Kłopot Kościoła z homoseksualizmem

Kilkakrotnie na blogu pojawiały się pytania o homoseksualizm. Długo się broniłem, bo wiedziałem, że to temat trudny. Stali bywalcy bloga być może pamiętają, że dałem się wciągnąć dopiero, gdy natrafiłem na autoprezentację młodego homoseksualisty-katolika, który na swoim blogu napisał: „Lubię książki, nie lubię siebie”. To krótkie zdanie zrobiło na mnie wrażenie, gdyż też lubię książki, czasem nawet wkurzam się na siebie, ale stwierdzenie „nie lubię siebie” idzie o wiele dalej – ma w sobie coś niepokojącego, destrukcyjnego.

Od tego czasu czytałem, co na ten temat znalazłem. Gdy portal Tezeusz zaproponował mi wzięcie udziału w debacie o tolerancji, wiedziałem, że chcę pisać o homoseksualizmie. Owoc jest na stronie Tygodnika oraz na Tezeuszu (polecam ten portal, są na nim ciekawe rzeczy niezależnie od samej debaty).

Główna myśl tekstu jest taka: Kościół moim zdaniem pośpieszył się w krytyce homoseksualizmu. Potępił nie tylko działania (czego można się było spodziewać), ale także samą skłonność. Wiele tym samym zaryzykował, gdyż wciąż nie znamy natury i genezy homoseksualizmu, choć coraz więcej na ten temat nauka wie. Jeśli lepiej poznamy, czym jest i skąd się bierze homoseksualizm, może się okazać, że Kościół, potępiając skłonność, potępił zarazem zdolność kochania, czyli dość poważnie uderzył w tych ludzi, np. odbierając im nadzieję i sens życia. Kto wie, czy nie okaże się także współwinny tych licznych samobójstw zwłaszcza wśród młodych homoseksualistów (odsetek samobójstw jest wśród nich wyższy niż wśród ich heteroseksualnych rówieśników). To sprawa naprawdę poważna!

Zatem najistotniejsze zdaje się być pytanie: na ile głęboko skłonność czy orientacja homoseksualna związana jest z samą seksualnością? Czy można jedną oddzielić od drugiej, i potępić skłonność, nie naruszając zarazem seksualności oraz jej ważnego wpływu na osobę? Odwołuję się tu do ciekawego zapisu z Katechizmu: „Płciowość wywiera wpływ na wszystkie sfery osoby ludzkiej w jedności jej ciała i duszy. Dotyczy ona szczególnie uczuciowości, zdolności do miłości oraz prokreacji i – w sposób ogólniejszy – umiejętności nawiązywania więzów komunii z drugim człowiekiem” (punkt 2332). Jeżeli tak, to nie można bezkarnie potępiać ważnych elementów płciowości. Co zatem jeżeli takim ważnym elementem okaże się orientacja seksualna (a wiele za tym przemawia)?

Część z Was już czytała ten tekst i zdążyła skomentować. Dostało mi się głównie za obronę wstrzemięźliwości dla homoseksualistów. Gościówa np. pisze, że jestem niekonsekwentny i się asekuruję: „Czyli mówisz, że homoseksualiści mogą i powinni realizować swoją płciową zdolność kochania. Otóż mogą się nawzajem kochać, ale tylko platonicznie. 🙂 Przecież to jest śmieszne”. Nie wiem, dlaczego miłość ma się od razu kojarzyć z seksem? J

Mówiąc poważniej, mój tekst szuka dla homoseksualistów miejsca wewnątrz Kościoła i jest pisany z perspektywy zakładającej sens istnienia takiego dziwnego zbiorowiska jak Kościół. Innymi słowy, rozważam, co jest do przyjęcia w Kościele i zarazem maksymalnie sprzyja homoseksualistom. Otóż nie sądzę, by kiedykolwiek Kościół zgodził się na moralne uznanie czynów homoseksualnych. Jak sobie to wyobrażacie? Że zrezygnuje z nauczania o seksie jedynie w obrębie otwartego na płodność heteroseksualnego małżeństwa? Moim zdaniem wówczas posypałaby się cała etyka seksualna nauczana w Kościele: dopuszczalny stałby się seks zarówno przed, jak i poza małżeński. Ostatecznie: zupełna dowolność.

  Wracając do tej wąskiej kładki, którą staram się kroczyć, nasza seksualność, a więc także ogólnie wrażliwość uczuciowa i zdolność kochania, nie muszą bezwzględnie zmierzać do seksu. Wyjątkowo zmierzają (w otwartym na płodność związku kobiety i mężczyzny). Na co dzień budujemy mnóstwo sensownych, wartościowych i satysfakcjonujących relacji, nie angażując przecież do końca seksualności. I tego się można trzymać, uważam, bez większej szkody dla ciała i ducha.

18 komentarzy do “Kłopot Kościoła z homoseksualizmem

  1. ~cse

    Z tego by wynikało ciche założenie, że obecna etyka seksualna KK jest jedynym gwarantem, że nie będzie zupełnego rozpasania i nihilizmu (przynajmniej tak rozumiem ten fragment: albo seks w „otwartych na płodność małżeństwach heteroseksualnych” albo zupełna dowolność).Tymczasem wydaje mi się, że to założenie jest błędne. Stawiam tezę, że poza tymi dwoma ekstremami istnieje całkiem szerokie spektrum opcji, które, przynajmniej z mojego punktu widzenia nie są tak całkiem nierealne, zwłaszcza w zestawieniu z normami obowiązującymi w tzw. społeczeństwach zachodnich.Myślę mniej więcej w ten sposób: etyka seksualna KK została zbudowana w oparciu o założenia, które były aktualne w czasach starotestamentowych i pewnie w dużej części aż do początków XX wieku: duża liczba dzieci dawała więcej rąk do pracy, co gwarantowało lepsze możliwości przeżycia nawet, jeżeli wiele z tych dzieci nigdy nie dożywało dorosłości ze względu na dużą śmiertelność. Wielodzietność była więc z tego punktu widzenia błogosławieństwem, stąd w Starym Testamencie brak dzieci przedstawiany był w negatywnym świetle (o ile dobrze kojarzę aż do łączenia faktu niemożności posiadania potomstwa z odpowiedzialnością za swoje wcześniejsze grzechy).W obecnej jednak sytuacji, ze względu na całkowitą zmianę sytuacji społecznej, powyższe założenia, przynajmniej z punktu widzenia Europy A.D. 2010, nie są już prawdziwe. Dzieci nie pracują, a przepływ finansowy odwrócił się o 180 stopni: teraz na dzieci się łoży a nie uzyskuje profity z ich pracy. W tym kontekście wielodzietność jest raczej problemem niż błogosławieństwem.Co więcej, wydaje mi się (jestem tu oczywiście laikiem), że społeczny kontekst szóstego przykazania w momencie jego przekazywania Mojżeszowi polegał przede wszystkim na uniknięciu negatywnych konsekwencji ciąż pozamałżeńskich. Chodzi mi to zwłaszcza o kontekst społeczny i ekonomiczny samotnych matek oraz ich dzieci – w tamtych czasach skazanych praktycznie na żebranie.Obecnie jednak, czego przykładem są kraje skandynawskie, Holandia i pewnie kilka innych „krajów dobrobytu”, samotna matka wcale nie musi żyć w gorszych warunkach ekonomiczno-społecznych niż pełne rodziny. Państwa zapewniają mechanizmy wyrównujące szanse: od dostępnych i tanich przedszkoli, przez comiesięczne dofinansowanie na każde dziecko, po regulacje prawne zapewniające możliwość pogodzenia pracy zawodowej i wychowania dzieci. Dodatkowo sztuczna antykoncepcja nieporonna istotnie zmniejsza ryzyko ciąży (w tym kontekście pozamałżeńskiej), a więc ów wyżej przedstawiony przyczynek społeczno-ekonomiczny szóstego przykazania. Na tym tle dyskusja o negatywnych konsekwencjach seksu przedmałżeńskiego nabiera innego charakteru (a dodatkowo według statystyk więcej niż połowa ludzi ma pierwszy raz za zobą zanim staną na ślubnym kobiercu).Wydaje mi się jednocześnie, że szóste przykazanie nadal jest aktualne (czyli nie „zupełna dowolność” :-)), jednak jego kontekst społeczno-ekonomiczny jest inny. Oprócz przedstawionych wyżej zmian w tym zakresie, do bilansu należałoby pewnie dołożyć również aspekty poruszane tutaj przez Autora bloga, przede wszystkim wymiar więziotwórczy seksu.Stąd pytanie: czy odejście od etyki seksualnej zbudowanej wyłącznei na „otwartych na płodność małżeństwach heteroseksualnych” musi automatycznie krach moralności? Czy etyka zbudowana zamiast tego na wierności i miłości w związku, w którym się aktualnie pozostaje, bez tego tła otwartości na płodność nie jest koncepcją gwarantującą ramy moralne współżycia społecznego?Pytam, bo w społeczeństwach zachodnich, gdzie wiara jest raczej ciekawostką przyrodniczą, etyka przedstawiona w pytaniach powyżej zdaje się być implementowana na codzień i jakoś nie słychać o krachu tych społeczeństw…PozdrawiamcseP.s. Teraz widzę, że nie zachowałem się jak typowy użytkownik Internetu. Zamiast tego długiego wywodu powinienem był napisać „Pierwszy!”

  2. kalina16@vp.pl

    Jak słusznie pisze Autor: Kościół akceptuj wyłącznie aktywność seksualną małżeństw heteroseksualnych otwartych na prokreacje. Nie mieszcza sie tu wiec ani pary homoseksualne, ani heteroseksualne, ale zyjace bez slubu. Nic mi natomiast nie wiadomo, aby KK potepiał same sklonnosci homoseksualne. Wrecz przeciwnie: zaleca sie traktowanie homoseksualistow „ze współczuciem i delikatnoscia”

  3. ~gościówa

    „Nie wiem, dlaczego miłość ma się od razu kojarzyć z seksem?”To ja odpowiem pytaniem na pytanie:Dlaczego brak etyki katolickiej kojarzy ma się od razu kojarzyć z brakiem etyki w ogóle?Cse już o tym napisał, ja tylko dodam: Dla ułatwienia popatrz na społeczeństwo amerykańskie. Są religijni, oraz wręcz pruderyjni jeśli chodzi o upublicznianie seksualności. A jednocześnie związki seksualne traktują bardzo otwarcie. Większość uważa seks przedmałżeński lub za normalny element kultury zalotów, obwarowany też rozmaitymi zasadami, co jest w porządku, a co nie.A na poważnie, twoje pytanie dlaczego homoseksualiści nie mieliby poprzestawać na związkach platonicznych wskazuje na to, że dalej nie widzisz braku logiki w swoim artykule. Więc jeszcze raz: Jeśli argumentujesz, że w przypadku homoseksualistów płciowość powinna mieć szansę wyrażać się w miłości, to musi ci chodzić o miłość płciową. Albowiem miłość bez ekspresji płciowości też istnieje i dotyczy przyjaciół, rodziców i dzieci, dziadków i wnuki. Skoro jednak podkreślasz, że płciowość jest konieczna w realizacji miłości, to musi chodzić o miłość płciową. Jeśli tak, to dąży ona do spełnienia w seksie. Jeśli coś zabrania zrealizowania tego ostatecznego celu, to nie jest to normalne. Płeć służy do seksu, nie wiem o czym tu dyskutować.Również zapytam: Dlaczego musisz kroczyć tą „wąską kładką”? Czy wyobrażasz sobie, że zejście z niej to upadek w czeluść chaosu i braku etyki? Nie rozmawiałeś nigdy z ludźmi z innych krajów? Nie przyglądałeś się ich zwyczajom choćby na filmach? Nie zauważyłeś, że oni też mają swoje zasady, a nie „dowolność”? A może musisz nią kroczyć, bo postawiłeś sobie za cel być dziennikarzem katolickim w takim sensie, że twoje teksty muszą mieścić się w nauczaniu Kościoła? Jednak dziennikarze to nie teolodzy, nie mają misji kanonicznej, ani sankcji zakazu nauczania w imieniu Kościoła. Ba, dziennikarz nie jest w ogóle powołany do nauczania w czyimkolwiek imieniu. Nie jestem pewna, czy da się dobrze pogodzić zasady dziennikarstwa z odpowiedzialnością wypowiadania się w imieniu Kościoła. Profesja dziennikarza polega przecież na krytykowaniu i podważaniu.

    1. ~jan

      Dla mnie właśnie „małżeńskość” seksu jest bardzo wątpliwym kryterium jego moralnego usatysfakcjonowania. Nawet jestem pewien, że najwięcej NIEMORALNEGO, a więc takiego, który jest źródłem cierpienia, a nie satysfakcji, seksu jest w małżeństwach sakramentalnych, bo Kościół stworzył pewien klosz, pod którym rzekomo seksualność jest O.K., bez względu, jak to się ma do ludzkich uczuć, pragnień, osobistego rozwoju, a przecież bez tego wszystkiego nie sposób mówić o tym, co jest dobre, a co złe. DLa mnie właśnie takie kryterium budzi moralny niepokój, bo sporo prawdziwych obrzydliwości dzieje się przecież w majestacie tzw. „czystości stosownie do stanu”. Z drugiej strony wszyscy mieszkańcy tego padołu, którzy z jakichkolwiek powodów nie przystąpili do VII Sakramentu, albo przystąpili w taki sposób, że jest on nie ważny, a nie żyją w celibacie, powinni mieć świadomość „życia w grzechu”… Warto mieć przynajmniej świadomość jaka jest skala zjawiska i poziom kontestacji oraz co by było, gdyby te obostrzenia powszechnie wdrożyć w życie – zapewne zapanować musiałby dość powszechny celibat i trudno tu, moim zdaniem, nie spytać, czy aby na pewno o to chodzi Panu Bogu… Zgodnie z nauczaniem Kościoła Katolickiego, ażeby być razem, a nie osobno, ani nie potrzeba, ani nie wystarcza darzyć się choćby najwspanialszym uczuciem i wzajemnym szacunkiem. Potrzeba natomiast i wystarcza – nieco upraszczając – związać się sakramentalnie i zrezygnować z antykoncepcji. A więc nie jest ważne to, co jest zgodne z naszymi najskrytszymi pragnieniami i szczytem wspaniałości ludzkiej natury, lecz to, co jest zgodne z surową doktryną, choćby było to dla nas koszmarem. Być może ratunkiem jest tu nabranie pewnego dystansu do powyższych trudności i branie życia takiego, jakim ono jest, ze wszystkimi paradoksami i trudnościami (znam np. „niesakramentalnych”, którzy tryskają dobrym samopoczuciem i choć chodzą do kościoła, nie zadręczają się świadomością „życia w grzechu”). Symptomatyczne jest, że w Kościele nie mówi się o „potrzebach seksualnych”. Katolik nie powinien mieć „potrzeb seksualnych”, a tym bardziej ich zaspokajać. Również określenie „życie seksualne” nie jest chyba adekwatne do doktryny katolickiej. Zamiast „życia seksualnego” winniśmy mieć „życie rodzinne”, a jeśli już pojawia się seks, to ma służyć prokreacji, a w najgorszym razie do umacniania więzi małżeńskiej, jako wyraz doskonałego wyrażania miłości. Ale wiemy dziś dobrze, że dążenie do realizacji popędu płciowego jest najważniejszym bodźcem skłaniającym ludzi do łączenia się w pary, a atrakcyjność seksualna przeważnie najważniejszym wyróżnikiem wyboru partnera i wiele z tego wynika. Nie można tego ludzi „oduczyć”, podobnie jak nie można ryby oduczyć pływania i nie ma tu niestety żadnego równouprawnienia. Zawsze też (także w małżeństwie) sfera seksualna będzie posiadała pewną autonomię i w idealnym układzie będzie nie tyle wynikać z uczuć wyższego rzędu, co im towarzyszyć. Ale tutaj pójdziemy raczej za radą psychoterapeutów, według których taki dystans może być zbawienny, a nie za głosem Kościoła, który wszystkie obostrzenia wynikające ze swojej Nauki nakazuje nam przyjmować ze śmiertelną powagą. A więc okazuje się, że na gruncie obecnego kształtu nauczania Kościoła w wielu sytuacjach nie ma zadowalającego rozwiązania. Jest też ważny aspekt pragmatyczny: otóż nie jest tajemnicą, że katolickie normy moralne w dziedzinie płciowości są powszechnie kontestowane i zatrzymywanie się na ubolewaniu nad tym nie jest zbyt twórcze, ponieważ dziś nawet najbardziej płomienne kazanie o „czystości stosownie do stanu”, „rodzinie Bogiem silnej”, czy też grzechu antykoncepcji nie zmieni tego stanu rzeczy. Po prostu ludzi się już dziś nie przekona do seksualnego rygoryzmu (który często się utożsamia – jakże mylnie – z moralnością). Jesteśmy więc dziwną Wspólnotą, w której formalnie obowiązują surowe reguły, ale wszyscy wiedzą, że znaczna część członków tej Wspólnoty się z nimi nie zgadza, jeśli nawet oficjalnie deklaruje przywiązanie do tego systemu wartości. (Jednym z przejawów tego nieposłuszeństwa jest to, że w naszym społeczeństwie osoby rozwiedzione nie są postrzegane, jako skazane na celibat.) Czy ta niekonsekwencja się może Panu Bogu podobać?… Chyba nie! Cóż więc robić?… Oczywiście każdy ksiądz chciałby miotać kolejne gromy z ambony, ale to naprawdę niewiele da! (Pisał o tym problemie ciekawie też prof. Kołakowski). W duchu ortodoksji należałoby być może ekskomunikować wszystkich kontestatorów, czyli… zapewne znaczną część, a może większość ludzi chodzących do kościoła i z oczywistych względów Kościół na to nie pójdzie. Zamieść problem „pod dywan”? To oczywiście wygodne, ale trzeba pamiętać, że problemy zamiecione z reguły nabrzmiewają. Szukać sposobu zmiany nauczania? Póki co, nie da rady! Zbyt silny jest w Kościele opór konserwatystów, choć nie brak nawet wśród kardynałów odważnych wypowiedzi (np. Lehmanna) o potrzebie reinterpretacji niektórych postanowień doktryny moralnej. Sytuacja iście patowa i sądzę, że duchowni, dobrze zdają sobie z tego sprawę. Można też pokusić się o refleksję eshatologiczną i spytać, czy te ogromne rzesze opuszczających ten padół niesakramentalnych kochanków, czy też po prostu ludzi kontestujących w jakiejś mierze katolicką naukę moralną dotyczącą małżeństwa, mogą trafiać do piekielnych kotłów razem np. z płatnymi zabójcami?… (A jest wśród nich przecież także sporo ludzi wybitnych i wielce zasłużonych w wielu dziedzinach, którzy np. się rozwodzili i żenili ponownie.) Jeśli tak, to mając na uwadze skalę zjawiska winniśmy może na przekór ks. Hryniewiczowi na poważnie potraktować wizję powszechnego potępienia (i to tylko z powodu grzechów seksualnych!), ale taka perspektywa w sposób oczywisty kłóci się z wizją Miłosiernego Boga i chyba nie taką wrażliwość sumienia dyktują nam nasze serca. Symptomatyczne jest przy tym to, że ogromne połacie oczywistego zła, jakie panoszy się w świecie nie są niemal w ogóle przedmiotem zainteresowania duszpasterzy zajętych sprawami typu: zapłodnienie in vitro, albo pozamałżeński seks, a jak gorzkie bywają owoce takiego rozłożenia akcentów, również dane mi było się niejednokrotnie przekonać. Przy ogromnym nacisku na sprawy doktrynalne, Kościół zdaje się mówić: „Why not?” wobec przeróżnych przejawów oczywistego łamania czegoś o wiele bardziej fundamentalnego, aniżeli Katechizm, czy jakaś encyklika, czyli Dekalogu, którego jednym z fundamentów jest przecież miłość bliźniego. Dotykamy tu – mówiąc wzniośle – problemu istoty PRAWDY. Otóż Kościół obstaje niezmiennie przy Prawdzie, która ma być obwieszczana ex cathedra (Veritatis Splendor). Ja coraz bardziej obawiam się, że właśnie takie pojmowanie Prawdy może prowadzić paradoksalnie do jej swego rodzaju zrelatywizowania, gdyż od woli Autorytetu obwieszczającego Prawdę w pewnej mierze zależy jej kształt, choć zawsze powie On, że dane uregulowanie jest zdeterminowane w sposób nadprzyrodzony i jako takie nie może być kontestowane. I tu zaczynają się prawdziwe „schody”, bo okazuje się nie tylko w różnych kościołach, ale nawet w Kościele Katolickim w różnych okresach doktryna (a więc Prawda?…) nie jest taka sama. Czy Bóg może sądzić ludzi według aktualnego nauczania Kościoła?… Czy Prawda może się… zmieniać? Mnie coraz bardziej przekonuje pogląd, że Prawda raczej winna być postrzegana jako wykluwająca się ze ścierania się różnych poglądów, powiedzmy, że bez uwzględnienia skrajnych, a nie jako coś sztywnego przekazywanego do wierzenia, zwłaszcza w tak delikatnej kwestii, jak ludzka płciowość, zważywszy pewną odmienność potraktowania tej problematyki nie tylko w różnych religiach, ale nawet w poszczególnych kościołach chrześcijańskich. Dlatego zupełnie nie rozumiem intencji Pana Redaktora. Najwyraźnie w przeciwieństwie do zakazu antykoncepcji, który niejednokrotnie kontestował, tutaj postawił na czystość doktrynalną. A mi deklarujący „prorodzinność” Kościół właśnie takim stanowiskiem skutecznie obrzydził rodzinę, miłość, seks, małżeństwo i wszystko, co z tym związane. Jeśli jestem w tym nieco osamotniony, to zapewne tylko z powodu dystansu, z jakim wierni zazwyczaj podchodzą do tych wszystkich obostrzeń kierując się raczej tym, co podpowiada im serce, a nie tym, o czym ksiądz grzmi z ambony, ale to jest oczywiście bardzo dokładnie „zamiecione pod dywan”…

    2. ~MagCzu

      > Profesja dziennikarza polega przecież na krytykowaniu i podważaniu.Ja dotąd naiwnie może wierzę, że dziennikarstwo polega na informowaniu.

      1. ~gościówa

        > > Profesja dziennikarza polega przecież na krytykowaniu i> > podważaniu.> Ja dotąd naiwnie może wierzę, że dziennikarstwo polega na> informowaniu.Dobrze kombinujesz, ale to idzie dalej: Dziennikarstwo polega na informowaniu o tym, o czym różne instytucje wolałyby społeczeństwa nie informować. Na odkrywaniu tego, co inni chcą zakryć. Żeby to wykonać, dziennikarz musi krytykować i podważać nieścisłości, kłamstwa, przemilczenia.

        1. ~gościówa

          …Zatem dziennikarz wypowiadający się w imieniu jakiejś instytucji przestaje być dziennikarzem, a staje się rzecznikiem prasowym tej instytucji.

  4. ~Shaak Ti

    Mówiąc o miłości możemy miec na mysli rózne jej rodzaje. miłoscia okreslamy przeciez zarówno uczucie, którym matka darzy dziecko czy przyjaciele obdarzają siebie nawzajem. w tej miłosci seks nie odgrywa żadnej roli. ale pytanie „dlaczego miłośc musi sie kojarzyc z seksem” i tak uważam za nietrafione, bo – nie oszukujmy się – nie o takiej miłości jest mowa w tej notce w kontekscie związków homoseksualnych. nie mówimy o przyjaźni ani rodzicielstwie, mówimy o dwojgu ludziach, którzy chcą stworzyc związek, najchetniej na całe zycie i obdarzac się taką miłoscią jak zawierające małżeństwo pary heteroseksualne. proponowanie im jedynie związku platonicznego jest pewną hipokryzją, chyba ze uznamy, ze pary heteroseksualne tez mają tworzyc na co dzień zwiazki platoniczne, a od święta uprawiac seks tylko i wyłacznie w celu poczecia, czyli odwracając rolę kalendarzyka małżenskiego i traktując jego wskazania jako nakaz seksu w czasie dni płodnych, a nie odwrotnie.

    1. ~jan

      Ja też uważam, że konsekwentna prokreacyjność seksu musiałaby oznaczać stosowanie odwrotności tzw. naturalnych metod regulacji poczęć i dążenie do zrównania liczby zbliżeń pomiędzy małżonkami z ilością potomstwa (a nawet do mniejszej liczby stosunków, niż potomstwa jeżeli urodzą się np. bliźniaki). To, że tego Kościół nie popiera oznacza tylko – moim zdaniem – że nie chcąć przyznać, że współżycie płciowe jest naturalną potrzebą człowieka, wymyśla zawiłą argumentację, że seks ma zawsze służyć prokreacji, ale można go uprawiać wtedy, kiedy na 100% tej prokreacji nie będzie i pewnie ocean wody upłynie w Tybrze, zanim to się zmieni.

  5. ~Rafał

    „Otóż nie sądzę, by kiedykolwiek Kościół zgodził się na moralne uznanie czynów homoseksualnych. Jak sobie to wyobrażacie? Że zrezygnuje z nauczania o seksie jedynie w obrębie otwartego na płodność heteroseksualnego małżeństwa?”No więc jak to Pan sobie wyobraża? Że pozwoli osobom tej samej płci trzymać się za rączkę? Albo dać buziaka w policzek?Kościół „Potępił nie tylko działania (czego można się było spodziewać), ale także samą skłonność.” Kościół nigdy nie potępił skłonności (pożądania homoseksualnego), wręcz przeciwnie zachęca do tego o czym Pan pisze:”nasza seksualność, a więc także ogólnie wrażliwość uczuciowa i zdolność kochania, nie muszą bezwzględnie zmierzać do seksu. Wyjątkowo zmierzają (w otwartym na płodność związku kobiety i mężczyzny). „Mówiąc trochę prościej: możesz być homoseksualistą, bylebyś nie współżył!Tekst napisany w typie retoryki: ” Tak, ale….” – niby głosimy jedno, ale w zasadzie jesteśmy przeciwko temu co głosimy. Tak, Kościół mówi źle, ale w gruncie rzeczy ma racje!

  6. ~Rominagrobis

    Jakieś pięć lat temu problem homoseksualizmu i pogodzenia go z doktryną Kościoła stał się dla mnie palącą potrzebą. Z tamtego czasu zostały mi w biblioteczce 4 książki dot. homoseksualizmu z pkt. widzenia Kościoła. Dwie z nich uważam za godne polecenia. Zastanawiam się, czy Pan je zna? Pierwsza to „Homoseksualizm i nadzieja” Gerarda Van den Aardwega i jest ona odpowiedzią na zarzut Politologa, że Kościół nie ma argumentów na „patologię homoseksualizmu”. Możesz, Politologu, nie przyjąć argumentów autora, ale wyważenie, chirurgiczna precyzja i rzetelność, z jaką podważa teorię wpływu dziedziczności i hormonów w okresie prenatalnym na formowanie się orientacji homoseksualnej (a robi to na gruncie naukowym, bez mieszania w to teologii) powinna przynajmniej intelektualnie zaniepokoić. Druga książka to „Wyjść na prostą” Richarda Cohena. Nie dam sobie głowy uciąć, ale to chyba właśnie w niej znajduje się kontrowersyjna (?) teza (bardzo dokładnie omówiona), że wbrew powszechnej opinii, homoseksualizm NIE JEST problemem związany z płciowością. Nie podejmę się rozwinąć, ale na pewno dotrze Pan bez problemu do książki, jeżeli jeszcze jej Pan nie zna.Chciałam jeszcze tylko dodać od siebie, z całą sympatią, że argument, że czyny homoseksualne są niemoralne, bo są pozamałżeńskie i niepłodne jest fatalny 🙂 Dziwię się, że nie sięgnął Pan do czegoś najbardziej podstawowego czyli do antropologii biblijnej: „Stworzył ich mężczyzną i kobietą”. Tzn, że mężczyzna nie może inaczej zrealizować pełni swojego człowieczeństwa niż poprzez związek (w tym oczywiście seksualny) z kobietą. I odwrotnie (od razu zaznaczam, że dla mnie życie w celibacie jest stanem nienaturalnym, wbrew temu co głosił przez 2 tysiąclecia Kościół, uważam, że człowiek żyjący w pojedynkę – czy to z wyboru, czy z przymusu – nie realizuje tej części swojego człowieczeństwa, która zakłada „intymną komunię” z drugim człowiekiem ergo nie realizuje pełni swojego człowieczeństwa)Dla mnie homoseksualizm to jak zaspokajanie pragnienia słoną wodą. Pragnienie jest czymś dobrym. Próby zaspokojenia go też nie mogą być uznane za coś z gruntu złego, bo dlaczego? Gdyby w ogóle mówić o „złu homoseksualizmu” to jedynie w kontekście tego, że słona wodą choć jest wodą (a seks homoseksualny też jest dążeniem do bliskości), to organizm ludzki tak jest skonstruowany, że się pochoruje, kiedy ją wypije. Więc jeśli prawdą jest, że Bóg stworzył kobietę dla mężczyzny i odwrotnie, to choćby żyjąc zgodnie razem i uprawiając seks, dwóch mężczyzn czy dwie kobiety nie zrealizują tej pełni, do której stworzył nas Bóg. Nie dlatego, że Bóg jest złośliwy, a Kościół wredny, tylko dlatego, że ludzka natura jest zaplanowana tak, a nie inaczej. A taki impas będzie rodził frustracje i cierpienie. I jeszcze jedna uwaga na koniec. Sądzę, że powinniśmy się schować z tym naszym „katolickim współczuciem i delikatnością” dla homoseksualistów, bo ono jest obciążone niesamowitym ryzykiem obłudy. A nawet gdyby nasze deklaracje w tym względzie były szczere, nie mamy możliwości wiarygodnego ich zakomunikowania. Gwarantuję, kiedy katolik mówi do homoseksualisty: „Współczuję ci”, homoseksualista zawsze usłyszy: „Współczuję ci, że nie jesteś taki jak ja”. To w gruncie rzeczy jest pogardliwość. Ten antagonistycznie nastawiony do Kościoła, zareaguje gniewem, i słusznie, bo nikt nie lubi, jak się mu wmawia, że jest „nienormalny”. A ten szukający w kościele pomocy, zareaguje rozpaczą: „No tak jestem biedny, gorszy od wszystkich heteroseksualnych katolików”. Dlatego zamiast się pchać ze współczuciem tam, gdzie nas nie chcą, po prostu dajmy ludziom inaczej myślącym od nas święty spokój i zacznijmy wreszcie podkreślać to, co jest istotą chrześcijaństwa: wolność osobistą i zaufanie, że KAŻDY, bez względu na to, z czym się w życiu boryka, jest w stanie prowadzić mądre i dobre życie w oparciu o własne sumienie i zdrowy rozsądek.

    1. ~Politolog

      Szanowny Rozmówco , idąc za powyższą radą sprawdziłem autora powyżej omawianej książki pt” Homoseksualizm i nadzieja” http://tiny.pl/hwfg2 według mnie nie wygląda wiarygodnie naukowo , ale to moja subiektywna opinia , każdy kto ma rozum niech sam rozważy wiarygodność tez jakimi operuje dr Gerard van den Aardweg

        1. ~Politolog

          Dołączam również ostatnie badania naukowe z 2010 roku zakresu genetyki i neuroendokrynologii ( książka wyżej wspominanego holenderskiego psychologa jest z 1999 r) gen warunkujący zachowania seksualne u myszy -http://tiny.pl/hwftdpełna wersja artykułu dla profesjonalistów -http://tiny.pl/hwft5oraz badania z zakresu neuroendokrynologii Holenderskiego Instytutu Neuronauk -http://tiny.pl/hwft8 -http://tiny.pl/hwft6oraz badania neurobrazowe mózgu osób o różnej orientacji seksualnej prowadzone przez Savic i Lindstrom z Instytutu Karolinska w 2008 roku -http://tiny.pl/kj1n Biorąc pod uwagę tylko te kilka badań z zakresu hard science nijak się mają do tez opartych o wątpliwe autorytety naukowe ( nie mówiąc o braku jakichkolwiek własnych nadań biochemicznych czy genetycznych ) środowisk konserwatywnych

  7. ~Bozena

    kłopot 🙂 no to mają kłopot ktoś zle widział ocenił napisał i prosze jaki bałagan baaamozna wylecieć opetac się na dobre i coa nie lepiej pytac samą 🙂 książkę rzecz bo ktos sobie wział do łap i nią rzucił bo uznał ze jest niedobrażałosne co niemozna o poetach i muzułmanach i duchu jak to się dzisiaj zabija?i jak tam telewizja i tanczące eurydyki u was? tyle tego w mediach a wy slepi?

Możliwość komentowania została wyłączona.