Czy wstrzemięźliwość buduje relacje małżeńskie?

Takie pytanie (a ściślej: NPR – buduje czy niszczy relacje małżeńskie?) pojawiło się na jednym z forów. Wspominała o tym Novva w komentarzu do poprzedniego mojego wpisu. Samo pytanie jest mylące, bo sugeruje jednoznaczną odpowiedź: tak albo nie. Tymczasem zależy to od wielu czynników i okoliczności. Spróbuję odpowiedzieć nie wprost, przyglądając się analogicznemu i jakby „łatwiejszemu” pytaniu: czy rozłąka buduje relacje małżeńskie, czy je niszczy? Wstrzemięźliwość w okresach płodnych jest też przecież jakąś „rozłąką”. Zamierzam dzięki temu pokazać, na czym – moim zdaniem – polega główny problem małżonków z nauczaniem Kościoła.

Pewno wiele małżeństw potwierdzi, że w życiu zdarzają się sytuacje, w których rozłąka wzmacnia związek. Czasem atmosfera tak gęstnieje, że małżonkowie prawie nie mogą ze sobą wytrzymać. Byle co powoduje wybuch wzajemnych pretensji, żalów, złości. Małżonkowie weszli – zwykle mimowolnie – w koleiny, które prowadzą do czegoś niedobrego. Nawet poradniki zalecają wtedy krótką rozłąkę i odpoczynek od siebie. To jest jak zresetowanie komputera, który się ciągle zacina. Taka chwilowa rozłąka ujawnia stan ich związku: Czy będą tęsknić za sobą? Co ich jeszcze łączy? Czy pod powierzchnią codziennych nieporozumień tętni jednak miłość?

Zdarza się także, iż niezależna od woli małżonków czasowa rozłąka (np. wyjazd służbowy na kilka tygodni), choć bolesna, zbliża ich do siebie. Pojawia się tęsknota, intensywne myślenie o sobie, czułe telefony, miłosne listy – jakby chwilowy powrót do czasów zakochania. A jak fantastyczne są chwile po powrocie!

Pominę przypadek długiej rozłąki, np. kontrakt kilkuletni i widzenie się przy okazji świąt czy wakacji – to działanie samobójcze. Natomiast coraz częstszym zjawiskiem są małżeństwa weekendowe – sam znam takie cztery pary. Mężowie pracują w innym mieście albo w Niemczech czy Anglii i przyjeżdżają co tydzień lub dwa do domu na kilka dni. Z moich obserwacji wynika, że taka cykliczna rozłąka jako sposób na życie jest raczej szkodliwa. Trzeba dużo samozaparcia, dbałości o relację oraz stałej silnej motywacji, by takie związki nie wpadały w odruch życia obok siebie.

Jakie z tego można wyciągnąć wnioski a propos naturalnych metod planowania i wynikającej z nich okresowej wstrzemięźliwości seksualnej?

Podobnie jak rozłąka, wstrzemięźliwość to stan nienaturalny dla małżeństwa – to współżycie stanowi podstawowe tworzywo związku, jest czymś oczywistym i nie wymagającym specjalnych racji. Nie jest czymś odświętnym czy ekskluzywnym. To wstrzemięźliwość domaga się powodu i usprawiedliwienia oraz – o czym zdarza się nam zapominać – ciągłego podsycania seksualnej tęsknoty za sobą. Jasne, że takim powodem jest chęć współżycia bez sztucznych barier i bez lęku o nieplanowane poczęcie (to dobrodziejstwo NPR!). Ale czy ten powód zawsze jest wystarczający?

W religijnych materiałach propagujących NPR oraz w dokumentach Kościoła mówi się o „stylu życia” – okresowa wstrzemięźliwość ma być tym właściwym i budującym sposobem przeżywania małżeństwa. W adhortacji Familiaris consortio Jan Paweł II pisze: „Wybór rytmu naturalnego bowiem pociąga za sobą akceptację cyklu osoby, to jest kobiety, a co za tym idzie, akceptację dialogu, wzajemnego poszanowania, wspólnej odpowiedzialności, panowania nad sobą” (32). Zawsze mnie ten fragment zastanawiał. Skąd Papież to wie? Przecież sam „wybór rytmu naturalnego” pociąga za sobą raczej działanie automatyczne – według algorytmu, a nie dialog. Dialog z żoną zastępuje zeszyt z wykresem jej temperatur – wystarczy, że policzę do trzech (wyższych temperatur) i wiem, kiedy będziemy współżyć. To dla faceta nawet wygodne – nie potrzeba negocjować, planować, zbytnio się starać… Jest grafik i wszystko jasne! J

Nie, NPR wymaga silnej motywacji, a ta z kolei poważnego powodu. Zwłaszcza „mocna” wersja naturalnych metod (jedyna dopuszczalna przez Kościół), czyli bez sporadycznego wspomagania się prezerwatywą czy pieszczotami w przedłużających się okresach płodnych. Kościół wskazuje na taką motywację – ma ona mieć charakter moralny. I tu tkwi ten wspomniany przeze mnie na początku główny problem małżonków z nauczaniem.

Powróćmy na chwilę do przykładu z rozłąką. Znam małżeństwo (bardzo piękni i wartościowi ludzie), które na siebie czekało aż siedem lat! Poznali się na Zachodzie w czasach głębokiej komuny. Zakochali się w sobie, on wrócił do Polski, ona została za żelazną kurtyną – z powodów politycznych nie mogła przyjechać razem z nim. Więc czekali na siebie – okazało się, że „tylko” siedem lat, ale wtedy przecież nie wiedzieli, ile będą czekać. Podejrzewam, że liczyli się z możliwością, iż nigdy nie będą mogli być razem. Wyobraźcie to sobie! Otóż, był sposób, by ona w ciągu kilku dni znalazła się razem z nim – wystarczył jeden telefon do… Urzędu Bezpieczeństwa. Problem w tym, że budowanie własnego szczęścia na zdradzie przyjaciół byłoby rozwiązaniem pozornym. Po prostu nie można budować rzeczywistego dobra, które ma nam służyć, na czyjeś krzywdzie. Takich rzeczy się nie robi! Właśnie z powodów moralnych. Wyraźnie zdajemy sobie z tego sprawę. Na tym polega doświadczenie moralne. Zauważmy także, że ich długa rozłąka, dlatego iż miała silną motywację etyczną, nie niszczyła ich miłości, przeciwnie w tym przypadku ją budowała i potwierdzała.

Mam nadzieję, że jest to zrozumiałe. A teraz powróćmy do wstrzemięźliwości. Kościół głosi, że naruszenie mocnego NPR byłoby podobną niemoralnością, jak naruszenie rozłąki w przypadku moich znajomych. I to jest właśnie niezrozumiałe. Ja widzę różnicę. Nie potrafię dojrzeć w naturalnych metodach podobnie silnego doświadczenia moralnego, które usprawiedliwiałoby rygoryzm nauczania.

69 komentarzy do “Czy wstrzemięźliwość buduje relacje małżeńskie?

  1. ~MacMarc

    w prawdziwej miłości seks jest dopełnieniem nie fundamentem, od prawdziwej przyjaźni tylko tym może się różnić, którego z przyjacielem nie uprawiamy, wstrzemięźliwość w tym przypadku nie stanie na przeszkodzie. Człowiek jak istota rozumna z założenia skazana jest na walkę ze słabościami i zachciankami, która wamacnia osobowość i charakter. Obecnie prawadzona jest kampania nie odmawiania sobie niczego, wszystko musimy mieć i to już zaczyna się od dziecka, efekty widzimy.

    1. ~gościówa

      > w prawdziwej miłości seks jest dopełnieniem nie> fundamentemWydaje się, że Kościół nie bardzo wie, czy potwierdzić powyższą tezę, czy jej zaprzeczyć. Ty, Artusie, sugerujesz, że seks jest właśnie fundamentem małżeństwa. Na to wskazuje też praktyka Kościoła, która wielką wagę przywiązuje do faktu skonsumowania małżeństwa jako znaku ważności sakramentu. A także to, że warunkiem dopuszczalności małżeństwa niesakramentalnego jest wstrzemięźliwość seksualna.Z drugiej strony jednak – Kościół stara się trochę wykręcić od powiedzenia wprost, że seks jest w małżeństwie najważniejszy. Przed soborem znajdywał odpowiedź pośrednią: seks jest najważniejszy, ale wcale nie z powodu przyjemności, która wzmacnia więź małżeńską. Jest najważniejszy, bo z niego biorą się dzieci. Stąd zresztą łatwo było wydedukować zakaz antykoncepcji.Natomiast po soborze Kościół się cokolwiek zapętlił. Przyznał bowiem, że posiadanie dzieci nie jest najważniejszą racją seksu – ale nie wyciągnął z tego wniosku, że wobec tego w małżeństwie najważniejszy jest seks dla przyjemności płynącej z niego samego. Przeciwnie, Kościół robi co może, żeby tego wniosku jawnie i głośno nie sformułować. Tymczasem zakaz antykoncepcji, poprzednio dedukowalny z podanych wyżej założeń – teraz pozostał zawieszony w próżni. Nie można go już wydedukować z „pierwszplanowych celów małżeństwa”. Lecz Kościół stara się ten zakaz utrzymać, a więc na nowy sposób uzasadnić. Stąd te wszystkie wygibasy posoborowych encyklik, które czepiają się już dosłownie brzytwy (typu „prawo naturalne”, albo w rodzaju ryzykownych tez o „wzmacnianiu małżeństwa poprzez nie współżycie”).Dlaczego właściwie on to robi?Mam tu podejrzenie, które już kilka razy na tym forum wyrażałam. Chodzi (a jednak!) o docenienie przyjemności seksualnej.Być może jest tak, że gdyby Kościół dopuścił antykoncepcję, to pośrednio przyznałby, że jednak w małżeństwie najważniejszym celem jest aby małżonkowie nawzajem robili sobie dobrze. A zakaz antykoncepcji oczywiście koliduje z tak sformułowanym celem.

      1. ~Niezapominajka

        Moja babcia mówiła, że Pan Bóg stworzył kobietę, żeby mężczyżnie było dobrze… Zastanawiam się, dlaczego już w Biblii niewiasta jest dla mężczyzny, a nie że są dla siebie nawzajem… A wracając do NPR, to może jest tak, że ta wstrzemięźliwość jest po to, żeby „własna ” kobieta się mężowi nie znudziła, żeby ciągle była takim owocem zakazanym a przez to bardziej pożądanym? Nie mam pojęcia co o tym sądzą mężczyźni. Mój mąż raczej nie podpisałby się pod taką teorią…

      2. ~mundek

        Słusznie prawisz Gościówo!Dodam tylko takie spostrzeżenie:Zwróćcie uwagę, jak śmieszna wydają się te dyskusje dla osób nie związanych z Kościołem dosć mocno. Oni po prosutu pokładają się ze śmiechu bo normalny facet idzie do spowiedzi wtedy kiedy np. spuści żonie porządne lanie a katolik z tego forum biegnie do konfesjonału bo sprawił żonie przyjemność!Niwątpliwie coś tu nie gra!Jeszcze raz zwracam uwagę, że jedyne małżeństwo wyniesiene na ołtarze to małżeństwo białe co oznacza, że sex jako czynność powszechna milionów wyznawców nie znajduje zrozumienia w kościele.

        1. ~sobieszczak

          Kwestia jest raczej smutna: chodzi o zniewolenie przez doktryne, ktora jest niezrozumiala. Moze to sie zdarzyc tylko wtedy, gdy czlowiek odda „rzad dusz” instytucji, w tym przypadku koscielnej.

  2. ~młoda żona

    No właśnie… ja mogę powiedzieć tylko to, co widzę z poziomu naszego 3 letniego prawie małżeństwa. Od początku stosujemy NPR. Tyle, że w wersji „miękkiej” (wspomniane w poście Autora pieszczoty). Chociaż muszę przyznać, że one również nie „rozwiązują sprawy”, jedynie chwilowe napięcie seksualne. A jaka jest sprawa? Ano taka, że im dłuższe są okresy wstrzemięźliwości, tym częściej zdarza się, że „jak już można”, to… się nie da. Czasem ze względu na za duże oczekiwania (taki stres w stylu „przed pierwszym razem” – wyjdzie? będzie OK? – może dla niektórych niezrozumiała sprawa, ale cóż, tak to u nas jest). Czasem ze względu na to, że przedłużające oczekiwanie skutkuje jakimiś próbami „zapomnienia” o tym, że mąż (lub ja jego) w ogóle pociągam (czasem tak _jest_ zdecydowanie łatwiej wytrzymać), a fakt, że „już można” mimowolnie odbierany jest przez nas jako swoisty przymus: można i trzeba, bo za chwilę znów nie będzie można. Dodatkowo sprawy ogólnego samopoczucia, stresów w pracy itp. Nie da się, po prostu się nie da przewidzieć, czy jak „już można”, to równocześnie będzie się tak na prawdę „chcieć”.Im dłużej takie sytuacje trwają, tym trudniej jest to wszystko (chęci i możliwości) zgrać w czasie! I stąd coraz większe frustracje. Zamiast budowania większej wspólnoty i jakiegoś rozwoju małżeńskiego – pytanie, czy to w ogóle ma sens…

    1. ~Niezapominajka

      Dużo rozumiem z tego, co pani napisała. Z perspektywy 30 lat małżeństwa mogę dodać dużo więcej. Stosowaliśmy NPR, czasem wersję ciężką {świetne określenie),częściej lżejszą. Tę pierwszą tylko ze „strachu” przed konfesjonałem, bo tak naprawdę to nigdy nie rozumiałam o co to naprawdę chodzi… Pewnie mam jakieś wypaczone sumienie, tak by KK to określił. Czasem próbowałam narzucać sobie i mężowi dyscyplinę, czasem nie. Mój organizm bardzo często wariował, stwarzał niespodzianki. Nie wiem, co było przyczyną a co skutkiem. Zawsze czułam, że z tzw. metodami naturalnymi jest coś nie tak, jeśli idzie o narzucanie przez KK konieczności ich stosowania.Czułam się upokorzona musząc mierzyć i obserwować, decydować „czy już?” A każdy dzień się liczył, zwłaszcza w pobliżu owulacji- bo wtedy miałam ochotę i dobry nastrój… Potem , gdy już było „bezpiecznie”, często mijała i ochota i nastrój. Mnie oczywiście, bo mąż zawsze był w świetnej formie. Czułam się taka rozerwana: KK wymaga, żebym nie zwracała uwagi na swoje erotyczne nastroje, mąż oczekuje, żebym chciała wtedy kiedy nie chcę (i tu jest miejsce na tzw. poświęcanie się dla dobra małżeństwa),dzieci już mamy czwórkę i przy ostatnim porodzie było koszmarnie…Głowa boli! Gdy próbowałam cokolwiek tłumaczyć księdzu w czasie spowiedzi, parę razy zostałam tak zdołowana, że do tej pory mam ogromne urazy na tym tle… No a po latach zaczęłam coraz wyrażniej odczuwać jakąś wielką niechęć do bycia kobietą… I niechęć do dalszego życia… Nie wiem, czy to zwykła depresja, według mnie nie. Jest to tylko wynik przejścia przez horror jakim było dla mnie NPR. A co do tego efektu „odzwyczajania się ” od siebie po długim oczekiwaniu na moment kiedy można, to oczywiście też „coś jest na rzeczy”, z tym, że to raczej ja jak gdyby zapominałam o tej sprawie i mąż musiał mnie budzić… Nie mogę podać ani jednej NATURALNEJ zalety NPR przynajmniej z mojego punktu widzenia. Gdy byłam bardzo młoda, nie odczuwałam tej „antykobiecości” NPR tak,jak trochę póżniej i jak teraz. Z całą pewnością mogę powiedzieć, że okresowa wstrzemięźliwość nie cementowała małżeństwa, raczej często powodowała rozdrażnienie.Bo chyba nie może cementować małżeństwa coś , co w tak przewrotny sposób wykańcza psychicznie jedną ze stron (mam na myśli oczywiście NPR w wersji ciężkiej). Może inne kobiety mają i równe cykle i równe przez cały miesiąc dobre samopoczucie??? A mój przypadek jest wyjątkiem???

      1. ~młoda żona

        Z naszego doświadczenia mogę powiedzieć, że wersja „lekka” wcale nie jest rozwiązaniem problemu. Ponieważ owszem, niweluje samo seksualne napięcie. Ale nie daje tego poczucia jedności i spełnienia, jak „tradycyjny seks”. Oboje tak to odczuwamy. W takiej czy innej wersji NPR powoduje u nas (tak, jak pani napisała) – rosnące rozdrażnienie, frustracje… nie będę tutaj opisywać szczegółowych „problemów łóżkowych”, bo nie o to tu chodzi. Po prostu, kurcze, to wszystko co nam miało NPR dać – jakoś nie działa tak pięknie, jak teoretycznie miało. I co z tego, że mąż świetnie zna mój cykl i wszystkie okoliczności z nim związane, skoro np. wie przy okazji doskonale to (o czym pani też pisała), że najfajniej to by jednak było w okolicach owulacji. A chwilowo, chociażby ze względu na mój stan zdrowia i leczenie, które w związku z tym podejmuję, na dziecko po prostu nie możemy sobie pozwolić.

      2. ~mundek

        Rzeczywiście, Niezapominajko, nie jesteś sama!Nawiążę do wątku z konfesjonału bo mi też jako mężowi dostało się przy spowiedzi, że mamy tylko 1 dziecko – tak jakby to zależeało tylko od jednej strony.Czekamy z drugim dzieckiem na poprawę zdrowia mojej żony i między nami jest w tym względzie porozumienie. Od razu mówię, że nie chodzi o jakieś poważne schorzenie – ot problemy z tarczycą. Wiele kobiet w takim stanie rodzi i moja żona pewnie też mogłaby. Ale lekarz mówi: jak możecie to się wstrzymajcie!I teraz jedno pytanie: czy zalecenie lekarza upoważnia małżeństwo do tego, żeby NIEdecydować się na kolejne dziecko? (niezależnie od tego z jakim schorzeniem mamy do czynienia bo wiem, że ludzie muszą dokonywać naprawdę poważnych wyborów).Odpowidź pozytywna z logicznego punktu widzenia będzie oznaczać, że w takim wypadku małżeństwo ma prawo do stosowania antykoncepcji.

      3. ~Lilla

        Nie wydaje mi się,żeby Twój przypadek był wyjątkiem.U mnie też tak jest- zmienność doznań w cyklu jest ogromna. Mogę oczywiście(choć jest to trudne) w dniach płodnych stłumić w sobie pożądanie do własnego męża (właściwie jest to jedyne wyjście gdy chce się przestrzegać rygorystycznie NPR). Wówczas zaczynam go traktować jak dobrego przyjaciela. Przyjacielski pocałunek w policzek, przytulenie nie za mocne, żadnego uruchamiania wyobraźni….Wydaje mi się,że nie jest to dobre dla małżeństwa-przecież przyjaciół można mieć wielu. Sama mam poczucie,że zadaję gwałt swojej psychice,która wówczas właśnie domaga się bliskości w sposób właściwy tylko małżonkom.A potem jest czas niepłodny , kiedy z pozycji”off” muszę przestawić się na „on”- no i świetnie , tylko niestety tak mnie skonstruowano,że wówczas moja ochota jest dużo, dużo mniejsza,a moje ciało miejscami obolałe (kobiety wiedzą co mam na myśli). I znowu moja psychika protestuje.Ponadto może przyjść taki moment, że już nie da się obudzić we mnie tego co czułam kiedyś – i co wtedy? Im jestem starsza , tym mniej rozumiem dlaczego nauczanie Kościoła w zakresie antykoncepcji jest takie,a nie inne.Gorzej- mam poczucie krzywdy, jakiegoś gwałtu na własnej psychice i totalnej bezradności wobec niemozliwości zrozumienia dlaczego jedynie NPR . Ale najgorsze jest to,że właściwie nie ma się wyboru.

  3. ~gościówa

    „Kościół głosi, że naruszenie mocnego NPR byłoby podobną niemoralnością, jak naruszenie rozłąki w przypadku moich znajomych. I to jest właśnie niezrozumiałe. Ja widzę różnicę. Nie potrafię dojrzeć w naturalnych metodach podobnie silnego doświadczenia moralnego, które usprawiedliwiałoby rygoryzm nauczania.”Kościół odpowiedziałby ci, Artusie, że stosując antykoncepcję:a) Co prawda nie krzywdzisz konkretnej osoby, ale niemoralność twojego postępowania polega na naruszeniu abstrakcyjnej – przyznajmy – zasady celowości aktu małżeńskiego. Jest to coś w rodzaju „człowiek dla szabatu”. Szabat jako abstrakcyjna idea jest ważniejszy od tego, co człowiek właściwie z niego ma.b) Krzywdzisz konkretną osobę, mianowicie traktujesz swoją żonę jako „zawsze dostępną do użytku”. Koszmarne uproszczenie, ale często stosowane jako „argument” przez duszpasterzy.c) Jeszcze nie krzywdzisz konkretnej osoby, ale zwiększasz tego prawdopodobieństwo, albowiem podobno osoby stosujące antykoncepcję chętniej dokonują aborcji. Aha, i chętniej się rozwodzą. Kolejny „argument” duszpasterzy. Nie chce mi się tłumaczyć, co z nim jest nie tak, tylko rzucę hasło – nieuprawnione wyciąganie wniosków o związku przyczynowo-skutkowym ze zjawisk skorelowanych.d) Krzywdzisz konkretną osobę, bo antykoncepcja jest niezdrowa. Pigułki szkodzą żonie, a na lateks możecie dostać alergii. Oczywiście ten „argument” zupełnie pomija fakt, że NPR też dla wielu ludzi jest niezdrowe – doprowadza ich do nerwic i depresji. Tylko że Kościół – jak już wspominałam w komentarzu do poprzedniego wpisu – konsekwentnie ignoruje istnienie psychologii i traktowania problemów psychologicznych na równi z chorobami somatycznymi. Przemilcza się więc możliwość, że dla niektórych ludzi mimo wszystko zdrowiej jest ryzykować alergią bądź żylakami niż ryzykować nerwicą lub depresją.

    1. ~sobieszczak

      Coz to za upiorne wywody przytaczasz, Gosciowo …Wiem, ze zabrzmi to arogancko, ale nauczanie Magisterium w kwestii antykoncepcji zupelnie mnie nie przekonuje, uwazam je za chybione. Jego usprawiedliwianie na sile wbrew wlasnemu rozumowi to mentalnosc niewolnika, nie czlowieka wolnego.Dlatego ani mojej zonie, ani mnie nawet do glowy nie przyszlo sadzic, ze tzw. sztuczna antykoncepcja moze byc grzeszna …

  4. ~truten

    Wstrzemiezliwosc buduje ale … nie kazda z doswiadczenia widze ze seks jest lepszy, fajniejszy ciekawszy po okresie wstrzemiezliwosci tyle ze ta wstrzemiezliwosc wychodzi ze tak powiem naturalnie w wyniku toczacego sie zycia, obowiazkow, pracy itd.Ale niestety stosowanie ciężkiego NPR oznacza bardzo długa wstrzemiezliwosc rzedu 17-18 dni o czym sie niestety nie mowi otwarcie przy nauczaniu kosciola.(tez ciekawy temat do poruszenia) Do tego jest to wymuszona wstrzemiezliwosc ktora czesto niewpisuje sie w rytm zycia.A to poteguje problem.Wg mnie gdyby wstrzemiezliwosc wynosila tylko 6-7 dni to raczej by nie bylo problemu i wogole tego bloga bo to nie wstrzemiezliwosc jest tutaj problemem ale jej dlugosc.Ksiaza i publicysci katoliccy najczesciej lubią interpretowac to w systemie binarnym albo ktos akcpetuje wstrzemiezliwosc albo wspozyje codziennie a postawa posrednia nie istnieje.Aby zrozumiec problem malzenstw ksiezom proponowalbym taki eksperyment ze zostawilbym ich o chlebie i wodzie w pokoju pelnym najlepszych i najwykwintniejszych mies i wedlin ktore codziennie wymieniane sa na swieze i powiedzial ze nie moga tego jesc przez tydzien. Maja zyc o chlebie i wodzie plawiac sie w zapachu smakowitych potraw tak jak malzonkowie maja spac obok siebie bez seksu. Po tygodniu powiedzialbym im ze nie moga tego jesc jeszcze przez kolejny tydzien a po tym tygodniu jeszcze jeden tydzien diety. Dopiero w 4 tygodniu mogli by zaczac jesc ale tylko przez tydzien bo potem kolejne 3 tygodnie tortur.Moze po czyms takim ksiadz ktoremu opowiadam o 3 tygodniowej wstrzemiezliwosci u boku mojej zony rozumialby w jakiejs mierze o czym mowię?Niestety Kosciol nie przyjmuje do wiadomosci problemow malzonkow.Z drugiej strony gdyby jeszcze istnialo dobre i mocne uzasadnienie tej wymuszonej wstrzemiezliwosci to czlowiek by pewnie zacisnąl zęby i dal by rade. A jak by nie dal to by przynajmniej zalował ze nie dal rady.Tymczasem uzasadnienie wstrzemiezliwosci jest tak miałkie i niezrozumiale ze ciezko tutaj znalezc podparcie dla swojej udręki.Mysle ze malzonkowie zgodziliby sie na wstrzemiezliwosc gdyby na prawde wierzyli ze to ma sens, ze to buduje, ze robia cos na prawde wielkiego i pozytecznego.Niestety dla mnie prawda jest taka ze NPR to po prostu zasada dla samej zasady i nic z tego nie wynika. Poswiecenie malzonkow idzie na marne i niczemu nie sluzy. Dopuszczenie antykoncpecji nieporonnej niczemu przeciez nie przeczy, zadnym przykazaniom, dogmatom itd. wiara katolicka moze byc z zakazem i bez.Wracajac do pytania to uwazam ze wstrzemiezliwosc buduje ale krotka oraz dobrze umotywowana.W przypadku NPR wstrzemiezliwosc jest dluga i kiepsko umotywowana niestety.

  5. ~gościówa

    Podsunę jeszcze jeden problem do rozważenia na blogu.Pomijając wszelkie kościelne uzasadnienia zakazu antykoncepcji i pomijając ich słuszność lub niesłuszność – można zadać inne pytanie. Otóż przeogromna większość katolików stosujących NPR, a także większość katolików stosujących antykoncepcję, lecz spowiadających się z niej – tak naprawdę w swoim sumieniu nie rozumie, co robi grzesznego poza tym, że jest to wbrew „obowiązującej linii partii”. Innymi słowy, jedyne co „złego” widzą w swoim postępowaniu – jest to niezgodność z nauczaniem Kościoła.Kościół zaś promuje taką postawę – nawet jeśli nie wiesz, co jest w twoim postępowaniu złego, to spowiadaj się / słuchaj Kościoła dla świętego spokoju, bo i tak to on ma rację. Czy nie jest to w gruncie rzeczy demoralizujące? Wymiar moralny zła sprowadza się bowiem nie do osobistego doświadczenia moralnego, lecz to mechanicznego przystawania do „magicznych” przepisów.Nie wiem, czy zdajecie sobie sprawę z tego, jak bardzo jest to niebezpieczne. Człowiek wychowany w takim pojmowaniu zła będzie za zło uważał nie to, co wyrzuca mu sumienie, lecz to co podaje jakiś głos z zewnątrz. Taki człowiek staje się słaby, ponieważ jest nauczony zafałszowywać i ignorować własne doświadczenia: Cóż z tego, że moje sumienie mówi mi tak, skoro jego głos zupełnie się nie liczy? Liczy się tylko opinia z zewnątrz.A ponieważ życie psychiczne i życie duchowe jakoś zawsze się trochę zazębiają, to jest tak, że moralnemu doświadczeniu zła lub dobra zwykle towarzyszą człowiekowi szczególne emocje, dające sygnał „coś jest nie tak!” lub „jest dobrze!”. Jeśli jednak człowiek jest nauczony ignorować swoje doświadczenia moralne, to idzie z tym w parze spychanie, blokowanie, zaprzeczanie swoim emocjom. Dlatego ludzie nie rozumiejący nauki Kościoła czują się często psychicznie rozdarci, zdołowani, mają depresję. Bo czują się pod sankcją moralną zmuszeni rezygnować z własnych odczuć, na rzecz abstrakcyjnych „prawd” dyktowanych z zewnątrz.To też jest piękny temat do poruszenia dla psychologa.Ja, wbrew komplementowi Niezapominajki, psychologiem nie jestem. No, najwyżej domorosłym, hobbystą, w takim samym stopniu, jak jestem hobbystą-teologiem. Bardzo by się przydał głos prawdziwego psychologa na tym blogu!

    1. ~truten

      Nie do konca masz racje tzn w kwestii demoralizujacego wplywu wymogu posluszenstwa masz absolutna racje ale co do nauczania kosciola to nie do konca bo w Katechizmie znajdziesz zdanie ze nie mozesz postepowac wbrew swojemu sumieniu jezeli jest ono dobrze uksztaltowane.I to tez jest bardzo wazne.Byc moze tutaj twki klucz do rozwiazania malzenskich problemow z antykoncpecja ot po prostu mozna stwierdzic ze jakies 80-90% katolikow nie rozumie nauki i stosuje zgodnie ze swoim sumieniem antykoncpecje.Kiedys na opoce zadalem pytanie czy tzw. dobrze uksztaltowane sumienie moze niezgadzac sie z nauczaniem kosciola ? Niestety nie otrzymalem zrozumialej odpowiedzi.A to jest ciekawy temat co ma zrobic katolik ktory czarno na bialym widzi ze nauczanie kosciola jest blędne. Ma byc posluszny kosciolowi czy swojemu sumieniu ?Kosciol mowi ze ma byc i tak i tak.

      1. ~gościówa

        Tylko że w tym wytrychu „sumienie dobrze ukształtowane” widzę sprzeczność… Bo dzięki temu zawsze i każdemu może Kościół powiedzieć: „Nie kłóć się z Matką-Kościołem, bo to tylko znaczy, że masz źle ukształtowane sumienie”.Ja się osobiście wzdragam przed takimi popularnymi kościelnymi pojęciami, jak „formacja”, „kształtowanie sumienia”. Uważam, że ludzie dorośli nie są dziećmi i próby „formowania” ich czy „kształtowania” – są przemocą wywieraną na ich dojrzałości. Jasne, że można mówić o pracy nad sobą i o tym, że ktoś zmienił poglądy na pewne rzeczy, że pewne sprawy zaczął inaczej oceniać. Ale u dorosłych ludzi jest to kwestia DECYZJI, osobistej ZMIANY ZDANIA, a nie „zostania uformowanym”.Podkreślam tutaj opozycję aktywności oraz wewnętrzności wobec bierności i zewnętrzności. Bo w tej chwili jest tak, że jeśli jakiś katolik po długich studiach, dyskusjach i namysłach twardo nie zgadza się z Kościołem w pewnej sprawie – to jedyne co Kościół mu potrafi zaoferować, jest to: biernie czekać na cud, aż sumienie mu „się uformuje”.

        1. ~truten

          Mysle ze wlasnie nie ….Jest przeciez cos takiego w vademecum spowiednikow o błędnym osądzie sumienia (jakos tak) i ze wtedy czlowiek nie popelnia grzechuNie mniej jest to troche wtorna sprawa bo kwestia jest taka czy stosowanie antykoncepcji to grzech czy nie grzech.Z drugiej strony mozemy przyjac ze nauczanie o zakazie antykoncpecji jest OK ale po prostu kosciol nie umie tego uzasadnic a ludzie do konca zrozumiec. Tez mozna tak przyjac.Moze byloby to latwiejsze ????Co do formowania to nie zgadzam sie. Mysle ze formowanie ulatwia podejmowanie decyzji w wielu roznych sprawach a nie w jednej konkretnej.

          1. ~gościówa

            > Z drugiej strony mozemy przyjac ze nauczanie o zakazie> antykoncpecji jest OK ale po prostu kosciol nie umie tego> uzasadnic a ludzie do konca zrozumiec. Tez mozna tak> przyjac.> Moze byloby to latwiejsze ????Właśnie (na szczęście) nie. Chrześcijaństwo – dzięki swoim wczesnym powiązaniom z kulturą grecką i rzymską – jest religią znacznie bardziej racjonalną niż judaizm, z którego się narodziło. W judaizmie WSZYSTKIE 613 przykazań obowiązuje „bo tak” – i Żydzi nie widzą nawet sensu zastanawiać się nad ich uzasadnieniami. Dlatego też nie istnieje coś takiego, jak teologia żydowska. Żydowscy uczeni w piśmie roztrząsają bowiem przypadki ZASTOSOWANIA przepisów, lecz nie sam SENS tych przepisów. Tymczasem inaczej chrześcijanie: właściwie wszystkie rozstrzygnięcia Kościoła opierają się na jakichś racjonalnych uzasadnieniach (lub przynajmniej na próbach takowych uzasadnień). Właściwie, z religijnego punktu widzenia, chrześcijaństwo mogłoby istnieć również bez tak silnego stawiania na racjonalne uzasadnienia… Lecz postawienie na rozum było chyba dobrym wyborem i przyczyniło się do światowego sukcesu tej religii. Tylko, skoro powiedziało się A, to teraz trzeba powiedzieć B: Jeśli Kościół uznaje światło rozumu za światło Boże, tak że cała jego nauka stara się opierać na racjonalnych uzasadnieniach, to powinien jednocześnie przyznać, że szeregowy wierny ma tak samo dobry rozum, jak uczony teolog. Kościół chyba dawniej nie natknął się na ten problem z tego prostego powodu, że to właśnie warstwa duchownych była najbardziej wykształcona w całym społeczeństwie – i tym samym najbardziej wyćwiczona w racjonalnym myśleniu. Dopiero od niedawna nastały czasy powszechnej edukacji. Dopiero od niedawna staje się powrzechne irytujące wielu zjawisko, że w dyskusjach religijnych zwykły wierny potrafi zagiąć duchownego. A to będzie tylko narastać.

          2. ~sobieszczak

            Zgadzam sie. Tylko czy to, o czym piszesz, to rzeczywiscie istota chrzescijanstwa, czy tylko pierwsza, hellenska inkulturacja, ktora poprzez sw. Tomasza obecna jest, czy tez czasem raczej pokutuje do dnia dzisiejszego ?Ma to implikacje takze dla aktualnej dyskusji, jezeli chodzi np. o kwestie prawdy, czy nieomylnosci instytucji koscielnych.Pozwole sobie tu zacytowac T. Bartosia:”Prawda jest zmienna i czasowa, ta jedynie dostępna jest człowiekowi. Boska zaś, wieczna i niezmienna prawda, to przedmiot wiary (nie wiedzy). Mówić o niej możemy jedynie symbolicznie, przy pomocy analogii, metafory — taki jest język Biblii. Tomaszowi o wiele bliżej do współczesnych filozoficznych hermeneutów (są oni fundamentem postmodernizmu filozoficznego), aniżeli do nowożytnych absolutystów, broniących niezmienności i wieczności prawdy.”

          3. ~gościówa

            > Tylko czy to, o czym piszesz, to rzeczywiscie> istota chrzescijanstwa, czy tylko pierwsza, hellenska> inkulturacja, ktora poprzez sw. Tomasza obecna jest, czy> tez czasem raczej pokutuje do dnia dzisiejszego ?Moja (osobista, subiektywna) intuicja jest taka, że owszem – docenienie światła rozumu jest to coś, co należy do istoty chrześcijaństwa, pomimo że zostało ono w pełni odkryte i zastosowane dopiero kilkadziesiąt-kilkaset lat po Jezusie. Innymi słowy, nie popieram zasady „sola scriptura” w jej prymitywnej interpretacji lansowanej przez niektóre kościoły protestanckie – że jeśli czegoś nie ma explicite w Ewangeliach, to nie jest to istotą chrześcijaństwa. Odejście od magicznego traktowania przykazań „bo tak” w kierunku ich racjonalnego uzasadniania wcale nie oznacza pozbawienia tych przykazań boskości. Oznacza natomiast co innego – przesunięcie Boga z zewnętrznego „Nieba” do wnętrza człowieka. Każdego, indywidualnego człowieka. Uważam, że jest to ogromne osiągnięcie chrześcijaństwa i postęp w stosunku do judaizmu. A przy tym jest to najwcześniejszy chyba przykład uznania i wydobycia cząstek Bożego objawienia rozsianych również w innych kulturach (tu – w kulturze helleńskiej).

          4. ~sobieszczak

            Tez tak uwazam, o ile jednak racjonalnosc nie staje sie celem samym w sobie, przeslaniajac to, co Boskie, i stojac na drodze prawdziwemu spotkaniu czlowieka z drugim czlowiekiem i z Bogiem … To jeden z instrumentow, do wyjasniania rzeczywistosci sluzacy, nie mniej ale i nie wiecej …że jeśli czegoś nie ma explicite w Ewangeliach, to nie jest to istotą chrześcijaństwa.Nie sadze, by Objawienie wyczerpywalo sie w Ewangeliach i tradycji, slowem zamykalo sie w przeszlosci.

          5. ~sobieszczak

            Moze dwa przyklady sytuacji, gdzie moze bardziej wskazane byloby milczenie, a wiec teologia apofatyczna, zamiast problematycznych pseudoracjonalnych konstrukcji myslowych: wewnetrzna struktura Bozej Trojcy, prowadzaca do konfliktu z prawoslawiem (kwestia Filioque), badz kwestia dzieci nieochrzczonych, a wiec tzw. nimbus …

  6. ~Alosza Karamazow

    Skad sie biora te watpliwosci ludzi co do nauki Kosciola? Niezrozumienie nauki Kosciola? Czy Kosciol jest zacofany czy nauka, ktora prezentuje jest nie do pogodzenia z rzeczywistoscia?…Moim zdaniem, problem nauczania Kosciola w kwestiach moralnych polega na stosowaniu jezyka, ktory jest nieadekwatny do poruszanego problemu. Jezyk nauczania Kosciola w sprawach etyki seksualnej chociażby, nie powinien byc taki sam jak przy nauczaniu o dogmatach, czy w dokumentach prawa kanonicznego…Nie moze to byc jezyk urzedowy, bardzo zamkniety. Taki sposob wyrazania nauki moralnej prowadzi do sprzeciwu. Jezyk nauczania w tym wypadku powinien byc bardziej zachecajacy, otwarty.Powinien stawiac wysokie cele, ale podkreslac wpierw slabosc natury ludzkiej.To tak jak nie mozna wymagac od ludzi by mieli wiare jak gorczycy ziarnko…Tak samo nie mozna im narzucic by mieli sile duchowa by zachowywac NPR bez zadnych depresji czy frustracji.Natomiast Kosciol powinien pokazac droge i cel tej drogi.Oczywiscie, a wazna powinna byc przede wszystkim chec by ta droga isc…upadac ale isc…Problemem jest takze w zrozumieniu tego celu…i tutaj potrzeba juz rozmawiac na ten temat…szukac odpowiedzi w naszym sumieniu…ale i w nauce Kosciola…

    1. ~Niezapominajka

      Może trochę wbrew temu co poprzednio pisałam, napiszę teraz, że nie jestem generalnie przekonana, że antykoncepcja jest dobra i potrzebna. Chyba lepiej miały nasze babcie,mając 9 dzieci i troszcząc się całe życie tylko o innych. Były bohaterskie, bo nie miały WĄTPLIWOŚCI. Dla mnie zalecanie NPR (nawet narzeczonym na kursach przedmałżeńskich wręcza się książeczki do zapisywania obserwacji cyku…) jest pewnym PRZEGIĘCIEM, tak jakby Kościół wychodził naprzeciw postawie antykoncepcyjnej i mówił ” proszę, korzystajcie, to łatwe”. Dla mnie NPR jest takim PRZECHYTRZENIEM Pana Boga, czymś zimno wykalkulowanym. Przecież nie o to chodzi, żeby dzięki NPR nie mieć dzieci… W Humanae Vitae jest chyba trochę inaczej to sformułowane. Jest raczej zezwolenie na to, a nie zalecenie. Dla mnie fałszywie też brzmi zdanie o upadaniu i podnoszeniu się z grzechu, gdy jest mowa o spontanicznych małżeńskich pieszczotach, nie wpisujących się w NPR, i o przypadkach odstępstw od reguły „pełnego” stosunku. Nie widzę tu upadku! Gdy jestem zła na kogoś, gdy jestem leniwa itp. itd., dobrze czuję ten upadek, a tu nie. Więc zachodzę w głowę, o co tu chodzi. Wiem, wiem, mam nieprawidłowe sumienie, tak się to nazywa. A naprawdę ważne pytanie to takie: czy nie za dużą wagę KK przywiązuje do tych spraw? I czy nie za ostro ocenia jako grzechy ciężkie? Wydaje mi się, że jest tyle ważniejszych przewinień w relacjach małżeńskich.Każdy człowiek jest inny, każdy ma inny temperament. W małżeństwie trzeba się docierać. Trzeba brać za siebie nawzajem odpowiedzialność. Jeśli mąż ma duży temperament, a żona niekoniecznie, to myślę, że długie okresy postu dla męża będą problemem a dla żony nie. I ona musi wziąć pod uwagę też to, że on może ulec pokusie , że może być kuszony przez inną… Co z tego, że ona będzie świętą, ale bez męża, który sobie pójdzie w bok… Znam kilka takich przypadków. To życie, nie teoria. I stąd się biorą wątpliwości co do nauki Kościoła. A co do mnie, to mam raczej średni temperament i dużo różnych pasji niezwiązanych z seksem – mogłabym pewnie podpaść pod przypadek „winy nie ze swojej inicjatywy” i być usprawiedliwiona, ale czuję, że tu jest generalnie coś nie tak…

      1. ~mateola

        Ja mam, niezapominajko, podobne odczucia w kwestii narzucania NPRu małżeństwom. Uczy się je już u zarania, JAK NIE MIEĆ DZIECI. Tym samy wychowuje sie ludzi w przeczuciu, że dzieci wolno nie mieć, że decyzja o społodzeniu… właśnie, ze to jest NASZA decyzja… a gdzie pełne zawierzenie Bogu? Gdzie nasze „wypłynięcie na głębię”?Npr uczy, że Bogu nie można tak do końca ufać, bo jeszcze zasypie nas dziećmi i co my wtedy zrobimy… Gdybyśmy współżyli wg porzeb ciała, serca i wzajemnego oddania – nie mielibyśmy problemów z ciągnącą sie II fazą, z nierytmicznym współzyciem, z seksem na zapas, żeby sie III faza nie zmarnowała… za to niestety, nasze małżeństwa nie miałyby szans na umacnianie i na wzrost, pozbawione zbawiennego wpływu wstrzemieźliwości wymuszonej przez NPR…

        1. ~młoda żona

          >Ja mam, niezapominajko, podobne odczucia w kwestii >narzucania NPRu małżeństwom. Uczy się je już u zarania, JAK >NIE MIEĆ DZIECI. Tym samy wychowuje sie ludzi w >przeczuciu, że dzieci wolno nie mieć, Bo wolno! Kościół na dzień dzisiejszy wyraźnie mówi, że dzieci nie są pierwszym celem małżeństwa! Bo inaczej jak traktować chociażby małżeństwa niepłodne? Nie wierzę, że cel małżeństwa jest dla nich inny niż dla małżonków płodnych…>że decyzja o społodzeniu… właśnie, ze to jest NASZA >decyzja… a gdzie pełne zawierzenie Bogu? Gdzie nasze >”wypłynięcie na głębię”?Chwilka. NPR mimo wszystko w założeniu nie oddziela płodności małżonków od woli Bożej jakąś sztuczną granicą. Nie steruje tą płodnością. Tylko ją rozumnie wykorzystuje. W końcu Bóg „skonstruował” nas tak, że występują okresy niepłodne. I dał nam też rozum.>NPR uczy, że Bogu nie można tak do końca ufać, bo jeszcze >zasypie nas dziećmi i co my wtedy zrobimy… Mhm. A leczenie szpitalne i operacje to też jest brak zaufania w to, że Bóg nas uzdrowi? Dobry katolik powinien tylko się o uzdrownienie modlić, a ze zdobyczy rozumu nie korzystać, bo to świadczy o braku zaufania? Wydaje mi się, że mocno przesadzasz. (Chyba, że Twoja wypowiedź to była tak zakamuflowana ironia, że jej nie odczytałam 😉 – jeśli tak, to przepraszam za zbędny wywód).

          1. ~mateola

            Młoda żono – ironia w mojej wypowiedzi pojawiła się – na końcu. Gdy pisałam o braku zbawczego wpływu wstrzemięźliwości na małżeństwa żyjące w czasach przed wymyśleniem NPRu. Jak sobie ci biedni ludzie radzili bez mozliwości rozwoju i wzrostu?Ja jestem „starą żoną”. Przetrawiam NPR od lat, w różnych okolicznościach życiowych i mimo wielu lat poszukiwań spójności w dzisiejszym podejściu KK do prokreacji – nie mogę jej odnaleźć. Jako spójną, choć trudną, odczytuję za to encyklikę Casti Connubi. Tam człowiek jest wykonawcą woli Bożej i kropka. „Bóg nie nakłada na człowieka ciężarów, których ten nie może unieść.” A wolą Bożą jest, by małżeństwa współżyły – po to jest libido, zwłaszcza odczuwalne w okresie płodnym… W nauce o NPR widzę wiele nieszczerości. Z jednej strony otwartość na życie, z drugiej blisko 100% pewnośc metody… Faza niepłodności bezwzględnej… Jestem otwarta na przyjście gościa, ale mam pewność, że nie dostanie się do domu, bo zabite dechami.Nigdy nie twierdziłam, że dzieci są na pierwszym planie w małżeństwie. Na pierwszym planie jest rozwijanie jedności i miłości… jak to robić z npr, gdy np w wersji ścisłej masz 18 dni czekania i 9 dni na ową jedność? Może to cena za możliwość wpływania na stan liczebny rodziny?Gdzieś wpadłam na zdanie „NPR wypracował wspaniałe sposoby radzenia sobie z trudnościami, jakie niesie jego stosowanie”. Jednym z nich jest wmawianie ludziom, że cykliczna wielodniowa wstrzemięźliwość bez względu na okoliczności służy rozwojowi więzi małżeńskiej…I to są MOJE odczucia. Pozdrawiam

    2. ~Iftel

      Te wątpliwości biorą się z doświadczenia kryzysu w małżeństwie spowodowanego próbą zastosowania NPR. Jeżeli widzę destrukcyjne siły, które się wyzwalają wraz z próbą przycięcia nas do NPR-u – to, zadaję sobie pytanie czy zasady są słuszne. Moje doświadczenie im przeczy. Nie będę rezygnować z dobra mojego małżeństwa na rzecz zasady. Tak poucza mnie moje sumienie. Byłam teoretycznym zwolennikiem NPR-u. Nie miałam wątpliwości. Ale potem…….. zawarłam małżeństwo.Język… tak , masz rację, jest drętwy. Ale jestem człowiekiem dobrej woli. Zrozumienia dla ułomności słownika mi wystarczy. Inteligencji dla analizy dokumentów również. Wiedzę o NPR mam większą, jak sądzę, niż niejeden ksiądz. Nie tu leży istota problemu.

      1. ~otssyd

        Ta odpowiedź powyżej odnosi się do tekstu Aloszy (nie lubię tego układu komentarzy na onecie). Niezapominajko, coś w tym jest. Może „okrutna” w swojej surowości encyklika Casti connubii była bardziej spójna. (Proszę tego nie zrozumieć jako mojej akceptacji dla nauki pozwalającej współżyć małżonkom tylko w sytuacji, w której gotowi są powołać do życia potomków). Jednak taka nauka przynajmniej miała logiczny sens. Obecna zaprzecza mojemu rozumowi.

        1. ~Niezapominajka

          Być może coś zaczynam rozumieć… W Humanae Vitae jest taki tekst, że Kościół rozumie, że w dzisiejszych czasach wychowanie licznego potomstwa może być ciężarem ponad siły i wobec tego zezwala na NPR. Potem dodaje, że wstrzemięźliwość buduje… Te uwagi o zaletach wstrzemięźliwości dodaje chyba po to,żeby trochę się usprawiedliwić… Casem, gdy ktoś się za bardzo tłumaczy z jakiejś trudnej decyzji i robi to pokrętnie, ludzie podejrzewają od razu, że pewnie nie ma do tego przekonania. Kościół pozostawia ludziom na barkach branie odpowiedzialności za odpowiedzialne rodzicielstwo, mówi : zmagajcie się sami z tym, żeby wyliczyć ile możecie mieć dzieci. My dajemy wam ” furtkę” i umywamy rączki.Czasem mam wrażenie, że Pan Bóg wystawia ludzi na próbę. Tym, którzy bardzo pragną wielu dzieci daje jedno albo wcale… I odwrotnie.Trochę odbiegnę od tematu, zresztą może to też jest ” na rzeczy”. Ostatnio widziałam dziecko z probówki., nastoletniego chłopaka. I zmieniłam zdanie. Dotąd myślałam sobie: po co to, tyle jest dzieci do wzięcia! Ale ten chłopak jest rewelacyjny. Z daleka widać, jak kocha swoich rodziców. I tu docieramy do sedna: dziecko powinno być UPRAGNIONE! Nie ilość dzieci, nie wierność zasadom NPR, ale MIŁOŚĆ. I to się zaczyna zgadzać.

          1. ~Niezapominajka

            Jeszcze dokończę poprzednią myśl. Papież Paweł VI męczył się nad HV samodzielnie i samotnie, przynajmniej na koniec. Czy Go Duch Św. wspomagał? Trzeba wierzyć,że tak. Ale wyszło, jak wyszło.”Jedyne czego jestem pewien, to moich wątpliwości” -takie zdanie czasami cytują w Radiu Józef. Chyba lepiej mieć wątpliwości i szukać ciągle na nie odpowiedzi niż być ślepo posłusznym i w razie odkrycia, że jednak się miało rację, „pluć sobie w brodę”. Już chyba lepiej zaryzykować, że się popełnia błąd i jak się to pozna- przyznać się do błędu.

  7. ~zmk

    Pan Sporniak może umieścić jeszcze dziesiątki takich wpisów na swoim blogu, a my możemy je skomentować. Tylko co to da? Co z tego, że jesteśmy przekonani o swojej słuszności? Pójdziemy demonstrować? Pod Watykan? I kto nas wysłucha?Pozostaje poczucie ogromen bezsilności i coraz wieksze zniechęcenie, bo w moim odczuciu Kościół bardziej obchodzi litera prawa niż prawdziwe odczucia jego wiernych….

    1. ~patalog życia

      Jeżeli dwoje ludzi ma chęc na sex to niech sie stosunkóją ażbeda miec dosyc a innym moralistom wara od tego czego tak wszyscy uczepili się seksu a jeszcze z zdemoralizowanym kosciołem gdzie pedałow jest pełno a pedofili jeszcze więcej już niemówiąc o molestowaniu.Itacy moralisci i dewiatanci chcą sprowadzic sex do prorekcji ale przed slubem i inne duperele. to tak jak złodziej zakazóje złodziejowi krasc.Ludzie w jakiej ciemnocie żyjecie czytając nauki kosciola o seksie to jest DEBILIZM I WCISKANIE KITU LUDZIOM a sami jak się łajdaczą.

    2. ~gościówa

      > Pan Sporniak może umieścić jeszcze dziesiątki takich> wpisów na swoim blogu, a my możemy je skomentować. Tylko> co to da? Co z tego, że jesteśmy przekonani o swojej> słuszności? Pójdziemy demonstrować? Pod Watykan? Jeśli dobrze rozumiem intencje Pana Redaktora, to właśnie ten blog jest pewnym szczególnym sposobem „demonstrowania pod Watykanem”. Tym silniejszym, że firmowanym przez czasopismo katolickie.Pomysł dobry, ale jeśli taka debata świeckich nie skutkuje w krajach zachodnich, gdzie stosunki wierni-hierarchia są dużo bardziej partnerskie, to chyba też nie poskutkuje w Polsce. Albo inaczej: Poskutkuje tylko w takim stopniu jak na Zachodzie, tzn. szeregowi księża dadzą się przekonać, że zakaz antykoncepcji jest bez sensu. Ale do faktycznych decydentów na górze to nie trafi. Cóż, próbować zawsze warto – przynajmniej dla głośnego sformułowania problemu.A propos, wspominałam już o potrzebie zaproszenia na tego bloga psychologów. Ale właściwie warto by tu zaprosić przede wszystkich samych decydentów. Sądzę, że w dzisiejszych czasach już paru biskupów w Polsce potrafi się posługiwać internetem. Co Pan na to, Redaktorze?

      1. ~Iftel

        A czego oczekujesz Niezapominajko od psychologa – że opowie Ci o kształtowaniu sumienia? Ja jestem takim ukrytym mgr psychologii – ale zbyt dobrze zdaję sobie sprawę z tego kiedy można ex katedra w imieniu dorobku psychologii się wypowiadać, a kiedy mówimy -my jako my -ludzie po prostu (przy okazji psychologowie).Warto wiedzieć, że znaczna część psychologii „odcina” tzw sferę neotyczą (tak za Franklem bywa nazywana sfera duchowa w psychologii) i to co mówi o człowieku mieści się wtedy w ramach podejścia monistycznego (monim materialistyczny). O człowieku stanowi w tym ujęciu sfera psychiczna i biologiczna. W takim ujęciu wiedza psychologiczna nie poddaje się absolutyzacji (nie mówi nam o doświadczeniu przez człowieka egzystencji wraz z wolnością, odpowiedzialnością, doświadczeniem Sacrum).Po co ten wstęp? Kiedy w takim ujęciu będziemy mówić o poczuciu winy np związanej ze stosowaniem antykoncepcji – dla niejednego psychologa będzie to problem o równej wadze co poczucie winy człowieka chorego na nerwicę natręctw, który nie umył danego dnia 10 raz rąk. Czy w ogóle w ramach psychologii możemy powiedzieć o kategorii wolnej woli. (Niekoniecznie, a zatem jak mówić o grzechu i sumieniu?). To nie znaczy, że nie ma wolnej woli, sfery duchowej (neotycznej). Być może jednak psychologia, której wiele nurtów opiera się o badanie losowych prób i wnioskowanie zaobserwowanych w nich zjawisk na populację (upraszczam tu kwestie metodologiczne, pomijam psychologię transpersonalną) nie ma narzędzi, żeby o tej sferze mówić. Za często psychologowie mówią o swojej wierze i osobistych poglądach pod płaszczykiem psychologii i w obszarach, których ona nie dotyczy.Przepraszam za literówki -młodszy owoc mojego rzekomego „zamknięcia na życie” związanego ze stosowaniem antykoncepcji szaleje.

        1. ~gościówa

          Chyba zwracasz się do mnie (Gościówy), a nie do Niezapominajki.To co mówisz o oddzieleniu sfery „wpływów” psychologii i religii – jest mi znane również z rozmów z psychologami. I właśnie z tych rozmów wnoszę, że jest to podział niekiedy sztuczny. Albo raczej: nie tyle rzeczywisty rozdział kompetencji, co rozejm dla świętego spokoju, aby sobie nie wchodzić w drogę.Mam wrażenie, że jeśli do psychoterapeuty przyjdzie pacjent mający poczucie winy z powodu niepogodzenia się z kościelną etyką seksualną, to psychoterapeuta może mu zaoferować 2 rzeczy: Albo potraktować jego problem na równi z nerwicą natręctw i leczyć – a więc potraktować nauczanie kościoła jako czynnik w gruncie rzeczy chorobotwórczy – albo odesłać do księdza, zasłaniając się rozdziałem kompetencji pomiędzy psychologią a religią. Łatwo jest powiedzieć pacjentowi: no to wybierz – albo uwolnij się od Kościoła i poczuj satysfakcję z tego, że już nie ciąży na tobie jego nauczanie (ale będziesz mieć dyskomfort życia poza Kościołem), albo zdecyduj się świadomie na posłuszeństwo Kościołowi – będziesz mieć dyskomfort związany z zachowywaniem jego nauki, ale też satysfakcję z bycia wiernym swoim zasadom. Tylko chyba w rzeczywistości wybór nie jest taki prosty… Na tym blogu widzę ludzi, którzy nie chcą się zdecydować ani na jedno, ani na drugie.

          1. ~Iftel

            Gościówo faktycznie to Tobie odpowiadam, przepraszam. :)Dla mnie to nie wymijająca odpowiedź psychologii, tylko uczciwa odpowiedź psychologii. Gdyby ktoś wybierając się w podróż międzyplanetarną obrał sobie za wehikuł helikopter, czy to by było adekwatne do możliwości tej maszyny? Psychologia po prostu nie ma narzędzi żeby jako nauka wypowiadać się na pewne tematy. Kiedy się tego nadużywa to możemy spotkać psychologa, który a priori np. założył, że homoseksualizm jest dobry (mniejsza tu o homoseksualizm, to tylko analogia) i używa argumentów psychologicznych występując ex katedra aby to udowodnić. I obok drugiego, katolickiego, który założył inaczej, a teraz żongluje badaniami, aby psychologią swoją odpowiedź podrasować. Bardzo czuła jestem na punkcie rozdzielenia: Teraz mówię jako X.Y, a teraz mówię, co badania w obrębie psychologii mówią na dany temat. Z metodologią badań można dyskutować. To z istoty tworzenia nauki wynika. Psychologia nie jest obszarem wiary, tylko falsyfikowania teorii, ścierania się i dopełniania paradygmatów.Acha. Psychoterapia to nie psychologia. Psychoterapia to sztuka (sztuki różnych szkół) o charakterze praktycznym, oparta o ukryte założenia co do kondycji człowieka, jego dobrostanu. Może co najwyżej przyznawać się do swoich założeń przyznawać, albo udawać obiektywizm. (O tym Jaspers bodajże pięknie pisał).

  8. ~alex

    miłosc i sex to jedno i bardzo wazne.. ale sex sam to juz nie…ale kazdy zyje tak jak lubi, ale jesli tylko jedna osoba nie chce, to druga moze miec ochote i poszukac gdzie indziej „szczescia” wiec lepiej nie wychodzic za mąż 😛 za szybko 😉 zapraszam http://ksiazzzka.blog.onet.pl/

  9. ~Rem

    Witam!Ciżęko przyznać, ale w wieku 28 lat pierwszy raz dowiedziałam się – z tego blogu – o zakazie „pieszczot zaangażowanych” w okresie płodnym. W swojej naiwności sądziłam, że jeśli małżonkowie podjęli zasady czystości przedmałżeńskiej i potem zobowiązanie wspólnego życia, akceptują NPR i zakaz antykoncepcji sztucznej, pragną i wychowują dzieci, to co jeszcze można w ich pożyciu regulować??? Boli mnie ta sprawa, bo według mnie taka ogromna kontrola nie szanuje godności człowieka. Dochodzi też pytanie mniejszej wagi, ale jednak: Czy wobec tego grzechem jest też seks oralny czy inne formy seksualnego aktu małżeńskiego, które nie kończą się „klasycznie”, zespoleniem, choć oboje małżonkowie doświadczają rozkoszy?…Chciałabym, aby Kościół uczył nas szacunku do świętości życia i przekazywania życia – a tym jest też budowanie więzi małżeńskiej. Nie chciałabym, aby nauczanie Kościoła spowodowało, że seks będzie się kojarzył wyłącznie z grzesznością. Nawet jeśli to seks odpowiedzialny – dwu kochających się osób, które podjęły zobowiązanie wspólnego życia aż do śmierci, chcą potomstwa, mają je?

    1. ~gościówa

      No to pogrążę cię do szczętu.Wedle teologów moralnych, obowiązuje zasada „sperma w pochwie”. Czyli małżeństwo może robić wszystko, byle – jeśli mężczyzna miał wytrysk – sperma znalazła się w pochwie.Aha, chyba jednak nie wszystko, bo również nie wolno doprowadzać samej kobiety do orgazmu.Tylko nie pytaj, dlaczego oni tak uważają.

      1. ~Rem

        Dziękuję!!pytać będę, bo nie chcę być ani kobietą cierpiętniczką, ani katoliczką na pozór… więc zapytam – czy tak uważa Magisterium Kościoła? (Teolodzy moraliści niekoniecznie muszą się mu równać.) Czy jest to rada, do której wierni stosują się według sumienia, czy nakaz Kościoła, którego przekroczenie wiąże się zawsze z grzechem – ciężkim?I co mają zrobić wierni, którzy się w sumieniu z tym nie zgadzają? Pytania niemożliwe, wiem.Byłabym wdzięczna, gdyby odpowiedzi podjął się też jakiś autorytet Kościoła…Pozdrawiam!

      2. ~Artur Sporniak

        To nie jest do końca w szczegółach tak, jak to przedstawia Gościówa. Badałem problem w różnych szczególnych sytuacjach, pytałem kompetentne osoby. „Sperma w pochwie” zależy jednak od okoliczności. Choć nie mam tu jeszcze pełnego rozeznania – nauczanie nie jest do końca jasne. Zainteresowanych odsyłam do wątku „Kościół, seks i niepełnosprawność” na forum http://www.naturalnemetody.fora.pl.http://www.naturalnemetody.fora.pl/kosciol-seks-i-niepelnosprawnosc-t938.html

        1. ~Artur Sporniak

          Nie wiem dlaczego adresy linków są w komentarzach nieaktywne…Czyżby Onet był zazdrosny :)Wątek znajduje się w dziale „Inne problemy z npr”.

        2. ~Rem

          Panie Arturze, nie chodziło mi o małżonków niepełnosprawnych. Tzn dokładniej – chodzi mi o wszystkich małżonków, tych zdrowych też. Dręczy mnie to pytanie – czy trzeba naprawdę aż do takiego stopnia kontrolować pożycie małżeńskie?? Przecież małżeństwo katolickie to para, która (z definicji) przeszła przez okres czystości przedmałżeńskiej, nie stosuje antykoncepcji, lecz NPR, pragnie lub już ma dzieci. (Nie mówię tu o osobach, które pobierają się w kościele dla szyku i tak naprawdę nie stosują tych zasad.) Jest to według mnie para ludzi, którzy udowodnili i udowadaniają, że są ZA ŻYCIEM.Moje sumienie i osąd mówią mi, że zasada (o której pisze Gościówa) traktuje taką parę, jakby kierowali się oni wręcz przeciwnymi wartościami i chcieli się tylko „używać”!! Będę wdzięczna za linki lub tytuły książek, gdzie Magisterium tłumaczy swoje stanowisko w tej sprawie.Dziękuję!

    1. ~Rem

      I jeszcze jedno pytanie do pytania poprzedniego (bardzo mnie osobiście interesującego): czy katolik może zdecydować się na ślub kościelny, jeżeli w duchu nie zgadza się z NIEKTÓRYMI zasadami nauczania kościoła co do pożycia małżeńskiego, np abstynencja „twarda” w okresie płodnym czy choćby inne formy aktu seksualnego, już nie ważne w jakim okresie???Paradoks: katolik będący przeciwko aborcji i antykoncepcji, chcący stosować NPR, pragnący rodziny i dzieci – nie może w tym wypadku być hipokrytą i znajduje się w tym momencie poza Kościołem…

      1. ~sobieszczak

        Mnie natomiast bardzo ciekawi kwestia, dlaczego wiekszosc osob na tym forum wymaga JENDOZNACZNEJ odpowiedzi na stawiane pytania, obawiajac sie w przeciwnym wypadku wykluczenia z Kosciola ? Przeciez nawet KK w Polsce ma wiele obliczy, jest w nim i Hryniewicz, i Rydzyk, i Bartos …Czesto sie mowi o „hermeneutycznym paradygmacie” naszych pluralistycznych czasow …. Skad ten lek przed roznorodnoscia, przed Kosciolem polifonicznym, przed prawdziwa wspolnota wiernych ?

        1. ~Rem

          Bardzo ciekawa wypowiedź. Jestem za…Kościół jest różnorodny, lecz w pewnych sprawach mówi jednym głosem. Do tego w życiu sakramentami – a z tymi wiąże się temat blogu i dyskusji – dochodzi do wyborów wymagajacej jednoznacznej odpowiedzi. Tak – tak, nie – nie. Więc: gdzie jest granica grzechu w poruszanych przez nas sprawach (czy jego „ciężkości”)? Po jakich zachowaniach małżonkowie nie mogą przystąpić do komunii? I czy wreszcie można świadomie i uczciwie zawrzeć ślub w KK, nie akceptując w 100% głoszonych przez niego zasad pożycia małżeńskiego?…(Osobiście wolałabym, aby jak najmniej w tych decyzjach było kościelnych paragrafów, a jak najwięcej – uczciwego sumienia, ale…)

          1. ~sobieszczak

            Sadze, ze na pytanie, gdzie jest granica grzechu czlowiek dojrzaly musi sobie odpowiedziec SAM. Gdyz pelnie motywow postepowania znac moze tylko on … i oczywiscie, Bog. Podobnie rzecz ma sie z sakramentami, jezeli traktowac je jako znaki, na Boga samego wskazujace. Gospodarzem Eucharystii, tym, ktory do Stolu Panskiego nas, grzesznikow, zaprasza, jest Chrystus, a nie zaden Kosciol, czy zgola kler.

          2. ~Artur Sporniak

            Odpowiadam Rem:Sprawy przez Panią poruszane są trudne i nie da się na nie odpowiedzieć „jednym zdaniem”. Proszę zaglądnąć do tekstu „Sumienie a głos Kościoła”, do którego link zamieściłem obok w „Tekstach o małżeństwie”. Pomysł, by na blogu zamieścić linki do tekstów doktrynalnych zrealizuję niebawem.

          3. ~Rem

            Dziękuję panu bardzo za odesłanie do artykułu, tekst rzeczywiście otwiera wiele możliwości przemyśleń i rozmowy ze spowiednikiem! Zdaję sobie sprawę, że nie można tego załatwić jednym zdaniem, trzeba raczej przygotować się do długiej drogi poszukiwań. Próbowałam też sama poszukać tekstów doktrynalnych. Co dołączyłby pan do listy:- Katechizm Kościoła Katolickiego- „Human Vitae”- „Persona humana”- „Familiaris consortio”- „Miłość i odpowiedzialność”?Za linki będę bardzo wdzięczna, mieszkam obecnie za granicą, więc nie mam dostępu do bibliotek diecezjalnych itp, a przygotowuję się do narzeczeństwa z człowiekiem poza jakimkolwiek wyznaniem, nieochrzczonym itp – więc zasady etyki małżeńskiej Kościoła Katolickiego wymagają w naszej sytuacji przedstawienia niejako od zera, racjonalnego i ze źródeł. Pozdrawiam!

          4. ~Artur Sporniak

            Dołożyłbym jeszcze Vademecum dla spowiedników, list do rodzin JPII „Gratissimam sane” oraz Kodeks Prawa Kanonicznego. Duży zbór dokumentów (m.in. dwa pierwsze dokumenty) znajdzie Pani na stronie o. Knotza – link znajduje się obok na skrzydełku, ale podam też tu:http://www.szansaspotkania.net/index.php?page=2732Kodeks Prawa Kanonicznego jest dostępny online (kanony o małżeństwie od 1055 do 1165). O tyle jest on chyba w Pani przypadku istotny, gdyż precyzuje możliwość zawarcia małżeństwa z osobą nieochrzczoną. Warto też wpisać w google „małżeństwo mieszane” – wyskoczy wiele tekstów.Życzę wszystkiego dobrego

        2. ~gościówa

          > Mnie natomiast bardzo ciekawi kwestia, dlaczego wiekszosc> osob na tym forum wymaga JENDOZNACZNEJ odpowiedzi na> stawiane pytania, obawiajac sie w przeciwnym wypadku> wykluczenia z Kosciola ? Przeciez nawet KK w Polsce ma> wiele obliczy, jest w nim i Hryniewicz, i Rydzyk, i Bartos> …Jeśli chodzi o mnie, Sobieszczaku, to serdecznie popieram Kościół różnorodności. Jednak nie jestem ślepa i dostrzegam podstawowy problem: W tym „różnorodnym” Kościele spowiadają, msze odprawiają, na ołtarze wynoszą ludzie związani wyłącznie z jedną opcją.Judaizm ma w sobie coś, co mi się szalenie podoba: Co rabin to zdanie. Jeśli nie podoba ci się nauczanie twojego rabina, możesz go zmienić na innego. Judaizm jest religią kompletnie zdecentralizowaną.

          1. ~sobieszczak

            Nie calkiem chyba, Gosciowo. Waclaw Hryniewicz OMI jest przeciez kaplanem, Karl Rahner byl jezuita …Natomiast zgadzam sie co do tego, ze osoby te byly i sa marginalizowana mniejszoscia, i ze pojecie dialogicznosci Kongregacji ds. wiary wydaje sie byc zupelnie obce …

          2. ~gościówa

            No co tu dodawać? Że Bartoś nie jest już dominikaninem, Obirek jezuitą, Węcławski przestał być księdzem, Küng ma zabronione wypowiadać się w imieniu Kościoła… Co na to odpowiedzieć? Że w Kościele różnorodność owszem, ale tylko wśród szeregowych wiernych, bo takich i tak się nie upilnuje i nie wiadomo, czy oni są jeszcze w Kościele czy już poza… Dziwnym trafem – broń Boże różnorodności wśród kasty uprawnionej do nauczania w imieniu Kościoła. Jak chcą się „pięknie różnić”, to tylko zdegradowani do szaraczka.

          3. ~xyz

            Kościół polski tkwi jeszcze w komunie. Jest jednolity, niepodzielony, wielki, mało elastyczny, skostniały. Kościółowi polskiemu potrzeba reform. Tak to widzę z zewnątrz

          4. ~sobieszczak

            Kosciol polski ma te same problemy co powszechny KRK, co prawda wystepuja one w nim czasem w stopniu karykaturalnie przejaskrawionym …. np. arogancja hierarchii i ubezwlasnowolnienie swieckich. Dla mnie, jako dla osoby nie zyjacej w Polsce, szokujace jest u dyskutantow nawet tego forum de facto stawianie znaku rownosci miedzy Kosciolem a klerem czy hierarchia …

          5. ~gościówa

            > Dla mnie, jako dla osoby> nie zyjacej w Polsce, szokujace jest u dyskutantow nawet> tego forum de facto stawianie znaku rownosci miedzy> Kosciolem a klerem czy hierarchia …A w jakim kraju się takiego znaku równości nie stawia?Nawet w krajach niemieckojęzycznych, które są takie „do przodu” – niektórzy wierni musieli założyć ruch „My jesteśmy Kościołem” (nb. ustawicznie wojujący z hierarchią), więc chyba nawet tam nie jest dla wszystkich jasne, kto jest Kościołem.

          6. ~sobieszczak

            Nie chodzi tu wlasnie o to, ze jedni mieliby byc Kosciolem, a inni nie. Sprawa polega moim zdaniem na formie dyskusji wewnatrz- i miedzykoscielnej i zalozeniach, ktore ja czynia niemozliwymi – jednym z nich jest przekonanie o wlasnej nieomylnosci i wylacznosci, czyli ekskluzywizm.

  10. ~stary kawaler

    Antykoncepcja to czubek góry lodowej, są poważniejsze problemy z Nauczaniem Kościoła, choć widać tu wyraźnie arbitralność. Za czasów Pawła VI toczyła się przecież w Kościele na ten temat wielka dyskusja. Skąd możemy wiedzieć, na ile jej wynik jest owocem działania Ducha Św., a na ile ludzkiej niedoskonałości? (Czyż konsekwentna prokreacyjność życia intymnego nie powinna oznaczać raczej konieczności stosowania odwrotności tzw. naturalnych metod regulacji poczęć i dążenia do zrównania liczby małżeńskich aktów płciowych z ilością poczęć i oczywiście zrezygnowanie z tej sfery życia, kiedy kobieta staje się niepłodną? A czy małżonkowie jakikolwiek wzajemny kontakt cielesny powinni kończyć w „sposób naturalny” poprzez odbycie przymusowo stosunku, aby nie popaść w konflikt z Nauczaniem? Czy wolno im się np. „bezkarnie” całować, skoro to nie jest czynność prokreacyjna? Takich pytań można zadawać bez liku. Tutaj naprawdę można zwariować!) Symptomatyczne jest, że w Kościele nie mówi się o „potrzebach seksualnych”. Katolik nie powinien mieć „potrzeb seksualnych”, a tym bardziej ich zaspokajać. Również określenie „życie seksualne” nie jest chyba adekwatne do doktryny katolickiej. Zamiast „życia seksualnego” winniśmy mieć „życie rodzinne”, a jeśli już pojawia się seks, to ma służyć prokreacji, a w najgorszym razie do umacniania więzi małżeńskiej, jako wyraz doskonałego wyrażania miłości. Ale człowiek nie może wysiłkiem woli motywowanej potrzebą zbawienia oszukać swojej natury i jeśli nie podejmuje świadomej decyzji życia w celibacie i związanego z nią samoograniczenia, zawsze będzie dążył do realizacji tej potrzeby. Kościół uzasadnia swoje poglądy koniecznością wprowadzenia w tą sferę życia określonego ładu, ale kryterium moralnego usankcjonowania seksu, jeśli nie jest nim bezpośrednio prokreacja, to napewno jest nim fakt zawarcia ważnego małżeństwa kanonicznego i rezygnacja z antykoncepcji. Przy takim kryterium w skrajnym przypadku nawet gwałt kanonicznego męża na swojej kanonicznej żonie, jeśli tylko nie towarzyszy temu stosowanie jakiegokolwiek środka antykoncepcyjnego, należy chyba uznać za święte misterium miłości małżeńskiej. Oczywiście wszyscy mieszkańcy tego padołu, którzy z jakichkolwiek powodów nie przystąpili do VII Sakramentu, albo przystapili w taki sposób, że jest on nie ważny, a nie żyją w celibacie, powinni mieć świadomość „życia w grzechu”… Warto mieć przynajmniej świadomość jaka jest skala zjawiska i poziom kontestacji oraz co by było, gdyby te obostrzenia powszechnie wdrożyć w życie – zapewne zapanować musiałby dość powszechny celibat i trudno tu, moim zdaniem, nie spytać, czy aby napewno o to chodzi Panu Bogu… Jeśli księża powiadają, że ludzie nie zdają sobie sprawy, co robią, związując się ze sobą niesakramentalnie, to ja mam ochotę zauważyć, że księża chyba do końca nie zdają sobie sprawy, jakiej opcji muszą bronić. W szczególności nie zdają sobie chyba sprawy z tego, że zgodnie z Nauczaniem Kościoła Katolickiego, ażeby być razem, a nie osobno, ani nie potrzeba, ani nie wystarcza darzyć się choćby najwspanialszym uczuciem i wzajemnym szacunkiem. Potrzeba natomiast i wystarcza związać się sakramentalnie i zrezygnować z antykoncepcji. A więc nie jest ważne to, co jest zgodne z naszymi najskrytszymi pragnieniemi i szczytem wspaniałości ludzkiej natury, lecz to, co jest zgodne z surową doktryną, choćby było to dla nas koszmarem. Małżeństwo sakramentalne przedstawiane nam jest, jako cudowne połączenie erosa z agape, lecz jeśli nawet nie ma ani jednego, ani drugiego, nie przestaje ono być święte i nienaruszalne, z kolei najwspanialsze nawet połączenie tych obu aspektów związku bez sakramentalnego przypięczętowania, nie ma dla Kościoła (a czy również dla Boga?…) żadnego znaczenia. Zważyć przy tym należy, że zdecydowana większość par na świecie żyje w kanonicznym konkubinacie i nie sposób moim zdaniem nie spytać, jaka jest użyteczność właśnie takiego kryterium podziału na związki „złe” i „dobre”. Nie wiem także, czy jest zasadne wymaganie od wszystkich, ażeby do chwili sakramentalnego „Tak!” być istotą aseksualną. Nie pożądać, nie marzyć, broń Boże nie mieć fantazji erotycznych, oczywiście nie masturbować się, wogóle nie patrzeć na narzeczoną, ani na żadną inną kobietę jako na obiekt pożądania, nie mówiąc już o jakimkolwiek kontakcie cielesnym o zabarwieniu erotycznym. Być konsekwentnie zimnym, po to by nagle stać się gorącym i poczytywać sobie za przejaw własnej słabości i „nieuporządkowanych pragnień” wszelkie odstępstwo od tej reguły. (Można taką postawę uznać za jeden z warunków ważności spowiedzi przedślubnej, a tym samym i samego małżeństwa…) W małżeństwie też obowiązują znane i wcale nie łatwe reżimy. Oczywiście w razie śmierci, lub odejścia współmałżonka znów powinniśmy w jednej chwili oziębnąć do absolutnego zera, niczym włączany i wyłączany jakimś przyciskiem mechanizm, a nie żywa, czująca, cierpiąca i kochająca istota i znów wszelkie uchybienia takim wymogom poczytywać sobie za grzech. Czy to wszystko nie zakrawa na niedorzeczną nadregulację? Czy nie wygląda to na stawianie nam celowo poprzeczki, której nie jesteśmy w stanie przeskoczyć, po to, żebyśmy ciągle żyli w poczuciu winy? Czy za takie uchybienia, za to, że nie działamy na podobieństwo owego mechanizmu, Pan Bóg rzeczywiście się na nas śmiertelnie obraża, nie uwzgledniając nawet okoliczności dopuszczenia się przeróżnych czynów?… Czy rzeczywiście wszystki przypadki odstępstw od tych surowych obostrzeń musimy poczytywać sobie za „słabość”?… Czy Bóg może wymagać od nas, abyśmy postępowali wbrew własnej naturze, której On jest przecież Autorem? Ale cóż, na to odpowiedzi również brak, a jedynie przywołanie do porządku: „Jeśli zgrzeszyłeś, powinieneś się wyspowiadać, żałować, zadośćuczynić itd., znasz reguły, nie dyskutuj, nie pytaj, nic się więcej nie dowiesz itp. itd.”Ja mam mocne podstawy, ażeby skonstatować, że Bóg raczy wiedzieć, czy moich rodziców rzeczywiście „Bóg złączył”… Tak się również potoczyło moje życie, że dane mi było zakosztować jakże gorzkiego smaku nie-miłości spod znaku radykalnego feminizmu, co stało się źródłem dotkliwych traumatycznych przeżyć i niestety także refleksji wpisujących się znakomicie w moje „wątpliwości na temat wiary”, bo przecież dobrze wiem, co powiedziałby mi dziś Kościół Powszechny, gdyby już wypowiedziane zostało sakramentalne: „Tak!” i wiem także, że byłoby to zupełnie nieadekwatne do sytuacji, w jakiej się znalazłem. Przeżyłem koszmar, ale na szczęście udało mi się zerwać niezwykle szkodliwy dla mnie związek. Z drugiej strony ja… kochałem tylko „do czasu”, a przecież miłość to jest DAR!… Jak więc można ocenić moje moralne prawo do ewentualnego nowego związku?… Czy to nie jest pomysł na szczęście „rodem z brazylijskich seriali”, jak pewien gorliwy kapłan był łaskaw określić ponowne małżeństwa cywilne rozwodników? Czy może winienem pospołu z moim bliźnim – rozwodnikiem, jeśli zawiodło uprawianie propagowanej przez psychologów związanych z Kościołem „komunikacji małżeńskiej” (która w danym przypadku, jak i w wielu innych, może przypominać „leczenie” raka aspiryną, raka, którego trzeba wyciąć, albo… umrzeć!), uznać się za „samotnego bez wyboru” i żyjąc w celibacie dochowywać jakiejś dziwacznej „wierności” osobie, od której tyle złego doświadczyłem, która nigdy mnie nie kochała i z którą nie chcę mieć nic wspólnego, świadom tego, że od owego bliźniego różnię się tylko tym, że nie pośpieszyłem się ze ślubem?… A wiem przecież także, iż w takich razach bardzo trudno udowodnić kanoniczną nieważność małżeństwa, a może jeszcze trudniej uwierzyć, że będący samą Miłością Bóg życzy sobie, abyśmy w takim koszmarze trwali udając przed światem, że łączy nas dozgonna miłość, której żadne przeciwności nie straszne i świadomie rezygnując z zaspokajania najwspanialszej potrzeby, jaką nas natura obdarzyła: kochania i bycia kochanym, czyli po prostu brutalnie gwałcąc swoją naturę?…No cóż, wiem, że księża na takie argumenty też muszą być doskonale odporni…Dla mnie paradoksem, albo raczej pozornym paradoksem jest także to, że reguły życia rodzinnego, które Kościół głosi od wieków są co do zasady niewątpliwie słuszne! Tylko przecież stały związek z jedną osobą, wspólne wychowywanie dzieci, wspólny dom, połączenie seksualności z miłością może zapewnić harmonię życia rodzinnego. Trudno z tym dyskutować. Rzecz w tym, że środki, jakie proponuje w celu osiągnięcia powyższego Kościół, a zwłaszcza ich dosłowne rozumienie przez wielu księży zdają się być anachroniczne i nie zawsze prowadzące do pożądanego celu. Może także w ramach określonych przez aktualnie obowiązującą doktrynę możliwa jest – o czym ja nie wiem – taka interpretacja, która wychodzi naprzeciw wyżej opisanym problemom. Myślę tu zwłaszcza o tzw. wykładni celowościowej, w której takie wartości jak czystość stosownie do stanu, czy wierność, nie byłyby celami samymi w sobie, lecz środkami do osiągania określonych celów i rozpatrywane w zależności od ich form przejawiania się w konkretnej sytuacji, w konkretnym związku. Ale ze świecą szukać kapłanów, którzy nie ograniczają się jedynie do suchego przekazywania wiernym postanowień Katechizmu i stąd taka, a nie inna percepcja Nauczania Kościoła. Czyż na przykład rozwinięcia i właściwego rozumienia, zgodnego z dzisiejszą wiedzą nie dopomina się Pawłowe: „Jeśli macie płonąć […]”? Być może w powyższym duchu można dojść do konkluzji, że to życie w celibacie, jeśli nie jest podyktowane stanem duchownym, czy też całkowitym poświęceniem się jakiejś idei, jest grzechem!… Póki co, to terapeuci namawiają mnie do przełamania lęków przed kontaktami z kobietami, a moje obawy każą wiązać z takim, a nie innym wychowaniem, relacją do własnej matki itp. To dla mnie bardzo trudne po latach samotności. Kościół mówi: „Stop!” stawiając przede mną szczegółowe, i niestety, coraz bardziej przeze mnie niezrozumiałe warunki dopuszczalności związku z kobietą, w samotności natomiast nic złego nie widząc. A więc w duchu Nauczania Kościoła można dojść do wniosku, że to właśnie celibat jest stanem idealnym. Obawiam się nawet, że jeśli by wszyscy bardzo poważnie potraktowali Nauczanie Kościoła w kwestii małżeństwa mając na uwadze zwłaszcza wszystkie obowiązujące w nim obostrzenia, a nie z pewnym dystansem, jak to ma zapewne miejsce w rzeczywistości, to właśnie celibat stałby się powszechnym wyborem… Mamy bowiem niezwykle trudne zadanie: przyjąć za pewnik, że Duch Św. zadbał o to, żeby Magisterium Kościoła nie mogło się mylić i wszystkie postanowienia obowiązującej doktryny przyjąć w sposób bezrefleksyjny, a przy pewnym poziomie świadomości, choćby tu opisanych problemów, bardzo już trudno wszystko „wiarą ukorzyć”. Dla mnie pojęcie wiary, takiej, jakiej wymaga od nas Kościół, to przede wszystkim wiara w nieomylność Magisterium. Tym bardziej jest to trudne, że przecież doktryna też podlega rozwojowi. Dobrze to widać w odniesieniu do wyraźnej zmiany stanowiska w sprawie kary śmierci. (Sam pamiętam, jak na lekcji religii ksiądz wyjaśniał, dlaczego dopuszczalne jest stracenie skazanego na karę śmierci przestępcy!) A nie wiedzieć czemu Kościół czuję się bezpiecznie jedynie w warownej twierdzy z napisem „DOKTRYNA” i jedynie z tej pozycji raczy postrzegać otaczający Go świat.Sądzę, że wielu księży również ma problemy z posłusznym wpisaniem się w tę formułę, choć z oczywistych powodów o tym nie mówią. Ja dotychczas nie znalazłem innego „sposobu na doktrynę” i choć coraz bardziej przeraża mnie perspektywa samotności na starość, coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że mój Kościół tylko na samotność daje mi nieograniczone przyzwolenie… Dajmy sobie z tym wszyskim spokój… To nie dla nas, może dla postmodernistów, może dla krisznowców, może dla newageystów: miłość, seks, uczucia, rodzina itp. My mamy surowe zakazy i nakazy i tego mamy sie trzymać. A więc niech żyje przeklęta samotność!

    1. ~kama

      Seks jest cudowny,gdy sie bierze pigułki.Ta wolnosć,miłosć,bezpieczeństwo.Ale katoliczki nigdy tego nie zrozumieją.Niech kupują termometry i odmawiają sobie,kiedy najbardziej sie chce.Powodzenia.

  11. ~Niezapominajka

    Znalazłam gdzieś na blogu LMM albo npr :Najlepsza jest w II fazie tzw. pozycja „na wilka”… Mąż leży obok i wyje.

  12. ~bURAK

    Kto to jest Artur Sporniak? Czy on jeździ na łyżwach czy tańczy z Muchą? Wiem, że to ktoś ważny.

  13. ~smoczynka@op.pl

    Witam, Najpierw obiecywałam sobie, że nic nie napiszę, ale… historie „przedpiśców” są tak smutne…Mam wrażenie, że wypowiadający sie powyżej małżonkowie stwarzają sobie sami problemy, okazję do nerwicy, frustracji. Nie wyobrażam sobie, żeby seks był „dawkowany” według grafiku – to jedna z czynności, która jest możliwa i satysfakcjonująca wtedy, kiedy ma sie ochotę, a nie np. w czwartek o 15:40.Wstrzemięźliwość – czasowa – występuje moim zdaniem w długim związku w „naturalny” sposób, ludzie bywają zmęczeni, nie w formie, smutni… tym bardziej należy sie cieszyć tymi dniami, kiedy „chęć” przychodzi ;-)życie wymaga od nas bardzo wiele – czemu więc dodatkowo umartwiać się w małżeństwie??? Czemu, zamiast uszczęśliwiać siebie i ukochaną osobę, odwalać takie, za przeproszeniem, sztuczki???W pełni i całkowicie popieram sztuczną antykoncepcję. Nie sądzę, by doprowadziła do upadku moralnego kogoś, kto ma swoje zasady. Z pewnością ułatwia życie i tym, którzy uprawiają seks dla seksu (widocznie widzą w tym coś atrakcyjnego) – ale to ich sprawa. Nie sądzę, by antykoncepcja mogła w czymkolwiek pogorszyć relacje w dobrym małżeństwie – a nawet jestem zdania, ze może je polepszyć. Uwolnić od frustracji związanych z ruletką watykańską…W sumie łatwo mi powiedzieć, bo nie mam problemu z „wytycznymi Kościoła”. Nie jestem de facto katoliczką od około 5 lat – nie spowodowało to ani jakiegoś moralnego upadku, ani głuchoty na własne sumienie, ani utraty kierunku w życiu. Wierząca owszem jestem, choć moja koncepcja Boga zapewne odbiega nieco od przedstawianej w katolicyzmie.Szepnę jeszcze, że w oderwaniu od „nakazów” i „wytycznych” słyszy się własne sumienie nawet lepiej… A kwestia planowania liczby dzieci jest dla mnie oczywista – ponieważ nie sztuka je spłodzić i urodzić, trzeba jeszcze wychować, utrzymać. I to małżeństwo decyduje, ilu potomków jest w stanie przyjąć. Dlaczego nikt o tym nie pisze? Dlaczego nie zwraca sie na górnolotnych katolickich forach uwagi np na to, że oboje rodzice (w większości przypadków) muszą w dzisiejszych czasach pracować? że rodzinie trzeba zapewnić również materialne bezpieczeństwo i zwykle jest to zadanie i mężczyzny, i kobiety? Jestem zwolenniczka odpowiedzialności za własne postępowanie a nie hasła „Bóg dał dzieci, da i na dzieci”…Chyba rozsądek (dar Boży w końcu) dostaliśmy również po to, by jakoś sensownie planować swoje życie. Inaczej zamiast wolnej woli byłoby centralne sterowanie…ps. porównanie z „kierowniczą rolą partii” jest świetne. Pozdrawiam Gościówę.

  14. ~Amcia

    Nie oglądałam jeszcze tego filmu ale myśle że będzie fajny poniewarz bedzie w nim wystepować pretti zinta i shah rukh khan

Możliwość komentowania została wyłączona.