Wydaje się, nic prostszego – wystarczy przeprowadzić ankietę zawierającą pytania, które pozwolą uchwycić korelację między deklarowaną wiarą a deklarowanym zadowoleniem z seksu. Na ile jednak taki wynik byłby wartościową poznawczo informacją? Zauważmy, że czym innym jest deklaracja zadowolenia, czym innym sąd na temat naszego zadowolenia, czym innym rzeczywiste poczucie zadowolenia, a jeszcze czym innym obiektywne powody uzasadniające zadowolenie.
Deklarować zadowolenie mogę z różnych powodów – np. by nie wyjść na nieudacznika. Dlatego taka ankieta powinna być anonimowa – w ten sposób eliminowałaby wpływ społecznych czynników. Ale to nie koniec kłopotów, dziś psychologia już wie, że jesteśmy mistrzami w samooszukiwaniu się, np. istnieje prawo poniesionych inwestycji: im więcej coś nas kosztowało, tym silniej będziemy przekonywać samych siebie, że jesteśmy z tej inwestycji zadowoleni (dlatego spece od marketingu starają się, byśmy poświęcili im jak najwięcej czasu i zaangażowali się np. w spotkanie – stąd zaproszenia na „niezobowiązujące” prezentacje różnych produktów). Nie zdziwiłbym się, gdyby osoby, których wiele kosztuje restrykcyjne stosowanie naturalnych metod regulacji poczęć, deklarowały wyższe zadowolenie z seksu niż pary nie poddane takiej presji lub radzące sobie w inny sposób. Nie znam żadnych badań na ten temat, a warto byłoby spróbować je przeprowadzić. Jakoś trzeba by wtedy odróżnić samooszukiwanie się przy inwestycjach mało sensownych od faktu, że wysiłek po prostu popłaca, np. dbanie o ars amandi podnosi zadowolenie z seksu, a na to już są badania.
By wyeliminować psychologiczne samooszustwa w bardziej ambitnych ankietach zadaje się pytania sprawdzające. W przypadku zadowolenia z seksu takim sprawdzianem mogłoby być np. pytanie: co byś zmienił i w jakim stopniu? Zakłada ono, że zadowoleni raczej nie będą bez powodu pragnąć zmiany. Albo „zadowolenie” rozpisuje się na mniej subiektywne, pośrednie wskaźniki. Zauważmy, że podobnie jest z badaniem także subiektywnej przecież deklaracji wiary. Oczywiście w sondażach padają pytania: czy uważasz się za osobę niewierzącą?/wierzącą?/ bardzo wierzącą?, ale socjologowie religii wolą obiektywne wskaźniki tzw. dominikantes i comunicantes, czyli częstotliwości uczestniczenia w nabożeństwach i przystępowania do komunii (choć co one tak naprawdę mówią o naszej wierze?!).
*
Na jakie obiektywne wskaźniki można przełożyć zadowolenie? Mamy odruch, by odpowiedzieć: częstotliwość współżycia i liczbę orgazmów, ale seksuolodzy przestrzegają przed takim wyczynowym podchodzeniem do seksualności. To rzeczywistość zbyt psychologicznie delikatna, dlatego wyczynowe podejście prędzej czy później przynosi rezultaty podkopujące zadowolenie. Poza tym ktoś może być zadowolony z życia seksualnego, choć współżyje rzadko, np. raz w miesiącu – zależy to przecież od indywidualnych potrzeb. Prędzej powinniśmy właśnie pytać o realizację potrzeb. A także o kłopoty z seksualnością, np. z przedwczesnym wytryskiem czy bolesnymi stosunkami – to bardziej obiektywne wskaźniki zadowolenia/niezadowolenia.
A propos zaspokajania potrzeb, ciekawe pytania znalazły się w badaniach, które chcę tu omówić (prof. Zbigniewa Izdebskiego): czy trudność w związku stanowią twoje zbyt małe/duże potrzeby seksualne? Odpowiedź może być istotna, bowiem podejście do swoich potrzeb i potrzeb partnera mocniej wskazuje na jakość współżycia niż prosta deklaracja zadowolenia czy niezadowolenia. Ale o tym w następnym wpisie.
*
Czy istnieją zatem badania przeprowadzone wśród polskich katolików dotyczące zadowolenia z seksu? W internecie łatwo można odnaleźć dane, jakoby zadowolonych z seksu jest aż 31 proc. wierzących i tylko 23 proc. ateistów. Półtora roku temu te dane wywołały pewną sensację i nadal funkcjonują w różnych dyskusjach. Są to jednak badania niewiarygodne: rozpowszechniał je portal randkowy, który ma bardzo złe opinie w internecie (oskarżany jest o naciąganie klientów). Kilka tygodni temu skierowałem do nich prośbę, by mi udostępnili te badania i do dziś nie uzyskałem odpowiedzi. Wygląda więc na to, że to fikcja obliczona na darmową reklamę. (Pisałem o tym w tekście „Seks po katolicku” w drugim tegorocznym numerze „Tygodnika Powszechnego”.)
*
Korelację oceny własnego życia seksualnego w zależności od miejsca jakie Bóg zajmuje w hierarchii wartości badał w swoich zakrojonych na szeroką skalę badaniach prof. Izdebski. Opublikowane zostały one dwa lata temu w tomie „Seksualność Polaków na początku XXI wieku” (dzięki nim profesor zyskał przydomek „polskiego Kinsey’a”). Dla oceniających swoje życie seksualne „bardzo dobrze” Bóg okazał się ważny w stopniu 5,4 w siedmiostopniowej skali hierarchii ważności; dla oceniających swoje życie jako „dobre” – odpowiednio 5,6; „raczej dobre” – 5,5, natomiast dla oceniających życie seksualne „raczej źle” – 5,2; „źle” – 5,9 i „bardzo źle” – 5,3. Ze względu na środkowy wysoki wynik (5,9) profesor wysuwa wniosek, że wiara w Boga koreluje ze złą oceną życia seksualnego. Myślę, że wcale nie jest to oczywiste. Gdy uśrednimy „miejsce Boga w hierarchii ważności” w obu grupach – zadowolonych i niezadowolonych – wychodzi, że ogólnie dla zadowolonych Bóg jest średnio o 0,1 punktu wyżej na skali ważności niż dla niezadowolonych z seksu. Te badania nie dają zatem jednoznacznego wyniku.
*
O wiele ciekawsze i znaczące są inne wyniki uzyskane przez Izdebskiego. Badał on m.in. podejście Polaków do aktywności seksualnej i do partnera. Okazało się, że te dwa wskaźniki zróżnicowały naszą populację (aktywną seksualnie) na cztery grupy, które Izdebski nazwał „purytanami”, „partnerami”, „pasywnymi” i „hedonistami”.
Purytanie (20 proc. Polaków) przywiązują dużą wagę do partnera seksualnego, natomiast małą do samej aktywności. „Wprawdzie są zadowoleni z życia seksualnego – zauważa Izdebski – jednak tylko niewielu z nich lubi pieszczoty, pocałunki, itd.” (s. 711). Charakteryzują się konserwatywnymi poglądami: głównym celem seksu jest dla nich prokreacja, cenią dziewictwo do ślubu, uznają seks tylko ze stałym partnerem, nie szukają nowych okazji. To raczej „purytanki” – w tej grupie przeważają kobiety. Są to osoby statystycznie gorzej wykształcone, mieszkający na wsi, relatywnie dużo jest wśród nich bezrobotnych.
Typ partnerski (25 proc.) dużą wagę przywiązują zarówno do partnerów jaki do samego współżycia. Wydaje się to nieprawdopodobne, ale – jak pisze Izdebski – wszyscy są zamężni lub żonaci, raczej po 30., dość dobrze wykształceni. Cytuje: „Seks odgrywa dla nich przynajmniej dość istotną rolę. Celem seksu nie jest dla nich tylko prokreacja, ważniejsza dla nich jest możliwość zaspokajania własnych potrzeb. Duża wagę przywiązują do partnera i relacji z nim. (…) Osoby te uważają, że udane życie seksualne mogą zapewnić jedynie kontakty z osobą kochaną i podejmowane za obopólną zgodą. Są przeciwnikami współżycia bez większego zaangażowania emocjonalnego. Nie zgadzają się ze stwierdzeniem, że do pełni bogactwa doznań seksualnych potrzebna jest zmiana partnerów seksualnych. (…) Powszechnie uważają, że gra wstępna jest równie istotna jak sam stosunek, a satysfakcjonującemu seksowi sprzyja tworzenie odpowiedniej atmosfery” (s. 711). Izdebski zauważa także, że zwykle nie dążą do urozmaicenia życia seksualnego, rzadko podejmują stosunki inne niż waginalne, unikają seksu z udziałem przemocy, nie korzystają z pornografii i prostytucji.
Dla typu pasywnego ani partner, ani seks nie jest ważny. To największa grupa, bo obejmuje aż 27 proc. Polaków i najbardziej enigmatyczna. Dużo jest wśród nich osób dopiero podejmujących współżycie.
I hedoniści (14 porc.). Jak łatwo zauważyć – cenią seks i nie interesują się zbytnio partnerem. Najważniejsze dla nich jest zaspokajanie własnych potrzeb. Lubią eksperymenty. Seks zajmuje w ich hierarchii wartości wysoką pozycję i co się z tym wiąże – daje im największą satysfakcję spośród wszystkich wyszczególnionych przez Izdebskiego grup. Wśród hedonistów 2/3 stanowią mężczyźni. Są to osoby zwykle o wysokim statusie materialnym i pozycji zawodowej, mieszkańcy największych miast.
I teraz puenta: tym niezwykle ciekawym wynikiem jest informacja dotycząca religijności. Otóż wśród Polaków z podejściem partnerskim „przeważają – jak pisze Izdebski – osoby wierzące, przy czym odsetek regularnie praktykujących jest znacznie wyższy niż w przypadku wszystkich badanych” (s. 711). Oznacza to, że najwięcej osób poważnie traktujących wiarę wybiera partnerskie podejście do seksu, które jest – dla mnie nie ulega to wątpliwości – najbardziej dojrzałe z wszystkich czterech postaw. Osoby wierzące i regularnie praktykujące znajdziemy także wśród purytanów. Jak tę dwoistość można skomentować?
*
Wygląda na to, że wiara wpływa na nasze życie seksualne dwojako: wzmacnia dojrzałość (partnerskie podejście) i to jest mocniejszy wpływ, ale też z jakichś powodów (w określonych warunkach?) koreluje z niedojrzałością (purytańskie podejście). Moja hipoteza jest taka. Seks, patrząc z perspektywy strategii całego życia, jest sprawą poważną: jest miejscem przekazywania życia następnemu pokoleniu, a zarazem umożliwia najbardziej intymne zatem delikatne spotkanie z drugim człowiekiem. Z tego powodu nie ma kultury, która jakoś nie regulowałaby pożycia seksualnego. Gdy przejrzymy słynną listę kulturowych uniwersaliów Donalda Browna (zbioru zjawisk obecnych w każdej zbadanej kulturze), bez trudu znajdziemy na niej zasady regulujące życie seksualne. Wiara katolików, charakteryzująca się poważnym traktowaniem związków intymnych, dobrze harmonizuje z potrzebą powagi na tym najbardziej strategicznym życiowo poziomie. Stąd nie jest dziwne, że rezonuje z udanym życiem seksualnym.
Problem się robi, gdy zejdziemy do konkretu i zaczniemy przy pomocy wiary regulować to, co np. małżonkowie mają robić w sypialni, albo jak mają regulować poczęcia. Znów trudno się dziwić, że wiara w takiej „skrupulanckiej wersji” będzie rezonować z niedojrzałością w sprawach seksu.
Potwierdzenie tej hipotezy uzyskamy, gdy na wyniki prof. Izdebskiego nałożymy badania CBOS z 2014 r. na temat wpływu religijności na zasady moralne. Według tych badań aż 76 proc. wierzących praktykujących raz w tygodniu i aż 41 proc. praktykujących „zazwyczaj kilka razy w tygodniu” dopuszcza stosowanie środków antykoncepcyjnych. Myślę, że w grupie partnersko podchodzącej do seksu (według nomenklatury Izdebskiego) przeważają właśnie takie osoby, bo przecież „purytanie” główny cel seksu dostrzegają w prokreacji.
Przyznam, że takiej empirycznej argumentacji od dawna szukałem, próbując odnaleźć się między programowym relatywizmem (jest jakaś dziwna społeczna potrzeba, by negować wszelkie wartości związane z seksem) a aprioryzmem kościelnego nauczania.