Archiwum miesiąca: wrzesień 2009

Ewangeliczna niewiara

Coraz bardziej pusto. Kiedy usłyszałem o śmierci pani prof. Barbary Skargi, powrócił ten dziwny lęk, który ostatnio często mnie ogarnia. Na czym on polega? Chyba na poczuciu zwiększającego się z roku na rok braku bezpieczeństwa. Odchodzą ci najwięksi, najbardziej pokorni – ks. Tischner, Turowicz, ks. Bardecki, Papież, Jeziorański, Kołakowski, Skarga… Czy w następnych pokoleniach znajdą się tacy, którzy zdołają ich zastąpić? Mój lęk bierze się z na wpół podświadomej wiary w żydowską przypowieść o dziesięciu Sprawiedliwych, dzięki którym świat jeszcze istnieje.

Wspominam Panią Profesor jednak ze szczególnego powodu. W jednym z komentarzy pod poprzednim wpisem pisałem o trudnych, ale ważnych dla wiary pytaniach. Obiecałem, że dam przykład takiego pytania. Jest nim właśnie sama… Barbara Skarga.

Trudno byłoby mi wskazać człowieka bardziej prawego i niezłomnego. Właściwie trzeba powiedzieć wprost: człowieka ewangelicznego. Mimo tego, co wycierpiała, nie było w niej ani krzty nienawiści, zgorzknienia, niepokoju. To było zupełnie niezwykłe i kojące – słuchać jej, patrzeć, czytać. Jeżeli zastanawiam się nad wzorcem człowieczeństwa, to odruchowo przychodzi mi na myśl Barbara Skarga. Jeżeli komuś czegoś zazdroszczę, to właśnie jej zazdroszczę charakteru.

I tu pojawiają się pytania, które kwestionują mój oswojony religijny świat. Wierzę, że fundamentem rzeczywistości nadającym jej najgłębszy sens jest wiara, jak jest zatem możliwe tak piękne życie bez wiary? Po co Jezus, skoro bez Niego można być człowiekiem ewangelicznym? Po co Kościół?

Niewiara Skargi była jakoś zupełnie prosta, nie cierpiętnicza; przez to – wstrząsająca. Kiedy w rozmowie o męstwie zeszło na problem śmierci, rzuciła mimochodem: „Nie wiem, jak się sama zachowam w ostatniej godzinie, ale chciałabym być do końca przytomna, bo jestem ciekawa – nie tego, co będzie potem, bo potem nic nie będzie, ale ciekawa jestem samego momentu”.

Gdy przymierzaliśmy się z Jankiem Strzałką do wydania w formie książkowej naszego cyklu rozmów o grzechach głównych i cnotach chrześcijańskich, jedno z wydawnictw zaproponowało: wykreślcie to zdanie, że „potem nic nie będzie”…

Pytania, o których piszę, stanęły przede mną, gdy kilka dni temu podczas niedzielnej mszy usłyszałem pełne troski wezwanie modlitwy wiernych: by dobry Bóg, gdy sądzić będzie Barbarę Skargę, pamiętał o naszej wdzięczności wobec niej. Pomyślałem, że jest dokładnie odwrotnie: to nie my jesteśmy dla niej miarą, to ona jest miarą dla nas.

Ale wbrew pozorom nie są to dla mnie dramatyczne pytania. Jak pisałem, przy Barbarze Skardze czułem się bezpiecznie. Chyba dlatego, że ona sama, niezależnie od tego, co o tym myślała, była dla mnie żywym dowodem istnienia Pana Boga. Jeżeli jest Bóg, i jeżeli kontaktuje się z nami, to właśnie za pomocą takich ludzi.

Czym wobec tego była jej niewiara?

Zastanawiam się nad tym. Być może przypomnieniem, że wiara zawsze jest darem. (Jak łatwo o tym zapominamy!) A zatem w jakimś podstawowym wymiarze, nie jest konieczna. Jest o czym myśleć…

Czwarty do brydża

Politolog pyta, czy zakończyłem pisanie bloga. Nie mam takiego zamiaru! Natomiast nie będę ukrywał, że mam przejściowe (jak ufam) trudności z prowadzeniem bloga. Powód tych utrudnień dla mnie samego jest zaskoczeniem…

Początkowo łudziłem się, że podsunęliście mi za ambitny temat. Śledząc (jeszcze w wakacje) Wasze komentarze pod moim ostatnim wpisem, zacząłem się zastanawiać, czy dałoby się uzasadnić niemoralność seksu pozamałżeńskiego, skoro dzisiaj przy tak dużej skuteczności naturalnych metod już nie ma sensu odwoływać się do prokreacji jako głównego celu małżeństwa. Zatem na czym mogłoby polegać moralne zło korzystania z seksualności poza trwałym związkiem małżeńskim? I czym w ogóle różni się zło moralne od zła nie związanego z moralnością?

Temat ambitny. Zacząłem się przygotowywać – kupiłem pół półki książek (m.in. bardzo ciekawe – choć bardzo „niemieckie” – „Wprowadzenie do etyki” Anzenbachera, „Przewodnik po etyce” pod redakcją kontrowersyjnego Petera Singera, „Etykę praktyczną” tegoż, „Etykę ogólną” Rickena, i inne). Po co jest seks? – taki wciąż niedokończony wpis czeka w moim laptopie.  

 W międzyczasie Magczu przysłała maila z pytaniem, co się dzieje – dlaczego zniknąłem? No, nie zniknąłem zupełnie. Od czasu powrotu z wakacji (początek sierpnia) pisałem o pielgrzymkach; o kobiecie, która wynajęła swoją macicę; komentowałem pomysł ministerstwa edukacji, by znieść ułatwienia dla dyslektyków; miałem niezwykły przywilej rozmawiania z premierem Mazowieckim; a ostatnio podsumowywałem „Asyż w Krakowie„. Bloga jednak nie ruszałem. Powód zdawać by się mogło niepoważny: 16 lipca, w dzień wyjazdu na wakacje… rzuciłem palenie. Mnie samemu trudno jest uwierzyć, w jakim stopniu taki głupi nałóg wpływa na nasze życie.

Paliłem od 15 roku życia. Początkowo zafascynowało mnie puszczanie kółek z dymu. Postanowiłem się nauczyć. Gwizdnąłem babci paczkę DS-ów (kto pamięta jeszcze takie papierosy? – nieprzeciętny syf!), które zostały jej, gdy w wieku 72 lat rzuciła palenie, i… wypaliłem je na strychu. Rzeczywiście, nauczyłem się wtedy puszczać kółka. Trzeba było tę umiejętność wykorzystać – zacząłem palić fajkę. Głównie dla szpanu i głównie Najprzedniejszy – tytoniowy przebój PRL-u! Amphora kosztowała wtedy w Pewexie 45 centów – kto by uwierzył?

Problemy zaczęły się, gdy pod koniec lat 90. pracowałem nad wywiadami-rzekami. Spisując i redagując rozmowy z o. Leonem Knabitem zauważyłem, że muszę palić fajkę i coraz częściej się zaciągać. Mało tego, zacząłem palić jedną fajkę za drugą. Fajczarze wiedzą, że żaden organizm długo nie wytrzyma wypalenia pod rząd trzech czy czterech fajek z zaciąganiem! Przerzuciłem się na papierosy. Wychodziło średnio paczka dziennie; gdy pisałem – „spalanie” gwałtownie wzrastało.

Strategia, by rzucić palenie z chwilą wyjazdu na urlop nad morze (dużo jodu, zmiana stylu życia, inny rozkład dnia, spacery, kąpiele i przede wszystkim rodzinka 24 godzin na dobę) okazała się skuteczna. Brany zgodnie z ulotką przez 25 dni Tabex spowodował, że ku mojej uciesze zacząłem na innych palaczy i w ogóle na papierosy patrzeć ze wstrętem. Okazało się, że nie było żadnych spodziewanych „egzystencjalnych” cierpień. J  

Za to pojawiły się zaskakujące zjawiska: owocowe jogurty, tudzież czerwone wytrawne wino są dla mnie nie wiedzieć czemu teraz słone (?); mam wrażenie, że męczę się szybciej i ogólnie czuję się bardziej zmęczony niż dawniej – rozumiem jednak, że organizm potrzebuje czasu na odtrucie. Mój biologiczny zegar za to powrócił do „natury”: wieczorem czuję się – jak nigdy – śpiący, a budzę się – znów jak nigdy – o szóstej-siódmej rano. Trochę to mi skomplikowało życie – nie mogę pracować w nocy (a tylko wtedy jest w domu cisza J). Ale może to przejściowy stan?

Wracając z wakacji, najbardziej bałem się… powrotu do pisania. Rzeczywiście, pierwszy tekst (o pielgrzymkach) bez papierosów to była męka. Kolejne także, ale pisać muszę, to mój zawód, więc na razie się trzymam. Zresztą jest chyba coraz lepiej…

Z blogiem jest inaczej – to dla mnie przyjemność, moja pasja, a nie zawodowy obowiązek. Nie uwierzycie, ale wielokrotnie zasiadałem do laptopa i… nic. Jakaś blokada, czegoś niezbędnego mi brakowało. To jak czekanie na czwartego do brydża: jest komputer, jesteście Wy po drugiej stronie, jestem ja i… niestety, brak tego cholernego papierosa. Sartre ponoć powiedział, że „życie bez palenia nie jest warte życia”. Doskonale go rozumiem. Ale dokładnie wiem też, że się głęboko mylił.

 

PS. By przerwać tę passę milczenia, zaplanowałem już drugi „niewymagający” wpis: spróbuję w nim pokazać, jak nauka tłumaczy to, co wyżej opisałem (na podstawie świetnej, choć niepozornej książki „Geny a charakter” Hamera i Coplanda – jest w niej znakomity rozdział o uzależnieniach).