Coraz bardziej pusto. Kiedy usłyszałem o śmierci pani prof. Barbary Skargi, powrócił ten dziwny lęk, który ostatnio często mnie ogarnia. Na czym on polega? Chyba na poczuciu zwiększającego się z roku na rok braku bezpieczeństwa. Odchodzą ci najwięksi, najbardziej pokorni – ks. Tischner, Turowicz, ks. Bardecki, Papież, Jeziorański, Kołakowski, Skarga… Czy w następnych pokoleniach znajdą się tacy, którzy zdołają ich zastąpić? Mój lęk bierze się z na wpół podświadomej wiary w żydowską przypowieść o dziesięciu Sprawiedliwych, dzięki którym świat jeszcze istnieje.
Wspominam Panią Profesor jednak ze szczególnego powodu. W jednym z komentarzy pod poprzednim wpisem pisałem o trudnych, ale ważnych dla wiary pytaniach. Obiecałem, że dam przykład takiego pytania. Jest nim właśnie sama… Barbara Skarga.
Trudno byłoby mi wskazać człowieka bardziej prawego i niezłomnego. Właściwie trzeba powiedzieć wprost: człowieka ewangelicznego. Mimo tego, co wycierpiała, nie było w niej ani krzty nienawiści, zgorzknienia, niepokoju. To było zupełnie niezwykłe i kojące – słuchać jej, patrzeć, czytać. Jeżeli zastanawiam się nad wzorcem człowieczeństwa, to odruchowo przychodzi mi na myśl Barbara Skarga. Jeżeli komuś czegoś zazdroszczę, to właśnie jej zazdroszczę charakteru.
I tu pojawiają się pytania, które kwestionują mój oswojony religijny świat. Wierzę, że fundamentem rzeczywistości nadającym jej najgłębszy sens jest wiara, jak jest zatem możliwe tak piękne życie bez wiary? Po co Jezus, skoro bez Niego można być człowiekiem ewangelicznym? Po co Kościół?
Niewiara Skargi była jakoś zupełnie prosta, nie cierpiętnicza; przez to – wstrząsająca. Kiedy w rozmowie o męstwie zeszło na problem śmierci, rzuciła mimochodem: „Nie wiem, jak się sama zachowam w ostatniej godzinie, ale chciałabym być do końca przytomna, bo jestem ciekawa – nie tego, co będzie potem, bo potem nic nie będzie, ale ciekawa jestem samego momentu”.
Gdy przymierzaliśmy się z Jankiem Strzałką do wydania w formie książkowej naszego cyklu rozmów o grzechach głównych i cnotach chrześcijańskich, jedno z wydawnictw zaproponowało: wykreślcie to zdanie, że „potem nic nie będzie”…
Pytania, o których piszę, stanęły przede mną, gdy kilka dni temu podczas niedzielnej mszy usłyszałem pełne troski wezwanie modlitwy wiernych: by dobry Bóg, gdy sądzić będzie Barbarę Skargę, pamiętał o naszej wdzięczności wobec niej. Pomyślałem, że jest dokładnie odwrotnie: to nie my jesteśmy dla niej miarą, to ona jest miarą dla nas.
Ale wbrew pozorom nie są to dla mnie dramatyczne pytania. Jak pisałem, przy Barbarze Skardze czułem się bezpiecznie. Chyba dlatego, że ona sama, niezależnie od tego, co o tym myślała, była dla mnie żywym dowodem istnienia Pana Boga. Jeżeli jest Bóg, i jeżeli kontaktuje się z nami, to właśnie za pomocą takich ludzi.
Czym wobec tego była jej niewiara?
Zastanawiam się nad tym. Być może przypomnieniem, że wiara zawsze jest darem. (Jak łatwo o tym zapominamy!) A zatem w jakimś podstawowym wymiarze, nie jest konieczna. Jest o czym myśleć…
> Wierzę, że fundamentem rzeczywistości nadającym jej> najgłębszy sens jest wiara, jak jest zatem możliwe tak> piękne życie bez wiary? Zupełnie nie chwytam – co to znaczy „fundamentem rzeczywistości”? Chodzi o nasze życie? Życie człowieka wierzącego ma ten „najgłębszy sens” (jaki?) a niewierzącego nie ma? Ale „rzeczywistość” kojarzy się raczej z wszystkim, co jest – czyli to dzięki wierze wszystko, co jest, ma sens? Niecierpliwie czekam na zapowiedziany w poprzedniej notce wpis o moralnym złu korzystania z seksualności poza związkiem małżeńskim.
Znowu więc powraca pytanie o to czym właściwe jest wiara i jak należy ją rozumieć…Może Barbara Skarga nie wierzyła w takiego Boga jaki zwykle przychodzi nam do głowy gdy myślimy „absolut” ani w strukturalno-hierarchiczny Kościół, który jest jego reprezentacją, ale na pewno wierzyła w Człowieka.Zasadniczo chyba o to chodzi, aby przejść przez życie „dobrze czyniąc” i Jej się to udało.W tym miejscu, natrętnie jak nieodrobiona lekcja, znowu przychodzi mi na myśl tekst Piotra Sikory.Zastanawialiśmy się czy autora dosięgną „sankcje” oraz czy wystarczająco zdenerwował episkopat, atymczasem to w ogólnie nie jest ważne.Dużo istotniejsze było przypomnienie o istocie i roli jaką odgrywać ma w naszej wierze trud samodzielnego dochodzenia do Prawdy.Każda taka droga jest boleśnie indywidualna bo wymaga wewnętrznego wysiłku i z pewnością nie polega ona wyłącznie na dzieleniu się wątpliwościami (to a propos ostatniego wątku).Jeżeli mówimy o wierze to nie można pominąć wstydliwym milczeniem takich pojęć jak: modlitwa, medytacja Pisma, aktywna pomoc bliźniemu.Dla mnie odchodzenie kolejnego autorytetu jest zadawaniem pytania:co mnie zostało do zrobienia?
Pozdrawiam Cię, Anias! Czy masz już swoje 4- te?
Mam! W końcu chłopak! teraz ma już dwa miesiące. Jest wspaniały 🙂
Gratulacje! Zdrowia Wam życzę!
Ja też gratuluję:) I życzę dużo dobrego:)
Zwrot „poczucie sieroctwa” w ustach intelektualisty brzmi strasznie infantylnie i dopiero moze napawac obawa reszte towarzystwa! Jezeli jeden z niewielu otwartych i myslacych piszacych polskich katolikow czuje sie slaby i coraz slabszy, to ja mowie, ze jest zle 🙁 A mowie to z pozycji ateisty-humanisty. Ten biedny kraj zalewa jakis paskudny potok fanatyzmu, Kosciol sie coraz bardziej degeneruje i radykalizuje, niech sie pan nie boi, panie Arturze, nie ma czasu.
Znam kilka osób takich, jak pan redaktor zapamietal Barbare Skarge. To nie jest jakis ewenement, takimi byli ludzie ze starej polskiej inteligencji. Ja należę juz do innego, duzo gorszego pokolenia, ale tez chcialabym byc w ostatniej chwili przytomna. I tez z ciekawosci, ale tego, jak to bedzie wygladało takie przejście od jednej rzeczywistosci do drugiej. A wiec ujrze i doswiadcze ciekawszego przezycia niz Barbara Skarga.
To o czym pisze Pan Red. klasyfikuje sie do nazwy”anonimowe chrzescijanstwo”Zmieniajac temat ciekawostka naukowe-http://nauka.wp.pl/title,Jedna-ciaza-dwoch-ojcow-Niemozliwe,wid,11533399,wiadomosc.html
Zastanawia mnie dlaczego ograniczna Pan Redaktor teksty dotyczace etyki-seksu do kwestii antykoncepcji ?? a co z np homoseksualistami??? v biseksualistami albo z zwiazkami poliamorycznymi??? czy za odważne zaganienia??? Napisał Pan Artur ze napisze tekst o niemoralnosci seksu przedmałżenskiego a co naprzykład z koncepcja poliamorii???
Heh, czuję, że poliamoria to już za gruby kaliber jak na katolicki blog publicystyczny :-D. Tak na poważnie – temat jest w ogóle ciekawy. W tym sensie, jak ogólne normy społeczne stają się normami religijnymi, a religijne – społecznymi. Przecież to nie chrześcijaństwo wynalazło monogamię: ono już ją zastało w kulturze żydowskiej (która jednak nie od zawsze była monogamiczna). Z drugiej znów strony, tysiąc lat później to chrześcijaństwo wymagało monogamii od chrzczacych się słowiańskich władców. Ex post ludzie lubią myśleć, że to wszystko zaplanował Pan Bóg. Że dawniej ludzie byli dziksi i mieli wiele żon, a później Bóg ich wychował i gdy było ich już stać na taki stopień cywilizacji – nakazał im mieć po jednej żonie. Jest to oczywiście myślenie naiwne i ahistoryczne.Byłoby ciekawie prześledzić, jak religia wchłaniała zwyczaje społeczne i czyni je wymogami religijnymi.
Dobrze to Pan napisał.Czy wie Pan, co oznacza słowo „anawa”?
Szkoda, że nikogo nie interesuje, co oznacza „anawa”…A ja i tak napiszę, bo uważam że to jest piękne. Marek Grechuta nazwał swój zespół Anawa, i chyba nikt nie dociekał, co znaczy to słowo. Znalazłam wytłumaczenie u Brandstaettera, w „Jezusie z Nazaretu”. Anawa to ubogi w duchu.Wydaje mi się, że p. Skarga należała do „anawim Jahwe”.
Według Kościoła człowiek świadomie odrzucający katolicyzm, wiarę, będzie przez Boga i tak potępiony – a więc musi być zły.
Panie Arturze, czytam pana blog od samego początku. Dziękuję, że podjął się Pan mówić głośno o npr (bo głównie tego w pana wypowiedziach szukałam). Myślę, że trzeba było pokazać, że rzeczywistość wcale nie jest taka różowa, jak się wielu wydaje. Ale kolejne pana wpisy przekonują mnie coraz bardziej, że niczego nowego od Pana się nie dowiem, choćby nie wiem na jakie pozycje, źródła by się Pan powoływał. Co z tego, że dotrze Pan do wielu tekstów czy przekopie się Pan przez tomiszcza kościelnych dokumentów, skoro przefiltruje to Pan przez swoje „pojmowanie” rzeczywiśtości. Do czego zmierzam – owszem nie przeczę, że Bóg mówi do nas przez różne osoby. Może przyjść nawet przez tych, którzy w Niego nie wierzą. Jest wszechmocny i tyle. Ale w historii świata przyszedł do nas przez swojego Syna i to Osoba Jezusa jest kluczem do naszego stosunku do Boga. Pytania typu „po co Jezus?, po co Kościół? skoro mamy takich niewierzących prawych ludzi?” (w odpowiedzi powoła się Pan pewnie na prowokację, która ma dać do myślenia i sprowokawć do wpisów i pchnąć blog trochę do przodu), powodują, że zapala mi się ostrzegawcze światełko. Intuicja podpowiada mi inne pytanie: po co ten blog? skoro zaczyna tu gościć taki bełkot. Szkoda i jakoś żal. Narobił Pan apetytu, a teraz serwuje takie nieświeże kawałki.
Pani Doroto, mi dla odmiany wydaje się, że pytania o sens wiary, takie jak „po co Jezus? po co Kościół?” są cenne – szczególnie jeśli się je rozważa z pozytywnym nastawieniem do spraw wiary, tzn. gdy postrzega się wiarę jako wartościowe dobro a nie „średniowieczny zabobon”. Wtedy szukanie odpowiedzi na takie pytania może człowieka ubogacić i umocnić.Moim zdaniem po świecie chodzi bardzo wielu niewierzących prawych ludzi oraz wielu nieprawych ludzi, którzy uznają się za wierzących. Albo też takich ludzi, którzy starają się żyć w zgodzie z nauczaniem Kościoła, ale upadają bardzo często… Czy taka obserwacja nie nasuwa takich właśnie pytań? Czy jeśli nasuwają się one osobie wierzącej, to powinna ona wyrzucić je z głowy, jako „podszepty złego”? Sądzę, że nie. Moim zdaniem udawanie, że problem nie istnieje i próba „niesłyszenia” własnych wątpliwości prędzej doprowadzą do poważniejszych kłopotów z wiarą, niż do jej ugruntowania. Wiadomo, że wiara tym różni się od wiedzy, że nie mamy dowodów na istnienie tego, w co wierzymy. W związku z tym często tłumaczenie prawd wiary na pewnym etapie musi się skończyć stwierdzeniem: „nie wiem na pewno, że tak jest, ale wierzę bez dowodów”. Pewnych spraw nie damy rady sobie rozumowo udowodnić. Jednak z drugiej strony jesteśmy zobowiązani do wykorzystywania rozumu w sprawach wiary, więc unikanie pytań jest moim zdaniem „chowaniem głowy w piasek”.
Oczywiście, w pełni się zgadzam z takim rozumowaniem. Mi chodziło raczej o to, że na pewnym etapie życia trzeba takie pytania mieć za sobą, by móc rozwijać osobową relację z Jezusem. Czy prawdziwa przyjaźń ma szansę rozwoju, jeżeli ciągle pytam po co mi ona, co ona mi daje?Tak, pytać trzeba. Sam Jezus prowokował apostołów do myślenia zadając pytania. Czasami jednak trzeba zaufać i cierpliwie poczekać, a odpowiedź znajdziemy lub raczej zostanie nam ona dana.Bardzo dziękuję za odpowiedź, pozdrawiam.
> na pewnym etapie życia trzeba> takie pytania mieć za sobą, by móc rozwijać osobową> relację z Jezusem. Co to znaczy: „osobowa relacja z Jezusem”?To słowo przypomina jakieś terminy współczesnej psychologii – tylko że psychologia zajmuje się relacjami ludzi między sobą, a nie relacjami ludzi z Bogiem. Psychologizujące rozumienie słowa „osobowa relacja z Jezusem” prowadzi do stworzenia sobie urojonego przyjaciela, jak dzieci, lub jak niektórzy dorośli którzy mają niedostatki w kontaktach międzyludzkich i uciekają w świat fantazji. Wobec tego, jak rozumieć to słowo, jeśli nie antropomorficznie? Nie wiem. Jeśli macie pomysły, napiszcie, bo jestem ciekawa.
Przez „osobową relację z Jezusem” rozumiem uznanie Go za realną osobę, z którą mogę rozmawiać, której mogę zaufać. To z kolei nazywa się modlitwą. Nie ma to jednak nic wspólnego z dziecięcym „wyimaginowanym” przyjacielem. Owszem, Jezusa uznaję za swojego przyjaciela, ale też za swojego Pana, Stwórcę i Zbawcę. Nie zastanawiam się czy mój stosunek do Niego da się wytłumaczyć na poziomie psychologii czy jakiejkolwiek innej nauki. Wystarczy Ewangelia i nauka Kościoła. Doświadczyłam w swoim życiu Jego realnej obecności i pomocy. Mi to wystarczy. Znam ludzi, którzy też tego doświadczyli. Łączy ich to, że mają w sobie choć odrobinę pokory, by otworzyć się na łaskę tak przeżywanej wiary. Gdy Jezus dotyka ludzkiego serca, życie nabiera innej perspektywy.Pozdrawiam.
Pani Doroto, przygotowuję wpis, w którym chcę rozwinąć poprzedni wątek. Okazuje się, że pytania, które postawiłem, nie jest łatwo rozwinąć. Zbyt wiele trudnych wątków otwierają. Czym jest wiara? Jak mogę weryfikować rozwój wiary w swoim życiu? Kiedy wiara dojrzewa? Co się stanie, jak tę wiarę zaneguję? Kiedy schodzę na manowce w wierze (taka możliwość zawsze grozi)? To tematy, przyznaję, nad którymi można medytować lata. Tym bardziej, jeśli się chce sprostać krytycznym wymaganiom Czytelników, by nie popadać w bełkotliwe kaznodziejstwo. :)Może się jednak przełamię i niebawem wystawię cos na krytykę…Niezapominajko, sprawdziłem „anawę”, ale w wikipedii wyskoczyło hinduistyczne „ego”, co mnie zbiło z tropu… Natomiast „ubogi” to jest to, o co mi chodziło.
Panie Arturze, w komentarzu do Pana poprzedniego wpisu gościówa wyjaśniła, że kaznodziejski ton przebija nie przez to, co Pan pisze, ale przez to, czego Pan nie pisze. Chodzi tu o ryzyko związane z tą autocenzurą, o której pisał Pan wcześniej. Nie mogę się wypowiadać za innych czytelników tego bloga, ale mi zależy na poznaniu całego kontekstu Pana rozumowania; tylko wtedy mogę dobrze analizować Pana argumenty.pozdrawiamcse
Panie Arturze, ten tekst znajduje się w II tomie, w rozdziale Gody w Kanie galilejskiej. Jest długi, więc nie będę go przepisywać. Zaraz po opisie tego co oznacza „święte słowo anawa”, następuje opis tańca młodych ludzi, porwanych słowami Chrystusa. Pamięta Pan tajemnicze „tango anawa”…, no i „Zorbę”?
Widzisz sama Doroto, że z teorią orto- npr-u jest problem… A ta teoria wynika wprost z HV. Teoria mówi, że przy pisaniu HV papież Paweł VI miał atencję Ducha św. i nie wolno nam z tym dyskutować. Taka ma być nasza wiara. Twoja też taka NIE JEST, więc nie pisz o tym, na jakim poziomie powinno się w jakim wieku być.
Zastanawiam się, co by powiedziała Barbarz Skarga na te tematy. Dużo mówiła o godności, o konieczności jej zachowania we wszelkich warunkach. Mówiła, że kobiety były w tym „lepsze”. Ja uważam, i tego zdania już nie zmienię, że narzucanie kobietom konieczności npr-u, ewentualnie konieczności upokarzających spowiedzi z przypadków przekraczania tych przepisów jest czymś, co uderza w GODNOŚĆ kobiety.
> Ja uważam, i tego zdania już nie zmienię, że narzucanie kobietom konieczności npr-u, > ewentualnie konieczności upokarzających spowiedzi z przypadków przekraczania > tych przepisów jest czymś, co uderza w GODNOŚĆ kobiety.Kobietą nie jestem, ale też to tak odbieram.
R.B.: My wszyscy składamy się z samych sprzeczności. Nie powinniśmy sprzeczności w sobie zatajać, ani się ich wstydzić. Nie zapominajmy, że nawet w Piotrze Apostole, Opoce, na której Chrystus zbudował Kościół, też było dużo sprzeczności, we wszystkich apostołach kryło się ich wiele. J.G.: Czyli ten trudny proces borykania się ze sprzecznościami powinien towarzyszyć chcącemu dojść do prawdy. R.B.: Kochany Panie, ja w ogóle boję się ludzi nie przeżywających sprzeczności. W spotkaniach z takimi ludźmi należy zachować ostrożność. Znałem pewnego człowieka, który w fanatycznej pysze twierdził, że nie wierzy, ale wie. Wtedy mu powiedziałem, że jest w lepszym położeniu od apostołów, ponieważ oni nie wiedzieli, ale wierzyli i to nie zawsze pełnią wiary, jak na to wskazują liczne incydenty w Ewangeliach. Wątpliwości oczyszczają człowieka z pychy jak szczepionka ciało z groźnych bakterii. Nie bójmy się wątpliwości, one nie godzą w wiarę. Wrogami wiary są nienawiść, kłamstwo i pycha. W człowieku tkwi ten diabeł wiedzy, który go kusi. Tu zaczynają się wątpliwości, które muszą być przewalczone i przezwyciężone przez poczucie wiary. Lękam się ludzi, którzy apodyktycznie działają. Zamykają szczelnie oczy, by nie widzieć odwrotnej strony medalu. Nie mam do nich zaufania. Hitler, proszę Pana, nie miał wątpliwości, był konsekwentny jaka każdy diabeł. Diabeł też ani nie przeżywa sprzeczności, ani nie wątpi….”. To fragment wywiadu przeprowadzonego przez Jana Grzegorczyka z Romanem Brandstaetterem w r. 1983. Całość jest równie interesująca. Można i trzeba zastanawiać się nad sprawami wiary. Dla mnie pierwszą wątpliwością, którą się z Wami podzielę jest ta: Czy chrzest w dzieciństwie i całe lata kształcenia religijnego w szkole nie powodują skutku odwrotnego? Wybór Chrystusa nie jest wtedy wyborem własnym i świadomym. W najlepszym wypadku jest przyzwyczajeniem i posłuszeństwem względem rodziców. Do czasu…Wyobraźcie sobie: ostatnio byłam na pogrzebie, próbowałam delikatnie wysondować co ludzie myślą o zmartwychwstaniu i życiu wiecznym. Dwie starsze panie, które zawsze chodzą w niedzielę do kościoła zareagowały tak: jedna- „ja nie wierzę w życie wieczne, tam nic nie ma”, druga-„daj spokój, co za temat!” .
Małgorzata Wałejko – jak piszą o niej na portalu dominikanów: „Żona, mama, świecka dominikanka, doktor pedagogiki KUL (filozofia wychowania), teolog małżeństwa. Pracuje w Uniwersytecie Szczecińskim” – jest jedną z niewielu teologów w Polsce, który odważa się dyskutować o NPR. Tutaj dwa jej najnowsze teksty:http://tnij.com/walejko1http://tnij.com/walejko2
Ja widziałam te teksty, ale też na jej blogu jest teraz kontynuacja tego tekstu, a nawet trochę go złagodziła, pisze że nieco zmieniła stanowisko odkąd powstał tamten tekst. Blog ma na dominikanie.pl
Bez wątpienia jej stanowisko jest wciąż konserwatywne. Ale pozytywne jest, że ona występuje przeciwko kościelnej mitomanii, która każe wszystkim przemilczać, że NPR bywa trudne i nieskuteczne. (Arturze, tu kamyczek do twego ogródka: ci przemilczający instruktorzy na pewno tak jak ty uważają, że po co zawracać ludziom głowę wątpliwościami.)A zatem, pani Wałejko prezentuje postawę: skoro już konserwatywnie, to w całkowitej prawdzie. Bez mydlenia oczu.Moja osobista refleksja z lektury jej tekstów jest taka: W momencie, gdy dochodzi do dyskutowania problemu „a czemu by po prostu nie zliberalizować” – autorka popada teologiczną nowomowę. Widać, że sama siebie chce przekonać mądrymi dłużyznami. Prorokuję, że przy jej umiłowaniu stawania w prawdzie za jakiś czas ona stwierdzi, że nowomowa tu na nic. Ciekawe, co wtedy zrobi: jako etatowy teolog rodziny musiałaby zdecydować się na bardzo mocne podpadnięcie władzom kościelnym. Co wiązałoby się z utratą pracy, zaufania w środowisku zawodowym, itp.
A ja się cieszę z tego ruchu myśli. Miałem okazję spierać się z pierwszym tekstem pani Małgorzaty we wpisie „Bog nie jest złośliwy” (z 15 września 2008):http://sporniak.blog.onet.pl/Bog-nie-jest-zlosliwy,2,ID342457983,DA2008-09-15,nByć może kiedyś jeszcze uda nam się podyskutować…
Nie ma żadnego ruchu myśli w tej dziedzinie. Treść do przełknięcia jest taka sama, zmienia się tylko sposób promocji, opakowanie i reklama.
http://www.tvn24.pl/-1,1622545,0,1,biskup-zaleca-prezerwatywy,wiadomosc.html
Na moje pani Wałejko cierpi na przypadłość, którą już kiedyś na tym forum próbowaliśmy zdiagnozować, mianowicie na dwugłos. Z jednej strony (jako zwykły człowiek) pisze, że rozumie pary, u których stosowanie NPR jest niemożliwe ze względu na różne czynniki i które uciekają się do antykoncepcji, z drugiej (jako teolog) stanowczo to potępia. Z jednej strony rozumie księdza, który w konfesjonale na antykoncepcję „pozwala”, z drugiej strony dobitnie wykazuje grzeszność takiego postępowania. Czytając, zwróciłem uwagę, że argumentacja w tym pierwszym artykule oparta jest na lemacie „planem Bożym jest płodność seksu”. Pomijam tutaj dowód przeprowadzony jakiś czas temu przez Autora bloga w kwestii płodności seksu a płodności każdego aktu seksualnego, ale zastanawia mnie pewność oparcia argumentacji właśnie na tym stwierdzeniu. Jaki jest Plan, nie wiemy, możemy się jedynie domyślać. Można przyjąć, że tak jest, bo tak mówi Święta Matka Kościół, ale i na tym forum przytoczyliśmy już niejeden „zweryfikowany” pogląd wyrażany niegdyś przez KK. Skąd jednak ta pewność, że taki właśnie jest plan Boży? Przecież nie ma na ten temat nic w Objawieniu, to jest „jedynie” ludzki wniosek. Z mojego punktu widzenia łatwiej byłoby już chyba uzasadnić grzeszność podawania kobietom środków przeciwbólowych podczas porodu. W tej sprawie przecież jasno wypowiada się Biblia („w bólach będziesz rodziła”), więc zmniejszanie tego bólu jest przeciwdziałaniem Planowi. Cały czas gdzieś w głębi duszy mam przeświadczenie, że cała ta wykwintna argumentacja filozoficzno-teologiczna jest skutkiem li tylko owej decyzji Pawła VI i gdyby ta decyzja była inna nikt by już dzisiaj na te karkołomne dysputy się nie porywał :-(pozdrawiamcse
Gdzieś mi zniknęło oko z początku pierwszego zdania… 😉
A propos „dwugłosu”. Jest w tym coś dla mnie nie całkiem zdrowego. Teolożka zdaje się żyć pod presją dwóch sprzecznych nakazów: rozumieć i współczuć cierpiącym z powodu nauki Kościoła, oraz: popierać naukę Kościoła. To co napiszę niżej jest tylko luźną analogią. Broń Boże nie wmawiam nikomu choroby psychicznej. Jest jednak tak, że zjawiska występujące w psychiatrii w rzeczywistości w mniejszym natężeniu pojawiają się też w normalnym życiu i pewne analogie sią bardzo ciekawe. Wskazują, na czym może polegać dyskomfort pewnych życiowych sytuacji.Czytałam ostatnio o zjawisku, zwanym w psychologii podwójnym wiązaniem. Gdy człowiek jest jednocześnie pod wpływem dwóch sprzecznych oczekiwań. Zwykle podaje się tu przykład sprzecznych sygnałów werbalnych i niewerbalnych od rodzica. Ale to szersze zjawisko i inny przykład wydaje mi się ciekawszy: rodzic oczekuje od dziecka jednocześnie dojrzałości oraz bycia jak małe dziecko, którym można się zaopiekować. Istota podwójnego wiązania jest taka, że niezależnie od wyboru, które oczekiwanie spełnić – spotyka człowieka kara. Za niespełnienie tego drugiego. Zbadano, że ludzie żyjący w takich warunkach częściej chorują na schizofrenię. Gdzie indziej czytałam, że schizofrenicy mają zwyczaj jednym tchem wygłaszać sprzeczne zdania, np. lubię muzykę, nie lubię muzyki. W taki sposób starają się radzić sobie z targającymi nimi sprzecznymi nakazami.Wracając do postawy „dwugłosu”, odnoszę wrażenie, że autorka tamtego artykułu znajduje się w stanie pewnego dyskomfortu. Nie bardzo mogąc pogodzić własne sprzeczne poglądy i nie chcąc też zrezygnować z jednego z nich – stara się jakby zagadać tę sprzeczność. Mówi jednym tchem i jedno, i drugie. Ale to nie koniec. Jako osoba racjonalna widzi ona sprzeczność, więc stara się ją jakoś zszyć. Jedynym możliwym sposobem zszycia sprzecznych oczekiwań jest koncepcja oczekiwania heroizmu. Na swoim blogu jednak teolożka wycofuje się z tego pomysłu z heroizmem. Tylko że wtedy znów nie ma pomysłu, jak zasypać przepaść sprzeczności. I znów popada w kościelną nowomowę. Niby że trzeba w ogóle nie myśleć o wymaganiach Kościoła, lecz myśleć o czym innym. Mnie to przypomina spychanie konfliktu w podświadomość. Nie możemy sobie z nim poradzić, to udajemy, że o nim nie myślimy.
A ja w tym momencie wiem, że nic nie wiem.Pod wpływem tego bloga i waszych postów nabrałam szeregu wątpliwości.W cytacie który zaproponowała niezapominajka Brandstaetter mówi o tym, że nie należy się ich obawiać porównując je ze szczepionką. No tak, tylko zbyt duża dawka może wywołać chorobę… I tak samo z wątpliwościami, jesli się nic nimi nie zrobi, zatruwają duszę.Brandsztetter mówi żeby je „przezwyciężać przez wiarę” tylko co to oznacza?
> W cytacie który zaproponowała niezapominajka Brandstaetter mówi o tym, że nie należy się ich> obawiać porównując je ze szczepionką. No tak, tylko zbyt duża dawka może wywołać chorobę… > I tak samo z wątpliwościami, jesli się nic nimi nie zrobi, zatruwają duszę.Problem według mnie jest taki, że stwierdzenie, że ma się wątpliwości i gotowość do „zrobienia czegoś z nimi” powoduje opuszczenie bezpiecznego domu i wyruszenie w drogę. Wiara takiego człowieka zaczyna się zmieniać i zmieniać się chyba będzie już do śmierci. Stoi to w sprzeczności wpojonej za dziecka wizji „wiary w punkcie”, gdzie wiara jest wyuczona i się nie zmienia. Wręcz jest zakaz opuszczania tego punktu! Wyruszenie w tę drogę ma jeszcze ten element, że nie wiadomo, gdzie zaprowadzi podróż.
Dla Anias i dla Farada przepisałam fragmenty z ciekawej książeczki p.t. „Chrześcijańskie tak”, wydanej przez Znak w 1975 roku. Autor ks.John Dalrymple, tłum. Hanna Malewska„A więc wobec pozornie nieodpowiedzialnych, dziwnych wystąpień teologów, nieteolog winien zachować spokój, mimo zaskoczenia i stropienia, i zadać sobie pytanie, czy to , co się dzieje, stanowi odrzucenie Boga i Biblii, czy po prostu dawniejszych sposobów mówienia o Bogu? Różnica jest tu zasadnicza. Jeśli w istocie ma miejsce to pierwsze, stoimy wobec ateizmu, co dla ucznia Chrystusa jest, rzecz jasna, nie do przyjęcia. Jeśli jednak odrzucane są jedynie starsze sposoby mówienia o Bogu wraz z otaczającym je etosem, jest to kwestia tego typu agnostycyzmu, który może całkiem dobrze być głęboko chrześcijański i biblijny. U większości współczesnych chrześcijan zachodzi z pewnością ten drugi przypadek. Umarł dla nich nie Bóg, ale tradycyjne sposoby dojścia do niego. Ten radykalny „agnostycyzm” (za którym musi iść twórcze myślenie) nie tylko jest konieczny na polu katechezy – przekazywania chrześcijaństwa w sposób sensowny dla dzisiejszego świata – ale, co ważniejsze, jest głęboko potrzebny sam w sobie, dla zrozumienia Boga. (…) Nikt nie był większym agnostykiem na temat Boga niż wielcy teologowie i święci; mieli odwagę przystać na rozbicie swoich dziecinnych wyobrażeń a z nimi całego stylu naśladowania Chrystusa; to właśnie uczyniło z nich świętych. (…) Tajemnicze są drogi miłości Bożej w świecie, a najlepszy wkład człowieka do twórczego dzieła Ojca, to być radykalnie agnostycznym i kompletnie ubogim w duchu. To mu nie pozwoli zaciemnieć prostoty Ewangelii przez absolutyzowanie przemijających struktur chrześcijańskiej teologii i organizacji kościelnej. A najskuteczniej działa tu modlitwa, bo ona bardziej niż cokolwiek innego wystawia nas na oczyszczający ogień twórczej miłości Boga.” „Najwyrazistsza zmiana zaszła w ostatniej dekadzie, szczególnie w Kościele Katolickim, który wchodzi w fazę niespokojnych pytań „czy rzeczywiście?”, po niespotykanie długim okresie spokoju i samozadowolenia, gdy zaprzątały nas wyłącznie pytania typu „jak?”. ( …) Pytanie ostateczne, jakie musi sobie postawić każdy uczeń Chrystusa, a sięga ono głębiej niż problemy Kościoła, rodziny, życia chrześcijańskiego, to pytanie o Boga. Nie o nasz stosunek do Boga, ale o to, czy istnieje. To jest ostatnie „czy rzeczywiście ?”, do jakiego dochodzi w końcu ten, kto radykalnie kwestionuje, a gdy tu dojdzie, stwierdza, że jest to również pytanie pierwsze, bo od odpowiedzi na nie zawisły wszystkie inne dociekania chrześcijańskie.(…) W stuleciach, kiedy chrześcijaństwo panowało bezspornie i stanowiło akceptowane podłoże całego życia, z radykalnym pytaniem wiary stykało się niewielu ludzi. Może tylko ci, których odpowiedź na wezwanie Boże doprowadziła daleko, wysoko w Jego służbie. I tak wedle św. Jana od Krzyża przez ogniową próbę wiary – w przeciwieństwie do prób zmysłów – przechodzą tylko nieliczni, którzy doszli do Nocy Duchowej. Dzisiejsze doświadczenie wskazuje, że nawet zwykli chrześcijanie, byle szczerzy, stają wobec prób wiary we wczesnym etapie służby Bogu. Dzieje się tak dlatego, że atmosfera radykalnych pytań, jaką oddychają na codzień wszyscy chrześcijanie, doprowadza ich do pytań „czy rzeczywiście ?” równocześnie z pytaniami „jak ?” . (…) Jeśli nasz problem to: jak być chrześcijaninem, dobra rada brzmi: trzymać się mocno w wierze i ufności Bogu Ojcu pośród ruin naszego dotychczasowego budowania duchowego. Przez to wyrastamy z zależności od „religii” a wrastamy głębiej w wiarę będącą naszym bezpośrednim węzłem z Ojcem (…) ale gdy fundament naszej wiary jest sam zakwestionowany i zostajemy bez tej podpory w życiu, bo zaczęliśmy wątpić (wraz z tylu innymi) czy Bóg w ogóle istnieje, do niczego już w życiu nie możemy przylgnąć (…) Wszystko, co możemy zrobić, to czekać w całkowitej próżni (…) Stadium, kiedy chrześcijanin wątpi w istnienie Boga, a stąd nie wie jak trwać w swej chrześcijańskiej afirmacji, a jednak trwa powtarzając „tak” w ciemności, to moment, kiedy dane mu jest pochwycić obecność sacrum w świeckości, w samym rdzeniu świata. (…) Jest więc oswojony z tajemnicą sacrum jako żywiołem obecnym w samym sercu świeckości i może poruszać się swobodnie między obu tymi dziedzinami, bo wie, że to dwie strony tej samej monety. A wiedzieć o tym to jest mądrość. Mądrość to dar Ojca, a nauczyć się jej można tylko w cierpieniu. W cierpieniu, jakiego się doznaje wątpiąc o podstawach własnej wiary. Ale też mądrość jest też tym, czego świat najbardziej potrzebuje. Wobec tego możemy nabrać otuchy, że radykalne kwestionowanie, które burzy nasz spokój i zadowolenie z siebie, prowadzi nas do głębszego pojmowania świata i czyni z nas do głębi użytecznych członków społeczności”.
Fragment z artykułu „Metody naturalne – tylko dla orłów?”: „Grzech osób nieodpowiedzialnych, które seks traktują tylko jako narzędzie użycia i nic nie obchodzi ich jakikolwiek duchowy wymiar współżycia […] jest ewidentny”. Czytając początek tego zdania, pomyślałem o niektórych duchownych… :/
> „Grzech osób nieodpowiedzialnych, które […] nic nie obchodzi ich jakikolwiek duchowy wymiar > współżycia […] jest ewidentny”.Dzięki ci za ten cytat. Wiem już teraz, co mnie tak gryzie.
Myślę, że tylko Bóg zna tajemnicę ludzkiego serca. Każdy człowiek jest przecież Jego niepowtarzalnym, jedynym dzieckiem, które przyszło na świat wypełnić konkretną misję. Nawet jeśli Pani Barbara Skarga była osobą niewierzącą, to czy jej wartości, postawa, sposób odnoszenia się do drugiego człowieka nie były właśnie głoszeniem Ewangelii? Jeśli dzięki niej choć jeden człowiek zmienił swoje życie, jeśli jej postawa sprawiła, że czyjeś życie stało się bardziej wartościowe, szczęśliwe, pełne sensu, to czy nie była ona właśnie apostołką Chrystusa? A brak jej wiary w Boga Osobowego, w Coś po śmierci, hmm… to już jest chyba sprawa między nią a Nim. I może Jego niepojętą dla nas Miłosierną Miłością…
http://tnij.org/ei9mTadeusz Bartoś bardzo krytycznie o Kościele katolickim. Zwróciłam uwagę na jego słowa o władzy:”Wystarczy zostać autorytetem moralnym. Jak to zrobić? Dołączyć do grupy, która sama siebie skutecznie promuje w roli eksperta moralności. Nagroda będzie szybka i sowita. Instytucjonalizacja autorytetu etycznego daje narzędzie łatwego i przyjemnego sterowania zachowaniami społecznymi.”Kiedyś coś tu pisałam o dążeniu przez Kościół do władzy nad ludźmi. Pamiętam głosy polemiki, że Kościół przecież nie knuje, jak by tu ludzi zniewolić. Byłaby to teoria spiskowa. A więc świadomie – pewnie większość kleru nie stara się zawłaszczać władzy nad masami. Ale robią to nieświadomie. A w Polsce, w obliczu polskiej tradycji specjalnego traktowania stanu duchownego – ta władza wręcz sama pcha im się w ręce.
Oni nie odchodzą w pełni bo zostawili tak dużo po sobie że są dalej z nami.
Ciekawy wywiad na temat roli Kobiet w Kosciele -rozmowa z ks. prof. Alfonsem Józefem Skowronkiemhttp://wyborcza.pl/1,75248,7135236,Feministyczna_rewolucja_Chrystusa.html
Ponieważ żyjemy w czasach ostatecznych a posoborowy „Kościół” prowadzi ludzi do piekła, ostrzegam zabłąkanych ludzi przed potępieniem. Kto nie boi się prawdy może skorzystać.Mt 7:21 „Nie każdy, który Mi mówi: Panie, Panie!, wejdzie do królestwa niebieskiego, lecz ten, kto spełnia wolę mojego Ojca, który jest w niebie.”Pozdrawiam. Tadeusz – katolikWarto poświęcić trochę czasu dla wieczności.http://tradycja-2007.blog.onet.pl/ Przepraszam, jeśli boisz się Pana Jezusa, który jest Prawdą, Drogą i Życiem.Jeśli Prawdę traktujesz jako spam i wybierasz piekło, to naciśnij delete i po kłopocie, do dnia Sądu Ostatecznego.