W książce „Efekt Lucyfera” wybitny psycholog amerykański Philip Zimbardo analizuje wiele sytuacji, w których zwyczajni ludzie – chłopcy z Alabamy czy starsi zacni panowie z Hamburga – dokonywali czynów trudnych do wyobrażenia. Najmocniej jednak poruszył mnie epizod z wojny wietnamskiej, gdy chłopcy ze znanej „Kompanii Charlie” 16 marca 1968 r. spacyfikowali kilka wsi pod wspólną nazwą My Lai. Być może męczy mnie to dlatego, że moje pokolenie dorastało w cieniu „mitu Ameryki” (w uszach mi jeszcze brzęczy polka-dżingiel Radia Waszyngton).
Nie będę szczegółowo opisywał, co owi dzielni żołnierze robili Wietnamczykom (dla czytelników z mocnymi nerwami opis jest tu), ale za Zimbardo chciałem wskazać na zachowanie odbiegające od reszty – ba, wręcz zaskakujące w owej sytuacji.
Otóż po jakimś czasie od rozpoczęcia pacyfikacji (która trwała kilka godzin) nad My Lai pojawiły się śmigłowce z osłony powietrznej dowodzone przez chorążego Hugha Thompsona. Ten, na co dzień twardziel, przeżył szok, widząc, co jego koledzy robili na ziemi (zamordowali ponad pół tysiąca kobiet, dzieci i starców, paląc ich, gwałcąc i skalpując). Zaczął ratować rannych, a gdy dowodzący akcją porucznik William Calley chciał się temu sprzeciwić, Thompson wycelował w niego (wyższego rangą!) karabiny maszynowe helikoptera i zagroził, że otworzy ogień. W ten sposób udało mu się uratować kilkanaście osób.
Jaki był finał tego bohaterskiego wyczynu? Wcale nie pomyślny dla Thompsona. Mimo, że ratował honor amerykańskiej armii, dowodzący w Wietnamie generałowie mścili się na nim do końca, wysyłając go na najbardziej straceńcze akcje, w wyniku których pięć razy został zestrzelony i doznał złamania kręgosłupa. I właśnie ta informacja jakoś mnie najbardziej przygnębiła.
Trudno wyobrazić sobie, jakim napięciom psychicznym poddawani byli żołnierze Kompanii Charlie, którzy wcześniej ponieśli duże straty. Ich przeciwnik był groźny, ukryty – wiedzieli, że rejon My Lai to matecznik nękających ich partyzantów. Strach, złość, nienawiść, chęć zemsty, nieprawdopodobny stres. Łatwo było pociągnąć za cyngiel i wpaść w amok zabijania – im więcej trupów, tym było łatwiej, tym bardziej, że dowódca rozkazywał „likwidować cele”, towarzysze nie mieli oporów, a ofiary jako „żółtki” wydawały się nie-ludźmi.
Thompson patrzył z innej perspektywy, nie był w centrum zdarzeń – widział rzeź „z góry”, łatwiej mu było dostrzec jej potworność. Zresztą sam mówił potem, że sceny z My Lai skojarzyły mu się z działaniami nazistów (artykuł z linku). Ale gdy się już włączył, znów zadziałał automat (cnota męstwa to też odruch).
Najspokojniejsze warunki do oceny sytuacji i najmniej bodźców dla niskich odruchów mieli dowódcy Thomsona. Mimo to poddali się odruchowi zemsty na podwładnym, przez którego na jaw wyszły zbrodnie popełnianie w imię amerykańskiej demokracji i kompromitacja armii. Ich sytuacja, co prawda, nie była sielankowa: odpowiadali za absurdalną, krwawą i skazaną na przegraną wojnę. Ich przełożeni – politycy w Waszyngtonie, chcieli sukcesu, a otrzymywali porażki – mili zapewne nie byli. Mimo to mam najmniej ochoty, by ich usprawiedliwiać. Właśnie fakt, że stres i ambicje w „normalnych” warunkach, może czynić z nas zbrodniarzy, jest najbardziej zatrważający.
PS. Pocieszające w tej historii jest to, że bohaterstwo Thompsona zostało ostatecznie docenione – na Żołnierski Medal za Heroizm (najwyższe odznaczenie za odwagę) musiał czekać aż 30 lat.
Zacni starsi obywatele z Hamburga, czyli zwyczajni niemieccy cywile (za starzy, by być w wojsku), to 101 batalion rezerwowy policji odpowiedzialny za rzezie Żydów w polskich miasteczkach.
„Cnota męstwa to też odruch” – pod warunkiem, że się ją posiada. Kiedy jej nie ma, ujawnia się podłość z którą zdradzili się żołnierze.