo zazwyczaj Ci ktorzy sa swieci w Kosciele rzadko sa na pierwszych stronach gazet. Latwiej jest pisac o malwersacjach finansowych ksiezy niz o spotkaniu ksiedza z wiernym w konfesjonale, ktore uzdrowilo dusze tego wiernego.Swiat przedstawia nam obraz Kosciola grzesznego, ale kto naprawde pragnie ujrzec Kosciol Swiety znajdzie Go w swoim sercu chociazby, ale i w sercach wielu, ktorzy sa ukryci dla swiata.http://teologiczny.blog.onet.pl/
Bardzo mnie cieszy dyskusja konstruktywna. Pozdrawiam serdecznie, powracajaca czytelniczkaPS Bardzo dziekuje Panie Arturze za artyku Sumienie a glos Kosciola. Brawo.
Uważam że kościół katolicki jest instytucją całkowicie bezpłciową ,Ta insttucja oparta na seksie jako na największym grzechu oparła swoją ideologię od samego początku istnienia. J dlatego ona jest taka zimna i sztuczna.
Usmiechnelam sie, czytajac ten list… Wiedzialam, Artusie, ze wreszcie zaczniesz obrywac po glowie od przedstawicieli tej mniejszej czesci Kosciola – tej, co to ma „misje nauczycielska”. Wrecz dziwne, ze tak dlugo dawali ci spokoj 😉 Powodzenia i nie daj sie zjesc!
A co do listu ksiedza:”Odpowiedź wydaje się oczywista zarówno dla katolików (Jak można tak mówić?) jak i dla ich przeciwników (Jak można nad taką oczywistą kwestią w ogóle dyskutować?). „1. Bardzo mnie irytuje dzielenie ludzkosci na „katolikow” i „ich przeciwnikow” ! Toz to manipulacja.2. Ani sugerowana odpowiedz katolikow nie jest „oczywista”, ani odpowiedz tej drugiej grupy. Kolejna manipulacja.3. Ksiadz dalej w liscie wmawia Artusowi „manipulacyjke”. Tymczasem co najmniej to samo mozna zarzucic ksiedzu…
Gościówa, masz wiele racji ws. dzielenia ludzkości, ale chyba intencja listu jest jednak bardzo przyjazna – takie współmyślenie, a nie atakowanie. Ja tu ataku nie widzę, widzę przyczynek do dyskusji. Manipulacji też nie widzę, może tylko za daleko posunięte uogólnienie.Ciekawa jest dla mnie jedna kwestia. Czy tak łatwo da się przejść od stwierdzenia, że Kościół przez wieki nie pomagał małżonkom w ich wspólnej drodze (a to świetnie chyba, choć trochę miedzy wierszami pokazał w swojej książce Z. Nosowski), skoro tak powoli dochodził do zrozumienia, że małżeństwo jest drogą do świętości, a seks czymś pięknym, a nie złem koniecznym, do stwierdzenia, że Kościół szkodził małżonkom? Zawsze myślałam o tym w takim duchu, że Kościół powoli dochodzi do prawdy w różnych sprawach – jest depozytariuszem Objawienia, tak, ale w sprawach życia codziennego, wyborów i moralności ciągle się uczy i rozwija, na nowo odczytując Ewangelię. Zakładam tutaj oczywiście (może bardzo naiwnie), że chce się rozwijać, że chce dążyć do prawdy. Artus chyba także o to pyta – czy rzeczywiście Kościół chce się uczyć: czy chce słuchać głosu wiernych czy też zasklepił się w swoim wewnętrznym światku i komunikację wierni świeccy-hierachia ogranicza do przekazywania podstawowego zestawu nakazów i zakazów.
Kler od wieków wciskał narodom ciemnotę,straszył piekłem,stosował inkwizycję,gromadził majątki,bogacił się na ludzkiej krzywdzie,seks dla nich był zawsze”fe”,zawsze „grzechem”ale sami go uprawiali i uprawiają,pouczają jak zyc w małżeństwie nie mając żon,pouczają jak życ w rodzinie nie mając jej,książęta kk żyją jak królowie,jak trzeba było sprzedali nawet Polskę zaborcy/1792-Targowica-II-gi rozbiór Polski/,a oświeconych ze swego grona eliminowali /HUS,LUTER,GALILEUSZ,KOPERNIK/,zapomnieli,że KOŚCIÓŁ TO MY A NIE TYLKO ONI!
Kiedy z powodu istnienia głupich „ciemnych” norm w KRK ,-księża nie mają odpowiedzi – zasze jest za duzo demagogii zamiast prostej odpowiedzi na proste pytanie.
>> do Aloszy KaramazowA jednak nauczanie Kosciola moze prowadzic do seksualnej ozieblosci. Nauka Kosciola zabrania stosowac srodki antykoncepcyjne, zezwala na metody naturalne opierajace sie na cyklu biologicznym kobiety, na okresach: plodnym i bezplodnym.( Notabene ? gdy korzystamy z okresow bezplodnych, to po to, przede wszystkim, by uniknac potomstwa. Czy wiec cel takich dzialan nie jest tozsamy z celem stosowania srodkow antykoncepcyjnych? Nie mowie tu o poronnych). Niie zawsze( a wrecz czesto nie), okres bezplodny jest czasem, gdy kobieta ma naprawde ochote na seks, ale poddaje mu sie, gdyz sa to tzw, dni dobre, by uniknac potomstwa. Nie ma wiec ochoty, ale uprawia seks, gdyz za chwile te dni mina, a maz tak dlugo czekal. I wcale nie jest usatysfakcjonowana, ale chce byc posluszna nauce Kosciola. Im wiecej takich sytuacji, tym kobieta ma najczesciej niechec do wspolzycia. Jest to powazny problem w zyciu malzonkow, kiedy nauka Kosciola w tej materii odbiera malzonkom moziwosci odpowiedzialnego i zgodnego z ich sumieniami i mozliwosciami podejscia do tych spraw. Wspolzycie zas seksualne to bardzo wazny element malzenstwa, budujacy go i utwalajacy milosc malzenska., nie mowiac juz o tym, ze konieczny do liczebnosci swiata tego, co oczywiste. Az dziw, ze jedyna para malzenska, beatyfikowana przez JPII, dla Boga zrezygnowala w kwiecie wieku z seksu. Toz swiadczy to wedlug mnie, i nie tylko wedlug mnie, o zaprzeczeniu malzenstwu, o antyswiadectwie. Bo przyjazn w malzenstwie jest bardzo istotna, ale niekonieczna. Seks natomiast i owszem.
Rozumiem, ze mówi to Pan/Pani przez pryzmat własnego doświadczenia. Ja jestem szczęśliwym małżonkiem i mam odmienne zdanie na temat naturalnej metody. Stosujemy ja razem z zona i nie ma to wpływu na stan naszego popędu seksualnego. Nie czujemy sie oziębli. Z tym stwierdzeniem „Bo przyjaźń w małżeństwie jest bardzo istotna, ale niekonieczna. Seks natomiast i owszem.” nie zgadzam sie. Dla mnie przyjaźń jest stokroć ważniejsza, bo jeżeli któryś z małżonków będzie miał wypadek i będzie sparaliżowany do końca życia to Pańskie małżeństwo sie skończy…moje natomiast nie…Oczywiście nie życzę tego Pani/Panu.Pozdrawiam
B-m; a propos tego, że seks jest niezbędny, a przyjaźń nie – to zdanie brzmi dość przerażająco. Czyli właściwie popęd seksualny może być głównym czynnikiem wyboru współmałżonka? Czyli małżeństwo, które nie przyjaźni się ze sobą, i łączy ich tylko łóżko, nadal może być dobrym małżeństwem? Dziwne… seks to wszak najwyżej średnio kilka godzin na dobę, a co z resztą czasu? A co z wychowaniem dzieci? Ze wspólnymi rozmowami? Łóżko naprawdę sprawi, że wszystko się poukłada? Bliżej mi do wypowiedzi Aloszy Karamazowa…
Z drugiej strony, nawet wspaniala przyjazn to jeszcze nie to, co czyni malzenstwo malzenstwem … Do tego potrzebna jest milosc, w ktorej zawarta jest i czulosc, i troska, i seks …
>> Jarema, AloszaBywa tak, nawet dosc czesto, ze pierwszym elementem prowadzacym do malzenstwa jest zauroczenie zmyslowe, seksualne, uczuciowe, nie majace z przyjaznia wiele wspolnego. Stad na przyklad poczatek wielu dzieci zanim slub. Ludzie zostaja ze soba, bo odpowiedzialnosc (niewatpliwy element przyjazni, ale nie jedyny), bo poczucie przyzwoitosci, bo presja otoczenia. Bywa tez, ze przyjazn zacznie pączkowac, ale bywa tez, ze nie. A malzenstwo trwa. A definicja malzenstwa to nie przyjazn + seks.Jestem takze szczesliwa malzonką, wierną cale zycie nauce Kosciola w tej materii, ale majaca poczucie traktowania nas przez Kosciol w tej materii, wszystkich malzonkow, jako male dzieci, ktorym nie pozwala sie decydowac odpowiedzialnie o ich wlasnej sytuacji i sposobach jej zaradzeniu.A sytuacje dotyczace tego problemu, i to dosc trudne w malzenstwie, bywaja rozne ? a to zupelnie nieregularny okres zony, a to praca meza jako przyslowiowego marynarza. I co wtedy? Seks niewazny? Zawieszamy go na kolku?
Być może tak bywa…ja sie ze swoją przyszłą małżonką wpierw zaprzyjaźniłem…Pytanie brzmi czy małżeństwo bez przyjaźni ale z seksem może być trwale? Bo w końcu nadejdzie taki czas, ze seks z przyczyn biologicznych sie skończy…i co wtedy zostanie? Przyzwyczajenie?Czy wiec jednak małżeństwo z przyjaźnią ale bez seksu nie ma większej szansy na przetrwanie?Coż, na pewno zależy od każdego człowieka i jego potrzeb…Dla mnie przyjaźń w małżeństwie jest ważniejsza niż wszystko inne, tym bardziej, ze tą przyjaźń oparliśmy o skałę jaką jest Chrystus. Pozdrawiam
Do Aloszy KaramazowaJa też się z moim mężem zaprzyjaźniłam lat temu już 15 i wcale nie uważamy,że najważniejszy jest sex. Gdy trzeba potrafimy zachować wstrzemięźliwość- za nami dwie zagrożone ciąże i długie karmienia piersią. Ale ta szczególna więź fizyczna, która łączy małżonków nie jest bez znaczenia- jeżeli rygorystycznie przestrzegamy NPR, to w czasie kiedy mam największą ochotę na bliskość muszę tłumić moje pragnienia. Jest to oczywiście wykonalne,ale prowadzi do tego,że postrzegam mojego małżonka jak przyjaciela, a nie jak mężczyznę którego się pragnie. Potem przychodzi czas niepłodny , gdzie dodatkowo spada libido i pojawia się zespół napięcia przedmiesiączkowgo, potem oczywiście „ochota wzrasta”, ale znów muszę ją tłumić .Mam poczucie ,że tracimy coś bardzo cennego z naszej więzi.I,że to wcale tak nie powinno wyglądać.
A mnie w dalszym ciągu męczy w kontekście tego artykułu sprawa nieomylności Kościoła. I to zarówno tego definiowanego jako wspolnota wiernych jak i hierarchii kościelnej, kóra w końcu jest autorem przykazań kościelnych, encyklik i przepisów. Przez całe moje dzieciństwo i młodość było to dla mnie jasne : tak Kościół powiedział i tak musi być. Im jestem starsza tym więcej mam wątpliwości. Za dużo błędów na przestrzeni wieków , za dużo takiego faryzejskiego trzymania się litery prawa. Myślę , że Bóg czasem się pobłażliwie uśmiecha a czasem patrzy ze zgrozą na ten przemawiający w Jego imieniu i „nieomylny” Kościół.
Ja też myślę, Ewo, że czasami patrzy z przerażeniem, co robimy z Jego nauką. Taka jest cena naszej wolności.
Kosciol nie jest w latwej sytuacji. On musi z jednej strony wyznaczac granice, bo widzi swoje dzialanie globalnie, a z drugiej strony widzi, ze niektore „prawdy” z czasem sie przedawniaja. Akceptacja indywidualizmu moglaby z czasem doprowadzic do utraty autorytetu moralnego.Kosciol toleruje wiele ruchow wewnatrzkoscielnych, czy na jego pograniczach. Nie ingeruje, ma zbyt duza bezwladnosc. Ryzykuje w wyniku tego utrate owieczek. Nie jest to latwa rola, ale powiniem miec on przed oczami swoja odpowiedzialnosc za szkody spoleczne jakie w wyniku tego powstaja. Bledem tego typu byl np. brak ktytyki i przeciwdzialania rozwojowi narodowego socjalizmu i faszyzmu. Ja osobiscie jako katolik nie wymagam od kosciola kwadratury kola, nie stawiam pytan na ktore nie ma odpowiedzi. Przejmuje sam odpowiedzialnosc. Wiekszosc z nas albo tak robi, albo nawet samemu nie zastanawia sie nad tymi tematami. Rezultatem takich przemyslen i konsekwentne postepowanie musialoby prowadzic do wystapienia z kosciola. Ja osobiscie uwazam, ze jest on wogole potrzebny i mi osobiscie, czy mojej rodzinie rowniez i dlatego nie stawiam sprawy na ostrzu noza. Pozdrawiam
Zgadzam się z Tobą Josza, że ostatecznie przed Bogiem my sami będziemy odpowiadać za siebie. I tak jak napisał De Mello religia i kościół to tylko drogowskaz wskazujący drogę do Prawdy. Jeżeli staniemy w drodze i zapatrzymy się na ten drogowskaz to nigdy do celu nie dojdziemy. Tak, że nikt za nas lekcji nie odrobi:).Pozdrawiam
Powodem seksualnej oziębłości nie jest Kościół i jego nauka tylko brak miłości i szacunku wśród ludzi.Żeby mężczyźni byli delikatni i choć trochę próbowali zrozumieć swoje żony to mielibyśmy mniej oziębłych kobiet.Kościół uczy miłości, Pismo święte mówi o miłości. Nie wiem o co Panu chodzi. Wkłada Pan niby kij w mrowisko ale ten blog to chyba głównie z powodów osobistych frustracji.
„Wkłada Pan niby kij w mrowisko ale ten blog to chyba głównie z powodów osobistych frustracji.”Gdybym miał podzielić się publicznie informacją na temat wpływu nauczania na moje życie małżeńskie, to powiedziałbym, że od czasu, gdy zacząłem zgłębiać owo nauczanie, życie małżeńskie stało się mniej… beztroskie.Mówiąc poważnie, napotkałem w necie tyle trudnych sytuacji małżonków, którzy chieli być jednocześnie wierni i swojej miłości i nauczaniu, co wydawało się nie do pogodzenia i prowadziło do różnych kłopotów, że postanowiłem o tym głośno mówić, pytać, szukać wspólnie rozwiązań…
Zanim podejmiemy jakąkolwiek dyskusję na temat oziebłości trzeba zaznaczyć: nie „ludzie” lecz „katolicy”, nie „katolicy” lecz „katolicy praktykujący” i wreszcie nie „katolicy praktykujacy” lecz „katolicy praktykujący i głęboko wierzacy, starający się pogłebiać wiarę, zagłębiać się w sprawy wiary etc”dopiero po uczynieniu takiego założenia moża powiedzieć że u TYCH ostatnich ludzi nauczanie Kościoła może mieć (źle, ma i to duży!) wpływ na ich seksualność – ową oziębłość. Spotykają się wówczas dwie kwestkie – nauczanie KK i pragnienie trwania przy Bogu oraz ludzkie uczucia i odczucia. Prowadzić to może do spięć, a wypalenie – do oziębłości i trwaniu przy KK lub – odejściu z niego (tak naprawdę nikt nie robi statystyk, ale wśród ludzi praktykujących, a nie tylko niedzielnych powodem odejścia od wiary w ogóle lub od jej pierwotnej gorliwości sa głw sprawy seksualno-moralne!)pozdrawiam
> Tak naprawdę nikt nie robi statystyk, ale wśród ludzi> praktykujących, a nie tylko niedzielnych powodem odejścia> od wiary w ogóle lub od jej pierwotnej gorliwości sa głw> sprawy seksualno-moralne!)Nianiu, dodam, że bardzo często ludzie zostają niedzielnymi katolikami właśnie dlatego, że nie mogą sobie poradzić z ortodoksją… Więc ten twój podział powinien przebiegać trochę inaczej: ludzie nieortodoksyjni też się przejmują kościelnym nauczaniem na temat seksu. Właśnie brak ortodoksji lub zupełne olewanie Kościoła jest wynikiem nieradzenia sobie z tym nauczaniem. Albo braku akceptacji dla tego nauczania, no bo co w końcu ma zrobić człowiek, który co prawda ma dobrą wolę, ale widzi, że Kościół żąda od niego rzeczy bezsensownych?
niedzielny katolik to jednak też często ktoś kogo nauczono chodzić do kościoła i mówić paciorki, a jaki w tym sens to już nie jego sprawa. trzeba – to trzebanatomiast któś kto był bardzo blisko, a ortodoksja go „zraziła” może i w pewnym okresie życia stał się takim szablonowym „niedzielowcem” ale coś nim szarpie, coś szarga, zmaga się i pogłebia swoja wiedze w celu zdeklarowania się…. taki „niedzielny katolik z tradycji” takich „ale” nie ma. moze słyszł że np antykoncepcja jest „be”, ale nic sobie z tego nie robi. tak samo jak łyka antyki, tak samo bez zmrużenia oka przyjmuje komunię…
jaki skomplikowany tekst! od samego czytania można oziębnąć nie tylko seksualnie.ja zalecam wizytę u seksuologa
Święto Mistrza Jana Husa (6 lipca)Święto upamiętniające męczeńską śmierć przez spalenie na stosie Jana Husa (6 lipca 1415 roku), przywódcy religijnego, zwolennika reformacji oraz rektora Uniwersytetu Karola.Po ślubie w czerwcu 78′ pojechaliśmy autostopem do Czech.Było miło i przyjemnie.Powiedzenie: ’ była d**a,ale ze mnie’ nie sprawdziło się wogóle.Pozdrawiam.